dream theater

Powrót z dalekiej podróży – Dream Theater – „Distance Over Time” [recenzja]

Nie sądziłem, że kiedykolwiek dożyję czasów, w których spodoba mi się nowy album Dream Theater. Ekipa Jamesa LaBriego powróciła z naprawdę dobrym albumem Distance Over Time. Mistrzowie progresywnego metalu w końcu dokonali korekty własnej, doprowadzonej dawno do ściany, stylistyki i przypomnieli sobie, że nawet potrafią pisać dobre piosenki.

Zawsze śledziłem dokonania Dream Theater, ale nie ma co ukrywać, że ich płyty z ostatnich 15 lat to jedna wielka nuda, przeznaczona chyba tylko dla najzagorzalszych fanów albo orędowników instrumentalnej masturbacji. Zawsze dziwiło mnie, jak ci wyśmienici muzycy, niekwestionowani mistrzowie swoich instrumentów, zapomnieli o podstawach tworzenia chociażby przyzwoitych kompozycji. Ostatnim „słuchalnym” ich albumem jest dla mnie Systematic Chaos z 2007 roku, chociaż nie wiem, czy w tym przypadku nie działa sentyment do moich nastoletnich czasów. Uczciwie trzeba przyznać, że chyba ostatnim sensownym, strawnym w całości dziełem od Dream Theater jest druga część Metropolis. Natomiast albumy od Black Clouds & Silver Linings w górę są dla mnie dosłowną kupą. Pomimo wielokrotnych odsłuchów zaraz po premierze, nie jestem w stanie przypomnieć sobie z nich ŻADNEGO momentu, kompozycji, solówki, czegokolwiek. Straszne w odbiorze płyty.

No cóż, nie będę ukrywał, że jak tylko dowiedziałem się o planowanej płycie Dream Theater, to ostrzyłem sobie pióro na ostrą, zjadliwą recenzję, bo całkiem straciłem nadzieję co do tego bandu. A tutaj zaskoczenie już od pierwszego, singlowego Untethered Angel. Choć sam w sobie ten kawałek jest przeciętny, a wokal tylko i wyłącznie irytuje (auto-tune niestety), to wyczułem pewne zmiany, co potwierdziły kolejne single: ParalyzedFall Into The Light. Szczególnie w tym drugim podoba mi się ostry, kąśliwy riff Petrucciego w stylu hard rocka lat siedemdziesiątych. Gitarzysta ten zresztą na przestrzeni całego albumu udowadnia, że potrafi niejednokrotnie wykrzesać riff czy solówkę, chwytającą słuchacza za serce, a nie taką, która powoduje epilepsję wywołaną nadmiarem dźwięków i nut.

Przede wszystkim Dream Theater wrócili do prostych sposobów komponowania, bez gonitwy za własnym ogonem. Znakomita większość utworów ma strukturę mniej więcej taką: otwierający riff-zwrotka-refren-zwrotka-refren-solo-refren. Kompozycje zostały odchudzone ze zbędnych nut, nie są przeładowane pomysłami i solówkami (mniej Rudessa!), a wszystko zostało podparte surową, przejrzystą produkcją, uwypuklającą melodyjne aspekty. Ba, nawet nie brakuje oddechu i przestrzeni. Tak, całość płyty jest po prostu chwytliwa. Przykłady? Przypominający dokonania Rush Bastrool Warrior zaskakuje radiowym refrenem. Room 137 wciska w fotel swoim ciężarem. Natomiast pościelówka, czyli Out of Reach, potrafi wycisnąć łzę. Fenomenalny jest ponadto bujający, bonusowy Viper King zagrany nieco w stylu Deep Purple z czasów Purpendicular. Oczywiście Dream Theater przygotował dwie dłuższe, podchodzące pod dziesięć minut, rozbudowane kompozycje, które nieco bledną przy krótszych, doskonałych strzałach.

Uproszczenie kompozycji, wydobycie z nich melodii i chwytliwości, oszczędna produkcja, schowanie klawiszowca Jordana Rudessa do szafy – i Dream Theater znowu są zespołem, którego da się słuchać. Oby tak dalej.

Fot. Sony Music Polska

dream theater

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

1 Komentarz

  • Mam podobnie z Dream’ami. Dlatego czekam aż się zestarzeją, zdejmą nogę z gazu i wpuszczą więcej powietrza do swojej muzyki.

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *