Festiwal w Jarocinie to z całą pewnością impreza kultowa, kawał bogatej, muzycznej historii, sięgającej głębokiego PRL-u początku lat 70. Od początku był to głos buntu młodego pokolenia i debiutujących zespołów, stąd też pierwotna nazwa – Wielkopolskie Rytmy Młodych. Ta kilka razy się zmieniała, tak samo jak formuła i organizatorzy, jednak rok w rok miasto Jarocin rozbrzmiewało muzyką przez kolejne 25 lat (nawet podczas stanu wojennego). Wśród artystów, którzy debiutowali w Jarocinie, można wymienić choćby Dżem, T.Love, Kata, TSA, Oddział Zamknięty, Hey czy Acid Drinkers. Później po długoletniej przerwie w 2005 roku festiwal wskrzeszono i odbywa się do dziś. W tym roku organizatorzy przenieśli wydarzenie na trzy sceny w centrum miasta (cztery, jeśli liczyć kameralne wnętrze ruin kościoła, w którym odbyły się trzy występy), postawili na bardziej przekrojowy gatunkowo dobór artystów, w znakomitej większości polskich, zorganizowali szereg wydarzeń towarzyszących imprezie i niejako zadedykowali tegoroczny Jarocin Festiwal Czesławowi Niemenowi. Ja do Jarocina zawitałem po raz pierwszy, więc w mojej relacji nie będzie ani porównań, ani sentymentalnych wycieczek do przeszłości, a jedynie kilka subiektywnych słów na temat tego, co udało mi się zobaczyć i (przede wszystkim) usłyszeć podczas trzech dni festiwalu.
Dzień pierwszy, piątek
Pierwsze, co postanowiliśmy sprawdzić po przyjeździe, to trasy pomiędzy scenami. Mógł to być irytujący problem, na szczęście okazało się, że faktycznie odległości pomiędzy wszystkimi czterema scenami się bardzo niewielkie. Od sceny na jarocińskim rynku, gdzie znajdowała się również strefa chilloutu i część foodtracków, wystarczyło dosłownie kilka minut drogi, by znaleźć się na terenie parku, gdzie już w zupełnym sąsiedztwie znajdowała się otwarta dla wszystkich (również tych bez biletów) scena Staw, zaraz obok scena Ruiny i wreszcie główna i największa – Park. Jednocześnie nie było problemu, żeby zespoły z tych scen zagłuszały się nawzajem. Dla nas początkiem koncertów był występ Dezertera, zdecydowanego weterana Jarocin Festiwal, na scenie Rynek. Muszę przyznać, że o ile występ raczej mnie nie porwał, to przyciągnął on dużą rzeszę starych punkowców, którzy bawili się świetnie. Po 20.00 na scenę wyszedł Krzysztof Zalewski i ten koncert śledziłem już z dużo większą uwagą. Na pierwszy ogień poszedł singiel Jak dobrze. Świetna, pozytywna energia, widoczna radość z grania i świetny kontakt z publicznością sprawiły, że był to naprawdę udany koncert. Zalewski zagrał wraz z zespołem (czasem gra również solo act) przekrój ze swoich dwóch ostatnich płyt, w tym oczywiście Miłość miłość i Polsko. Godzina minęła niezwykle szybko, na szczęście Zalewskiego mieliśmy jeszcze usłyszeć podczas niedzielnego finału festiwalu wraz z repertuarem Niemena.
Ostatni występ na scenie Rynek należał do zespołu Hey, który w Jarocinie w 1992 roku debiutował, grając swój drugi w karierze koncert. Jak opowiadała ze sceny Katarzyna Nosowska, zaśpiewali wówczas trzy utwory po angielsku. Dwa z nich zagrali (trzeci według artystki był zbyt słaby), a ja podczas całego koncertu byłem zachwycony możliwościami wokalnymi Nosowskiej, która po każdy zagranym kawałku dziękowała publiczności i z charakterystyczną dla siebie skromnością i dystansem śmiała się ze swojej sztywnej, scenicznej postawy i głosu, który porównała do Majki Jeżowskiej. Jednak gdy zaczynał się kolejny numer, jej komiczny, słodki głos zamieniał się w prawdziwą wokalną machinę. Hey miałem okazję słuchać na żywo już wielokrotnie i, mimo iż nie słucham Nosowskiej na co dzień, zawsze jest to bardzo dobrze spędzony czas.
