Trauma – Lynne Ramsay – „Nigdy cię tu nie było” [recenzja]

Nigdy cię tu nie było w reżyserii Lynne Ramsay to adaptacja powieści Jonathana Amesa. Światowa premiera filmu miała miejsce podczas konkursu głównego ostatniego festiwalu w Cannes, gdzie otrzymał on dwie Złote Palmy: za najlepszą rolę męską oraz za najlepszy scenariusz. To dzieło, które zapowiada się początkowo jako jeden z wielu podobnych do siebie thrillerów, ale okazuje się czymś znacznie więcej. Następuje w nim wyjątkowo umiejętne wprowadzenie widza w dezorientację, pozwalając mu jednocześnie na utożsamianie się z głównym bohaterem, którego biografia odkrywana jest coraz skuteczniej z każdą kolejną sceną. Proces ten nie okazuje się jednak prosty, ale przypomina bardziej odnajdywanie puzzli, które w obraz ułożyć można dopiero, posiadając je wszystkie. Joaquin Phoenix fenomenalnie stworzył postać, której postępowanie pod względem moralnym może przyczynić się do powstania wielu pytań.

Główny bohater, Joe (Joaquin Phoenix), to weteran wojenny, a także były agent FBI, cierpiący na zespół stresu pourazowego. Zajmuje się wypełnianiem zleceń, których zgodnie z prawem rozstrzygnąć się nie da, brodząc tym samym w brutalności i sporej ilości krwi. Wieczna powściągliwość i wyjątkowo surowe oblicze pozwalają początkowo myśleć, iż jest to człowiek działający bez skrupułów. Obraz będący zaprzeczeniem takiej wizji to relacja Joego z matką, która w sędziwym wieku wymaga opieki (Judith Roberts). Jedną z wyjątkowych pod tym względem scen jest wspólne śpiewanie A You’re Adorable (M, N, O, P / I could go on all day/ Q, R, S, T / Alphabetically speaking you’re okay), podczas którego seryjny morderca zamienia się w opiekuńczego syna. Jakby cierpiał na zaburzenie dysocjacyjne tożsamości, czego prawdopodobnie nie można wykluczyć, gdyż wyrywki z jego życia, które przebłyskują między głównymi wątkami filmu, mogłyby dawać podstawy dla takich twierdzeń. Ruch nogi postrzelonego na pustyni, kłótnia rodziców słyszana z szafy, kontener pełen zwłok dzieci. Matka zdaje się też wielokrotnie przerywać jego samobójcze próby – czy to podduszania, czy celowania nożem w gardło. To, jak złożona na poziomie emocjonalnym jest kreacja Joego, może zadziwiać. Dostrzegalna na horyzoncie autodestrukcja wciąż jednak się oddala.

Zdawać by się mogło, iż decyzja dotycząca własnych losów została podjęta przez bohatera, jednak otrzymuje on ważne i dobrze płatne zlecenie: uwolnić z domu publicznego uprowadzoną, trzynastoletnią córkę nowojorskiego senatora. Dla doświadczonego zbira (jak sam siebie określa) nie stanowi to większego wyzwania. Chyba że nagle stanie się coś, czego nie spodziewał się nikt i odwraca losy, wprowadzając i Joego, i oglądających na grunt, który w każdej chwili może osunąć się spod nóg. Nie da się nie dostrzec tego, jak bardzo precyzyjnie skonstruowana została intryga, z którą idealnie współgra tempo akcji.

Scenariusz przełamuje schematy kryminalnego kina – dowodem na to stała się chociażby scena, w której po postrzale jednego z morderców nie zostaje on zabity, ale podczas rozmowy ofiara i oprawca (choć przypisanie określeń mężczyznom w tym przypadku nie będzie jednoznaczne) zaczynają nucić wspólnie I’ve Never Been to Me Charlene. Niebanalne kadry, na których przeważają nocne widoki miast, wąskich uliczek, nieprzytulnych miejsc idealnie wpisują się w klimat kina noir, którego dzieło Ramsay jest niewątpliwym przedstawicielem. Gra świateł stanowi fantastyczne dopełnienie, jednak tym, co zasługuje na ogromne wyróżnienie, jest ścieżka dźwiękowa, stworzona przez Jonny’ego Greenwooda, gitarzystę Radiohead. Obrazom towarzyszą dźwięki potęgujące napięcie, odpowiadając za dodatkową narrację, w większości elektroniczne, na przemian z niepokojącymi smyczkami; ambientowe, poruszające. Pierwsze, co uczyniłam po zakończeniu seansu, to włączenie filmowego soundtracku.

Za znakomite aktorstwo w największej mierze odpowiada Joaquin Phoenix (fenomenalny m.in. w Her), który stworzył postać o zawiłej psychice, naznaczonej traumatycznymi przeżyciami, wciąż walczącą o zwyciężenie nad nimi; oszczędne dialogi to tylko dodatek do gry mimiki, spojrzeń, gestów. Jego postać to na pierwszy rzut oka człowiek zły i cierpiący, ale pod zewnętrzną skorupą skrywający pokłady dobroci oraz gotowości do poświęceń. Portret bohatera, który tworzą oglądający, z założenia pełen jest sprzeczności. Za największą z nich można byłoby uznać fakt, iż ktoś tak obciążony trudnymi przeżyciami, stara się jakkolwiek funkcjonować, kierując się pewnymi ideałami. Wspólnym mianownikiem z Niną, którą ma uratować, okazuje się sposób na walkę z traumatycznymi sytuacjami: odliczanie. Planowana zemsta zmieniająca się w pragnienie odkupienia może nie zdołała diametralnie wpłynąć na losy ukazane w ekranizacji, ale finalnie odpowiada za tlącą się gdzieś nadzieję: życie nie jest jedynie czarno-białe.

Tytuł Nigdy cię tu nie było (You Were Never Really Here) można interpretować dwojako: dosłownie i metaforycznie. By za dużo jednak nie zdradzić, nie przytoczę ku temu konkretnych argumentów. To film hipnotyzujący, głęboki, wyjątkowy. Nie do opowiadania, ale do przeżywania. I choć na końcu z ekranu wyłania się fraza: Let’s go, it’s a beautiful day, po wyjściu z kina najszybciej zapomina się właśnie o niej, a myśli się o wielu innych: nie słowach, a gestach.

8/10

Fot.: Gutek Film

Write a Review

Opublikowane przez

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *