długa noc

„Gra o tron” – sezon 8, odcinek 3 – „Długa noc” – Wrażenia (ze spoilerami)

Trzeci odcinek ostatniego, ósmego sezonu jednego z najlepszych w historii telewizji oraz serwisów streamingowych seriali, jakim jest Gra o tron, jest już za nami. Oczekiwania względem tego właśnie epizodu były wśród widzów ogromne, ponieważ twórcy chwalili się, że Długa noc stanie się najdłuższą w historii kinematografii sceną batalistyczną, dłuższą i bardziej epicką niż bitwa o Helmowy Jar z filmu Władca Pierścieni: Dwie wieże Petera Jacksona. Za kamerą stanął Miguel Sapochnik, który jest specjalistą od tego typu motywów bitewnych. I trzeba królowi oddać, co królewskie – rozmach i epickość faktycznie w tym odcinku były. Co do tego absolutnie nikt nie może mieć wątpliwości, ale z pewnością znajdą się głosy, które będą miały pełne prawo czepiać się niektórych rozwiązań fabularnych. Czy trzeci odcinek spełnił oczekiwania widzów? Czy zostanie zapamiętany jako najlepszy odcinek Gry o tron? No i wreszcie – kto wrócił z tej długiej nocy z tarczą, a kto wrócił na tarczy? O tym porozmawiali nasi redaktorzy. Ostrzegamy przed poważnymi spoilerami!


Sylwia Sekret

Wszyscy nastawiali się na coś wielkiego. Na coś epickiego. Na coś niebanalnego. Zaskakującego. Zapierającego dech w piersiach. Trzeci odcinek finałowego sezonu Gry o tron miał być niepowtarzalnym widowiskiem. Przykładem, jak robić zapadające w pamięć odcinki do serialu, który wyznacza nowe standardy dla swojego gatunku. Czy te obietnice – niektóre składane przez samych twórców, inne przez samych widzów – zostały ostatecznie spełnione? Czy odcinek, w którym dojść miało do ostatecznego starcia żywych z umarłymi prowadzonymi przez mrożącego krew w żyłach (dosłownie) Nocnego Króla, dał nam to wszystko, na co się (mówiąc kolokwialnie, ale pozostając w tematyce lodu i ognia) napaliliśmy? Czy głód został zaspokojony, a nadzieje pokładane w epickości bitwy – spełnione?

Oczywiście na powyższe pytania każdy musi odpowiedzieć sobie sam – i tak też zrobię ja, jak i zapewne moi redakcyjni koledzy i koleżanki. Powiem wprost – ja czuję się na chwilę obecną usatysfakcjonowana. I zaznaczę na początku, że nie należę do tych widzów, którzy rozsmakowują się w długich scenach bitewnych – doceniają kaskaderskie wyczyny, ogrom i koszt efektów specjalnych. Zazwyczaj tego typu sceny, przeciągnięte niekiedy do granic możliwości (tak, wiem – o to w nich chodzi), prędzej czy później zaczynają mnie nużyć, a fakt, że w chaosie, ferworze walki i ciemności, w jakiej wszystko się rozgrywa – zwyczajnie się gubię i niekiedy nie nadążam za tym, co dzieje się z bohaterami i ich przeciwnikami – również nie pomaga. Jednak wielka bitwa z odcinka trzeciego nie spowodowała u mnie zniecierpliwienia, choć nie zawsze udawało mi się, rzecz jasna, dostrzec każdy szczegół i wyłapać: kto walczy, z kim i jak mu idzie. Fakt jednak, że starcia najważniejszych dla serialu postaci były wyraźne i trudno było czegoś nie dostrzec. Jestem natomiast ogromną fanką tych momentów, kiedy twórcy zwalniają tempo, w tle zaczyna lecieć spokojna, melancholijna, nieprzystająca na pozór do tragicznej w skutki bitwy, muzyka, a my widzimy naszych bohaterów, jak spowolnieni dokonują heroicznych czynów, uciekają w popłochu lub padają wycieńczeni na ziemię. I w tym odcinku taka scena była niezwykle długa i niezwykle przejmująca. Świetnie mi się ją oglądało! Sto razy lepiej niż samą bitwę w jej normalnym rytmie. A już moim ulubionym momentem z całej tej sceny, w której pokazano nam wszystkich najważniejszych dla tego sezonu postaci, jest ten, kiedy widzimy Sansę i Tyriona ukrytych w krypcie, patrzących na siebie zarówno ze strachem, jak i szacunkiem, zrozumieniem i jakąś delikatną… czułością? Ani wyklęty Lannister, ani lady Winterfell nic nie mówią, ale ta cisza między nimi jest elektryzująca! Aktorzy rewelacyjnie zagrali oczami, a momenty, kiedy Sansa wyjmuje ostrze otrzymane od siostry, a Tyrion całuje ją w rękę, były magnetyczne! Rewelacyjna scena moim zdaniem.


