Sweet Countrry

Wymowna (nie)sprawiedliwość – Warwick Thornton – „Sweet Country” [recenzja]

Są takie filmy, które nie tylko zwiastunem, ale już samym plakatem dają odbiorcy wewnętrzne przekonanie, że ten obejrzy coś, o czym długo nie zapomni i wyjdzie z kina zadowolony. Najnowsze dzieło Warwicka Thorntona jest jednym z takich obrazów – jego Sweet Country potrafi zmrozić, opowiadając ciężką emocjonalnie i brutalną historię opartą na prawdziwych wydarzeniach, przy okazji będąc dobrym, pozbawionym ckliwości i taniej sentymentalności westernem z krwi i kości, w którym przyjdzie nam przyjrzeć się niechlubnej historii Australii początku XX wieku. Tym bardziej cieszy fakt, że Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym, a polski widz ma szansę obejrzeć tak smaczny kąsek kinematografii ostatniego roku.

Czarnoskóry Sam Kelly spełnia prośbę zaprzyjaźnionego kaznodziei Freda Smitha i wyrusza wraz z rodziną pomóc nowo przybyłemu sąsiadowi Harry’emu Marchowi w budowie ogrodzenia dla zwierząt oraz oporządzeniu chaty. Sam i Fred traktują się równo, co nie do końca potrafi pojąć Harry, mając czarnoskórych za swoich sługusów. Zwykła uprzejmość traktowana jest jak powinność, dlatego po zrobieniu swojego Sam czym prędzej opuszcza wraz z rodziną posiadłość opryskliwego i nieobliczalnego sąsiada. Niezadowolony z pracy Sama oraz zniesmaczony jego odważnym (jak na “czarnucha”) podejściem Harry postanawia poszukać rąk do pomocy u mieszkającego nieopodal Micka Kennedy’ego, który ma w swoim posiadaniu kilku czarnoskórych, między innymi służalczego Archiego oraz młodego i niesfornego Philomaca. Splot wydarzeń ponownie krzyżuje drogi Sama Kelly’ego i Harry’ego Marcha, jednak tym razem Aborygen będzie zmuszony w obronie własnej zastrzelić białego kolonialistę, co będzie oczywiście równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku oraz ucieczką wraz z żoną przed pościgiem dowodzonym przez sierżanta Fletchera, który za wszelką cenę będzie chciał dokonać aktu sprawiedliwości.

Warwick Thornton postanowił, że nie będzie się śpieszył z opowiadaniem swojej historii. Reżyser, który do spółki ze swoim synem, Dylanem Riverem, zajął się także zdjęciami do Sweet Country, potrafi w doskonały sposób znaleźć złoty środek między akcją a ukazaniem majestatu australijskiej przyrody. Zestawienie piękna stepów i równin z brzydotą ludzkich zachowań nie jest może czymś nowym w kinematografii, ale tak umiejętne przedstawienie tych różnic stanowi najczystszą przyjemność z oglądania i zasługuje na uznanie. A jest się czym zachwycać, bo zdjęcia w tym filmie są przepiękne. Zresztą kunszt operatorski to nie jedyna rzecz, za którą warto pochwalić Thorntona – w zadziwiający sposób utrzymuje on rytm swojej produkcji, nie wpadając przy tym ani w męczące widza przestoje czy też nienaturalne przyśpieszenia. Podobnie jest także z wydźwiękiem Sweet Country – moralizatorski ton to coś, co jest obce Australijczykowi. Jego wizja przeszłości pozbawiona jest jednoznacznego i wyraźnego podziału na złych białych oraz dobrych czarnych. Ludzie to ludzie i niezależnie od koloru skóry dzielą się oni na tych, u których dominuje mroczna strona charakteru, oraz na tych, od których emanuje ta lepsza; każda strona konfliktu pełna jest wad oraz zalet.

Na uwagę zasługuje także aktorstwo i piekielnie udany scenariusz, pozwalający aktorom ukazać pełną paletę emocji. Z jednej strony mamy odpychającego, wiecznie pijanego Harry’ego Marscha, którego ścigają demony przeszłości, natomiast z drugiej jest Fred Smith, bogobojny kaznodzieja, który wyznaje zasadę, że w oczach Stwórcy wszyscy jesteśmy równi i żeby żyć godnie, powinniśmy przede wszystkim być dobrzy. Jednak najbardziej podobać może się Hamilton Morris, który z aktorstwem dotąd wiele wspólnego nie miał, a wykreował naprawdę złożoną i dającą się lubić postać Sama, który swoimi decyzjami i milczeniem potrafi wyrazić więcej niż niejeden bardziej doświadczony aktorsko kolega. Czuć też, że reżyser doskonale wiedział, jak chce pokierować swoją obsadę, kładąc nacisk na szczegóły, o których wielu innych twórców zapomina. I tak możemy obserwować metodyczne gotowanie potrawki, gdy w tle słychać emocjonalną kłótnię, przeradzającą się finalnie w bójkę, pieczołowite przykrywanie materiałem zwłok ranczera, tylko po to, by nie zbeszcześciły ich psy Dingo, lub oczyszczającą, wręcz przywracającą do życia kąpiel po morderczym marszu w diabelskim upale. Dodatkowym smaczkiem i bardzo dobrym zabiegiem montażowym są krótkie, jednoujęciowe sceny przedstawiające… no właśnie, co? Wizje przyszłości, wycinki z przeszłości, halucynacje? Bardzo dobrze buduje to klimat historii, dając nam (początkowo niezrozumiały, z czasem jednak klarujący wszystko) wgląd w coś, o czym bohaterowie nie mają pojęcia. Takie obrazy pozostają w głowie na długo po zakończonym seansie.

Sweet Country jest czołową, jeśli nie najlepszą propozycją Aurory Films na 2018 rok. Film podejmuje próbę zmierzenia się z niezmiennie trudnym tematem kolonializmu oraz związanego z nim traktowania jednego człowieka przez drugiego i reżyser wychodzi z tej próby obronną ręką, oferując nam dzieło inteligentne, bezkompromisowe, słodko-gorzkie i dobitnie pokazujące, jak wiele pracy mamy do wykonania w kwestii empatii i społecznej świadomości oraz jak bardzo mylnie przez wielu z nas pojmowana jest sprawiedliwość. 

Ocena: 8,5/10

Fot.: Aurora Films

Sweet Countrry

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *