Trochę musieli poczekać muzycy Cowder ze swoim fonograficznym debiutem. Kapela funkcjonuje na scenie dobre kilkadziesiąt lat, a dopiero teraz doczekuje się pierwszej płyty z prawdziwego zdarzenia, do której sesja nagraniowa odbyła się… w latach 2006-2009. Lepiej późno niż wcale, szczególnie że Cowder to solidna dawka soczystego, szczerego hard core’a z licznymi odniesieniami do numetalowych kapel w stylu Sweet Noise.
Mam nadzieje, że to koniec pecha w wykonaniu Cowder, bo gdzieś wyczytałem, że płyta gotowa była do dystrybucji już w 2010 roku, lecz zbieg różnych okoliczności spowodował, że dopiero w 2016 roku nakładem Fonografiki album pojawił się w sklepach muzycznych całego kraju. Szkoda wielka, że jednak ten album nie pojawił się te kilka lat temu, bo wydaje się, że wówczas był większy hype na takie granie. Trudno się mówi, ważne, że El payaso trafiło w końcu do powszechnej sprzedaży, zyskując tym samym szansę dotarcia do świadomości fanów ciężkiej muzyki w całej Polsce. Warto się zapoznać czym prędzej z tym materiałem, bowiem zespół już zapowiada nagranie nowej płyty.
Płyta, mimo że jest mocno osadzona w hard corze, miewa stylistyczne wycieczki w kierunku wspominanego nu, groove i thrash metalu. Co najważniejsze płyta jest krótka, brak na niej wypełniaczy, postawiono na konkretny i dobitny przekaz. Idealnym przykładem jest otwierający płytę hymn Patrzysz, który w lirykach kontestuje nasz świat i tkwiącą w nim niesprawiedliwość. Zmuszające do myślenia teksty są tutaj tak samo ważne jak muzyka, która potrafi wgnieść w fotel, jak w gęstym Mądrość przeciwko głupocie czy thrash metalowym 13. Sound jest ciężki, brudny, bijący prosto między oczy. Czuć, że jest to szczera produkcja, postawiono na naturalność, producenckie ozdobniki ograniczono do niezbędnego minimum (jak chociażby brudne klawisze w Sztukataka).
https://youtu.be/F7IT-y7lC_o
Dodatkowym atutem na El payaso są wokalne duety. Doskonale ostry, głęboki, zadziorny głos Artura Łukaszewskiego łączy się z nieco orientalnym, momentami rapowanym wokalem Oleya w Patrzysz. Takich połączeń na płycie jest kilka, trochę kierują one Cowder w kierunku nu metalu. Zespół nie ogranicza się do metal core’owej nawalanki; muzycy Cowder potrafią zwolnić tempo, czego słuchacz uświadczy w jedynej anglojęzycznej piosence, jaką jest Enjoy.
Frapująco zaaranżowane partie wokalne, inteligentny, ważny przekaz i muzyczna moc płynąca z głośników – to elementy składowe na styl Cowder i naprawdę mnie dziwi, dlaczego tak sprawna ekipa przez wiele lat nie doczekała się płyty. Mam nadzieje, że los się uśmiechnie do warszawskiej ekipy i druga płyta pojawi się szybciej. Nie jest to muzyka pod strzechy i dla wszystkich, ale każdy, kto sobie ceni szczery, rockowy przekaz powinien sięgnąć po debiut Cowder.
Fot.: Fonografika