Po koncercie mieliśmy trochę czasu, by wraz z tłumem przenieść się na teren sceny Park, gdzie powoli szykował się wyjątkowy koncert. Kaliber 44 zagrali pełny materiał ze swojej pierwszej płyty Księga Tajemnicza. Prolog. Czekałem na ten koncert, ale prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że Joka i Abradab aż tak porwą publiczność. Czuć było ciężar i psychodelę obecną w tym albumie, a wizualizacje widoczne na ekranach i głos narratora, opowiadający co kilka kawałków historię albumu i powstania zespołu, podbijały ten niesamowity klimat. Świetne było również nagłośnienie, słychać było idealnie każdy rapowany wers. Utwor Plus i minus wykonał gościnnie Fejz, czyli syn Magika. Po zagraniu całej księgi artyści wykonali jeszcze kilka numerów, zarówno z nowej płyty Ułamek tarcia, jak i klasyki pokroju Gruby czarny kot. W porównaniu do sceny na rynku ta w parku była naprawdę ogromna, co z jednej strony oczywiście robiło duże wrażenie, szczególnie przez wypuszczany dym i efekty świetlne, ale z drugiej strony nawet stojąc przy samych barierkach, miało się poczucie, że artyści są daleko i wysoko. Pierwszy dzień zamknął występ Fisz Emade Tworzywo, a to, co zrobili panowie Waglewscy wraz z zespołem, trudno mi opisać słowami. Ich utwory przeniosły mnie gdzieś indziej i wprowadziły w prawdziwy muzyczny trans. Brzmiało to zupełnie inaczej niż w wersji studyjnej, a praktycznie każdy utwór został wydłużony i poszerzony o dodatkowe elementy. Być może dla kogoś mogło się to wydawać monotonne, ale dla mnie rozciągnięcie Pyłu i Śladów do niemal dziesięciominutowych kompozycji było miodem na uszy. Nie zabrakło oczywiście również nowszych piosenek z plyty Drony. Niesamowity występ i choć może nie powinienem pisać tego już teraz – mój faworyt tegorocznego Jarocin Festiwal.
Dzień drugi, sobota
W sobotę mieliśmy okazję pozwiedzać nieco Jarocin i okolice (Potarzyca), a to za sprawą organizowanych w ramach festiwalu przez RoweLOVE Jarocin wycieczek rowerowych. W południe na rynku na chętnych czekały rowery i trzy trasy do wyboru: do Planetarium w Potarzycy, muzeów: Napoleońskiego i Gwiezdnych Wojen w Witaszycach oraz śladem jarocińskich murali. Bardzo fajna inicjatywa, z której skorzystaliśmy również w niedzielę, słuchając historii o street arcie i muralach w mieście, z których sporo powstaje w czasie festiwalu w Jarocinie lub nawiązuje do jego historii (jak widoczny na zdjęciu mural autorstwa Natalii Rak Buntownik z wyboru).