Mateusz Norek

Muszę przyznać, że kiedy patrzyli tak bez słów na siebie, z jakimś dziwnym spokojem, mimo rzezi rozgrywającej się wokół w krypcie, a Sansa wyjęła sztylet, bałem się, że postanowili odebrać sobie życie.

Sylwia

Również przez zatrważający moment pojawiła mi się w głowie taka obawa! Na szczęście do niczego takiego nie doszło. Nie znaczy to jednak, że obyło się bez ofiar. I nie sposób wspomnieć o poległych, bo przecież tyle było spekulacji na temat tego, kto umrze, a kto przeżyje wielką bitwę z armią Nocnego Króla. I muszę przyznać, że tutaj twórcom udało się mnie zaskoczyć. Nie tym jednak, kto poległ, a… samą ilością “ważnych” trupów. Wszyscy zakładali – nazwijmy to – “najgorsze”. W przeróżnych filmach na Youtubie i dyskusjach internetowych stawiano na to, że umrze większość ważnych (w tym głównie lubianych) bohaterów. Mówiono więc o Brienn, Jaimem, Theonie, Jorah, Cebulowym Rycerzu, Tormundzie, Ogarze, Szarym Robaku, Misandei i wielu innych. Wspominano także tak ważne postaci jak Jona, Daenerys czy Sansę lub Tyriona. Tymczasem, kiedy podliczyć ofiary „pierwszoplanowe’, mamy tak naprawdę całkiem niewielką liczbę, w dodatku nie ma nikogo, kogo byśmy się nie spodziewali. Odszedł więc Theon, broniąc Brana (to było w zasadzie pewne), odszedł Jorah – chyba w jedyny sposób, który mógłby go zadowolić, a więc broniąc swojej khaleesi; odszedł Edd (ale nikt go nie spalił, zanim zamienił się w zombie, a przecież wyraźnie prosił o to w poprzednim odcinku!); poległ również chwalebną i ostatecznie mającą jakiś sens śmiercią Beric. Bitwy nie przeżyła również drobna, ale jakże wielka sercem i waleczna bardziej niż olbrzym, Lyanna Mormont. Moment jej śmierci był poruszający i pełen szacunku dla tej odważnej istoty. Kogoś pominęłam (poza Nocnym Królem)? Chyba nie… Ofiar było więc zaskakująco niewiele, a to każe mi myśleć, że walka z Cersei i jej Złotą Kompanią będzie może mniej opłakana w skutkach, jeśli chodzi o liczbę ofiar, ale o wiele bardziej, jeśli chodzi o ich znaczenie dla serialu i miejsce w sercach fanów. Trochę szkoda, bo śmierć w bitwie z Nocnym Królem wydaje się bardziej sensowna i heroiczna niż ta w walce z armią bezdusznej ponad miarę, ale jednak (teoretycznie) ludzkiej królowej, której władza i chęć zemsty uderzyły do głowy. Ale cóż… takie chyba jest właśnie życie. Ostatecznie to człowiek okazuje się największym złem.