Na scenie Rynek zjawiliśmy się pod koniec koncertu Mitch & Mitch. Przyznam, że zespół nie był mi znany, natomiast widać było, że panowie mają dużą radość z grania muzyki. Akurat każdy z nich po kolei chwalił się publiczności swoimi umiejętnościami improwizacyjnymi. Wśród ośmiu członków znajdujących się na scenie, wśród „klasycznych” instrumentów obecne były również takie jak saksofon, trąbka, puzon czy wibrafon. Specyficzne, instrumentalne granie, ale rynek mimo wczesnej pory był pełen ludzi. Po nich na scenę wraz z zespołem wyszła Natalia Przybysz. Kolejna artystka pozytywnie odklejona od rzeczywistości i będąca trochę w swoim własnym, muzycznym świecie. Zagrała dobry, energiczny koncert i znowu sprawdziła się stara prawda, że granie na żywo brzmi po prostu lepiej niż słuchanie płyty; szczególnie ujęło mnie bębnienie Jakuba Staruszkiewicza. Moja znajoma zauważyła na scenie gitarę Zalewskiego, więc oczekiwaliśmy, że Krzysiek pojawi się jako gość i zaśpiewa o piersiach, nie doszło jednak do tego, choć po zakończeniu koncertu spotkaliśmy go pod sceną. Gość jednak się pojawił, a była nim Paulina Przybysz, z którą Natalia wykonała żywiołowy utwór Mandala, który chodzi mi po głowie do dzisiaj. Żałowałem co prawda nieco, że nie mogę usłyszeć Lilly Hates Roses, którzy występowali w tym czasie na Stawie, no ale cóż, życie to sztuka wyboru. Zresztą to był jeden z niewielu momentów, w których chciałem być w dwóch miejscach na raz, bo ogólnie line-up rozpisany był dość zręcznie (choć oczywiście jest to też kwestia gustu, bo oczywiście część koncertów odbywała się jednocześnie).
Po zakończonym koncercie Natalii przenieśliśmy się na staw, gdzie już zaczął grać Ted Nemeth, na którego bardzo ostrzyłem sobie zęby. Łódzką kapelę odkryłem dopiero po przeczytaniu informacji o ich występie na Jarocin Festiwal i z miejsca zachwycili mnie zarówno muzycznie, jak i tekstowo. Ich występ w Jarocinie był jednak nieporozumieniem. Przywitało nas beknięcie wokalisty do mikrofonu, który stał na scenie z nie pierwszym zapewne tego dnia piwem. Może pomyślał, że skoro przyjechał na „ten punkowy Jarocin”, to takie coś będzie fajne. Nie, nie było. I żeby było jasne, nic nie mam do pijanych wykonawców, jeśli trzymają pion i dają radę wokalnie. Główny mój zarzut jest jednak taki, że pan wokalista zachowywał się tak, jakby grał za karę, z każdym gestem i słowem w stronę publiczności było jasne, że traktuje nas z góry, a jego kpiący i opryskliwy ton odebrał mi całą ochotę na oglądanie tego koncertu. Zanim postanowiliśmy wybrać inny występ, rozlał jeszcze piwo, pytając techników, czy przeszkada im, że oblał jakieś kable na scenie, no bo jemu to właście nie przeszkadza. Bezapelacyjnie największe (i na szczęście jedyne ) muzyczne rozczarowanie tegorocznego festiwalu; oddaliliśmy się zażenowani po kilku utworach.
Postanowiliśmy sprawdzić scenę w ruinach kościoła św. Ducha, gdzie w kameralnym towarzystwie nieco ponad setki osób grała Resina. Pod tym pseudnimem występuje solowo Karolina Rec, łącząc dźwięki wiolonczeli z elektronicznymi efektami (między innymi zapętlała na looperze grane przez siebie partie). Coś ciekawego, coś zupełnie innego, za to na pewno plus. Potem po małej piwnej przerwie wróciliśmy nad staw z zamiarem posłuchania dwóch lub trzech utworów performerek z grupy Chór Czarownic. Niestety problemy techniczne drastycznie opóźniały występ i po dwudziestu minutach zrezygnowaliśmy, tym bardziej że na głównej scene w parku grał w tym samym czasie Lao Che. Dla mnie kojarzą się przede wszytkim z genialnym albumem Powstanie warszawskie, ale tak naprawdę każda ich płyta czymś się wyróżnia i oparta jest na innym koncepcie (przed Jarocinem nadrobiłem Dzieciom i to również świetny i zaskakujący krążek). Na ich koncert miałem wybrać się już nie raz, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie, więc w końcu miałem okazję usłyszeć ich na żywo. Od razu jednak zwróciliśmy uwagę na to, że są o wiele ciszej nagłośnieni niż występujące tutaj dzień wcześniej zespoły (podobnie w niedzielę dziwnie cicho był Organek). Niemniej nic do zarzucenia nie mam Spiętemu i reszcie zespołu. Minęło niestety niezwykle szybko, no ale w końcu dotarliśmy na ich występ praktycznie w połowie. Z jednej strony żałowałem, że koncerty trwały zaledwie godzinę, z drugiej i tak zespoły grały do nocy (w piątek i sobotę ostatnie koncerty kończyły się o 2.30), a zaczynanie ich wcześniej niż o 16.00 też nie miało moim zdaniem sensu, więc chyba po prostu nie dało się tego lepiej zrobić. Wielki plus natomiast za to, że oprócz wspomnianego Chóru Czarownic wszystkie koncerty odbywały się niezwykle punktualnie, a przerwy między artystami były niewielkie, więc spokojnie po skończonym występie można było podjąć próbę dotarcia pod scenę i poczekania chwilę na kolejny zespół.