Na koniec, podsumowując odcinek, chciałabym wspomnieć jeszcze słówko o Branie, o naszej cudownej Trójokiej Wronie, na którą wszyscy mają baczenie i którą wszyscy tak szanują, ponieważ ma takie moce i tak wiele potrafi, i jest taka ważna. Tylko że… No właśnie – Bran nie zrobił od początku sezonu kompletnie nic. Siedzi na tym swoim wózku, z tą swoją ważną miną, a wszystko dzieje się dookoła niego i poza nim. W żaden sposób nie pomógł ludziom w walce. Nie przyczynił się do jej wyniku. Nic nie było jego udziałem. Siedział i czekał na Nocnego Króla pod tym ich rodzinnym drzewem, a my spodziewaliśmy się, że kiedy już do tego spotkania dojdzie – Bran wreszcie się wykaże. Zrobi coś. Przyda się do czegoś. I co? I wszyscy wiemy, jak to się potoczyło. Dziwne to, zaskakujące i niezrozumiałe dla mnie. No chyba, że jest jeszcze coś, o czym nie wiemy. Być może Bran pomógł w jakiś sobie tylko znany sposób? Albo wiedział (w końcu czyż on nie wie wszystkiego?), że bitwa z Nocnym Królem jest do wygrania, więc sam “wybrał się” na zwiady do Cersei, bo to ona będzie większym zagrożeniem? Naciągane to trochę, ale kto wie? W każdym razie ja jestem nieco zniesmaczona tym, jak jest prowadzona póki co jego postać. Siedzi bezczynnie, a podobno jest taki wszechwiedzący. Nikomu natomiast nic nie mówi, nie podpowiada, nie pomaga. Przedziwnie to wszystko.

Ale odcinek Długa noc sam w sobie podobał mi się bardzo i jestem niezmiernie ciekawa, co wydarzy się w kolejnych!

Mateusz Cyra

I stało się. Długa noc za nami. Wielka, epicka i niesamowicie trudna walka z nieumarłymi dobiegła końca. Nocny Król nie żyje. Wraz z nim zginęła cała jego armia i nie ma już w Westeros zagrożenia w postaci nieludzi. Szczerze mówiąc – odczuwam drobny niedosyt. Jestem usatysfakcjonowany, co do tego nie ma wątpliwości, ale mimo to, w tej wielkiej beczce miodu, jakim był trzeci odcinek ostatniego sezonu Gry o tron, jest także łyżka dziegciu, która nie pozwala mi cieszyć się tak kompletnie i bezkrytycznie.

Na moje kręcenie nosem składać się będą następujące kwestie:

Przeszkadzało mi, że twórcy zdecydowali się wiele rzeczy zamaskować zamiecią śnieżną. Oczywiście – był to zabieg w pełni wytłumaczalny fabularnie – Nocny Król wszak jest głównym odpowiedzialnym za zimę, ale nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że owa zamieć była dla twórców wygodnym zabiegiem. Ta wszędobylska zadymka przykryła i tak już słabo widoczne sceny walk, schowała smoki i pozwoliła dłużej pokazywać zarówno Dankę jak i Jona na smokach. Dzięki temu widzieliśmy tylko zarysy bohaterów, dużo walk pozostało w sferze domysłu i ten nawał nieumarłych można było ograniczyć do niezbędnego minimum. No nie podobał mi się ten zabieg.

Paradoksalnie przeszkadza mi to, że w tym odcinku zginęli tylko pachołkowie lub bohaterowie poboczni, tacy jak Lyanna Mormont, czy Beric Dondarrion. Jasne, większość z tych zgonów była spektakularna, potrzebna do dalszego rozwoju fabuły, ale były też zgony kompletnie idiotyczne, jak ten w wykonaniu Theona. Generalnie rzecz biorąc – wszyscy wiedzieliśmy, że Greyjoy umrze. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Jego wątek został zakończony, jego przemiana była spektakularna i bardzo sprawnie poprowadzona na przestrzeni całego serialu i nie było już sposobności dla dalszego rozwoju tego bohatera. On miał zginąć heroicznie, jako ten dobry, ten, który odkupił wszystkie winy. Tylko, do diabła, czemu zginął jak kompletny idiota? Wystarczyło mu usłyszeć od Brana, że jest dobrym człowiekiem i odcięło mu mózg, za to uruchomiło nogi? To chyba najgorsza scena w całym odcinku i naprawdę żałuje, że taka postać zginęła w tak mało heroicznym stylu.