Postanowiliśmy nieco oddalić się od sceny i posiedzieć na trawie z piwem, słuchając i oglądając na telebimach Happysad. Nie znam ich nowych rzeczy i koncertu słuchałem mimo wszystko jednym uchem, nie będę silił się więc na pisanie niczego więcej, natomiast ludzi pod sceną było pełno. Po północy zabrzmiały mocniejsze dźwięki, dzięki świętowaniu 25-lecia zespołu Illusion. Solidne, rockowe granie to było to, czego w tym momencie potrzebowałem, a usłyszenie na żywo utworu Nóż, który kojarzy mi się z dawnymi czasami chodzenia na rockoteki, to było coś pięknego. Pierwotnie chciałem zostać na kończącym ten dzień występie Decapitated, ale nieco już zmęczeni postanowiliśmy jednak zakończyć koncertowanie.
Dzień trzeci, niedziela
W niedzielę z koncertami było już nieco luźniej; przechodząc przez rynek i widząc pustki, brak strefy chilloutu i demontaż tamtejszej sceny, poczuliśmy, że festiwal powoli zbliża się do końca. Wydaje mi się, że dużo lepszym pomysłem ze strony organizatorów byłoby przeniesienie artystów ze stawu na rynek, bo klimat tutaj był zdecydowanie lepszy. Nasz plan pojawienia się na koncercie zwycięzcy Jarocińskiego rytmu młodych (którymi okazali się chłopaki z Decadent Fun Club) w starciu z wygodnym leżakiem i dobrym piwem po rowerowym zwiedzaniu murali okazał się zbyt ambitny, więc pod scenowymi barierkami pojawiliśmy się dopiero na koncercie Organka. Jak wspominałem, panowie technicy mogli bardziej podkręcić volume Tomasza, ale sam koncert był świetny i energiczny. Organek zagrał wszystko to, co chciałem, żeby zagrał, a że kiedy ostatnim razem byłem na jego koncercie, miał na koncie tylko jedną płytę, mogliśmy poszaleć przy Missisipi w ogniu czy Wiośnie. Niespodziewanie na scenę zaproszony został artysta, który miał grać jako kolejny – O.S.T.R. Jego freestyle przy rockowym riffie Organka wypadł świetnie. Niedługo później Ostry wrócił na scene w towarzystwie Kochana, Greena i DJ’a Haema. Obok Katarzyny Nosowskiej najbardziej pozytywny artysta, którego miałem okazję posłuchać w Jarocinie. Mogło co prawda nieco męczyć, że mówił za dużo (bo choć lubię, kiedy artysta ma dobry kontakt z publiką, we wszystkim trzeba zachować umiar) to zagrał solidny, przekrojowy koncert, cały czas motywując słuchaczy do interakcji.
Po zakończeniu koncertu rapera postanowiliśmy odpocząć nieco przy stawie, by wrócić na końcówkę występu jazzowej legendy – Tomasza Stańki, który w Jarocinie zagrał jedyny koncert w Polsce w ramach europejskiej trasy Tomasz Stańko & Enrico Rava quintet. Patrząc na to, jak dobrze bawił się i przeżywał koncert jeden z nieco starszych punków, doszedłem do wniosku, że te wszystkie głosy oburzenia o upadku Jarocina i wykastrowaniu festiwalu z jego dawnej, punkowej otoczki, to tylko niewiele warte marudzenie pesymistów, którzy zwiastowali, że na Jarocin Festiwal przybędzie tylko garstka osób. Ja mogę powiedzieć tylko tyle, że na żadnym koncercie, na którym byłem, nie panowały pustki, a ludzi na rynku, parku czy przy stawie było naprawdę sporo, szczególnie w sobotę i niedzielę. Na pewno line-up zrobił się bardziej alternatywny i trochę w klimatach Męskiego Grania, ale jak widać, przybyli na imprezę słuchacze byli otwarci na różnego rodzaju muzykę, a kolorowe irokezy mogłem dostrzeć przy występie niemal każdego artysty. Na sam koniec festiwalu odbył się wyjątkowy koncert piosenek Czesława Niemena, który wykonał zespół pod przewodnictwem wokalnym Krzysztofa Zalewskiego, z siostrami Przybysz jako chórkiem, zespołem Natalii Przybysz oraz Jarkiem Jóźwikiem z zespołu Łąki Łan na klawiszach i Tomaszem Dudą na instrumentach dętych. Było to coś unikatowego i chyba nie dało się zakończyć festiwalu lepszym wydarzeniem. Nowe aranżacje i obok najbardziej znanych utworów Niemena również te zupełnie zapomniane. Mam nadzieję, że koncert był oficjalnie nagrany i ukaże się w jakiejś formie dla wszystkich, bo to może być niesamowita promocja nie tylko twórczości Czesława Niemena, ale również samego Jarocin Festiwalu, pokazująca, że to wydarzenie niebanalne, mające pewien pomysł na siebie i potrafiące angażować muzyków do niecodziennych wyzwań. Tak zakończył się ostatni koncert tegorocznej edycji festiwalu. Zabrakło trochę, by ktoś z organizatorów lub ambasadorów muzycznych imprezy (Waglewski, Zalewski) powiedział kilka słów na sam koniec do zgromadzonej publiczności słowem pożegnania.
Miałem o tym nie pisać, ale jednak jest to też element festiwalu i coś, na co dużo festiwalowiczów wydaje swoje pieniądze – mianowicie piwo. Partnerem tegorocznego Jarocin Festiwal był browar Fortuna i szczerze mówiąc, jako fan piwa, który czasem marzy o dobrym chmielowym IPA, a musi pić koncernowe lagery, bo nic inngo na terenie festiwalu nie ma, ucieszyłem się, bo taki Miłosław to jednak piwo, z którego piciem nie wiąże się szczególna przykrość. To jednak, co zaserwowano na festiwalu, można by odnieść do tego, co kiedyś mówiono o piwie australijskim, że jest jak seks w kajaku – „fucking close to water”. Naprawdę, nigdy nie piłem tak rozwodnionego piwa. Fortuna powinna się wstydzić.
W Jarocinie wystąpiło 49 artystów. Tak naprawdę byłem tylko na niewielkiej części koncertów, niemniej udało mi się być prawie wszędzie tam, gdzie chciałem. To był naprawdę kawał dobrej muzyki na żywo i bardzo udany weekend. Ciesze się, że mimo nieprzychylnych komentarzy w mediach społecznościowych i kontrowersji, frekwencja dopisała i mogłem obserwować miasto żyjące muzyką – różnorodną i barwną. Oprócz koncertów zatroszczono się o inne wydarzenia w ramach festiwalu: spotkania z artystami, aktywności dla dzieci, panele dyskusyjne, wycieczki rowerowe, spektakle teatralne. Mało? Chyba nie. Mam nadzieję, że inni również mieli pozytywne wrażenia i będę miał możliwość odwiedzić Jarocin Festiwal również za rok. Do zobaczenia!
Fot.: jarocinfestiwal.pl, Anna Klimasińska, własne
1 Komentarz
No, panie Mateusz! Po lekturze takiej relacji, czuję się niemal, jakbym tam była. Nawet poczułam smak tego rozwodnionego piwa ;).