Nie wiem, może to moja wina, bo sam nastawiałem się, że zginie przynajmniej trójka bardziej istotnych bohaterów, dlatego odczuwam jakiś tam zawód? Może zadziałał efekt kuli śnieżnej? Każdy fan serialu był w jakiś sposób nakręcony, każdy oczekiwał czegoś iście spektakularnego bądź wyciskającego łzy z oczu, bądź chwytającego za serducho, a otrzymaliśmy… no właśnie, co? Tylko bardzo dobrze nakręconą bitwę, świetne sceny batalistyczne, bardzo symboliczne ujęcia (jak gasnące bronie Dothraków) i naprawdę fenomenalne momenty (walka trzech smoków, atak nieumarłych w krypcie, nieudane podpalenie Nocnego Króla), ale mi osobiście zabrakło kilku emocji. Tak naprawdę jedyny moment, gdy obawiałem się o los bohaterów (i tutaj sam się zdziwiłem), to ten fragment, gdy Danka spadła ze Smoka i została otoczona hordą nieumarłych. W piękny sposób ukazana została jej kruchość i w moment khaleesi została odarta ze swojej władczości. I mimo że z tyłu głowy miałem świadomość, że to między innymi na jej postaci zostanie pociągnięty dalszy scenariusz, to miałem taki moment – o kurde, a co jeśli?

Dobra, ponarzekałem, ale nie chcę, żeby to brzmiało, że mi się nie podobało, bo tak nie jest. Po prostu zauważam wiele głupich zagrań (Melisandre, która wyskoczyła na tym koniu niczym Filip z konopi, zasadzonych w dodatku po stronie nieumarłych), wiele nieprzemyślanych kwestii i dość bezpieczne i zachowawcze podejście twórców do pożegnania z konkretnymi bohaterami. Oczywiście to jest Gra o tron, dlatego zdaję sobie sprawę, że skoro nie padli teraz, to padną w ciągu najbliższych trzech odcinków, ale no… po prostu, po walce z Nocnym Królem, kreowanym przez niemal cały serial na największe nemezis całej ludzkości… jakoś skończyło się to zbyt gładko. Fajnie, że to Arya wykończyła Nocnego Króla i ta scena była naprawdę świetna. Mimo że powiedzieli nam wprost, że to właśnie ona go wykończy (Melisandre, która rzekła, że Arya zamknie mnóstwo niebieskich oczu) to ja się serio jej tam nie spodziewałem.

Popieram zdanie Sylwii o pięknie sceny w kryptach Winterfell – wymiana spojrzeń między Sansą a Tyrionem to coś tak cudownie subtelnego, tak prawdziwego i szczerego w obliczu nieuchronnego końca, że w tym sezonie chyba już nic tak świetnego nas nie spotka w tej materii.

Starcie z Nocnym Królem za nami. Zginęło wielu obrońców Winterfell, ocaleli wszyscy istotni bohaterowie i pozostaje nam mnożyć teorie na temat tego, co czeka nas w kolejnych tygodniach. A pozostały już tylko trzy tej niezwykłej przygody.


Magda Kwaśniok

Wreszcie nadszedł dzień, na który czekali wszyscy fani nie tylko serialu, ale i książkowej sagi, odkąd usłyszeli kultowe Winter is coming, wypływające z ust Neda Starka. No cóż, jak powiedział Jon Snow nie tak dawno temu: Winter is here, ale czy mrożąca krew w żyłach zima spełniła nasze, a raczej moje oczekiwania? Niestety niezupełnie. Nie mam pewności, czy to do końca wina twórców, czy raczej moich oczekiwań, które były tak duże, że nie zmieściłyby się nawet w Harrenhal. Nie chodzi o to, że trzeci odcinek był zły czy poniżej poziomu; chodzi o to, że był bardzo dobry, ale nie najlepszy. Przecież miał być tym, który przejdzie do historii fantasy i będzie latami porównywany rozmachem do sekwencji bitwy pod Helmowym Jarem, a tymczasem jedyne, co łączy te dwie historyczne batalie, to czarodziej, który wjechał cały na biało i uratował sytuację… Co w obu przypadkach było naprawdę epickie. Powiem więcej; jeśli chodzi o aspekty czysto techniczne, chyba bardziej podobało mi się nie tylko kultowe starcie z ekranizacji trylogii Tolkiena, ale konkurencyjna bitwa z samej Gry o TronBattle of Bastards. Oczywiście, była zdecydowanie mniejsza, można powiedzieć, że wręcz kameralna,  natomiast we wspomnianej walce o Winterfell zapach krwi i kurzu, unoszący się wokół bohaterów, był aż namacalny. Tak samo jak Jonowi Snow, i mnie brakowało powietrza przez napór wrogich wojsk, czego momentami nie potrafiłam odczuć w starciu z Innymi, nawet w chwilach największej beznadziei. Mimo nieco niekonwencjonalnego pomysłu na nakręcenie tamtych scen batalistycznych, scenarzyści wystrzegli się zbędnego chaosu montażowego, co niestety w bitwie z finałowego sezonu momentami się nie udało.

Jeśli chodzi o aspekty techniczne, naprawdę nie czepiałabym się jednak oświetlenia, które w moim przekonaniu, w odróżnieniu od chwilowego bałaganu w zmontowaniu scen, było zamierzone. Tak jak śmierciożercy mają kolor zielony, a Lord Sithów złowrogą czerwień, tak śmierć, z którą w gruncie rzeczy zmierzyli się mieszkańcy Westeros, ma długą noc i przygnębiającą czerń. Było coś naprawdę epickiego i ogromnie symbolicznego w pojawiającym się za sprawą czarów czy smoków ogniu, który nie tylko bohaterom, ale i mnie w tym mroku dodawał otuchy… Chociaż znam przynajmniej jednego Clegane’a, który ma wobec tego inne odczucia. Ujęcia oczywiście świetne. Ogrom statystów i przytłaczający rozmiar wojska przeciwników zrobiły robotę, jednak moim ulubionym momentem z bitwy pozostaje nie ten, kiedy widać całe armie, a próba dotarcia Snowa do Brana ze świetnie dobraną, kontrastowo spokojną muzyką w tle. Jakby kątem oka widzimy walczących o życie Jaimego i Brienn, siejącego spustoszenie w zamku smoka i wspomnianego Jona, który z jedynie krótką chwilą wahania mija okrążonego Sama, w imię większego dobra zostawiając go na pewną śmierć. Wtedy właśnie, kiedy historia robi się nieco bardziej osobista, czujemy prawdziwą rozpacz bohaterów, a twórcy tym samym dają nam coś, w co możemy się zaangażować.

Jeśli już o zaangażowaniu mówimy… Producenci Gry o Tron w mistrzowski sposób zbudowali napięcie pierwszymi dwoma odcinkami; najpierw dali nam, mówiąc kolokwialnie, przywitać się z całą zgrają z Siedmiu Królestw (i nie tylko), jedynie po to, by tydzień później dać do zrozumienia, że nadszedł czas pożegnań, które nie będą należały do najłatwiejszych. Tymczasem, mimo okropnej reputacji mordercy głównych bohaterów, wyprzedzającej George’a R.R. Martina, nie wierzę, że to napiszę, ale tak… Trupów było za mało. Miałam zamiar na to ponarzekać, ale wypowiedź Sylwii dała mi dużo do myślenia. Czy nie jest w stylu największego sadysty popkultury nie dać zginąć kluczowym postaciom w glorii i chwale, podczas walki o cały znany bohaterom świat, a pozwolić im paść na polu bitwy o jakieś tam krzesło, na dodatek niespecjalnie wygodne? Przypominam, że najwybitniejszego stratega Siedmiu Królestw zabił jego niechciany syn w sytuacji dalekiej od chwalebnej, więc po Martinie możemy się spodziewać absolutnie wszystkiego.

Brak kluczowych śmierci w trzecim epizodzie nie oznacza jednak braku emocji, bo prawdę mówiąc, choć miałam gdzieś z tyłu głowy myśl, że wszyscy “moi” bohaterowie powiedzą śmierci: Not today, bałam się calutki odcinek. Zresztą, nie tylko na strachu bazowali twórcy, bo wspomniana już świetna rozmowa, a w zasadzie chwila wymiany spojrzeń Tyriona i Sansy (moja ulubiona scena tego odcinka!) czy fantastycznie wygrane ostatnie chwile życia Theona, to czyste wzruszenie. I to w zasadzie jedyne sceny, podczas których łezka mi się zakręciła w oku… Pewnie zapłakałabym nad Jorah, gdyby wcześniej Daenerys jak ostatnia kretynka nie postanowiła sobie stanąć smokiem w środku hordy zadziwiająco szybkich zombie. No cóż, miłość jest ślepa, ale Mormont przynajmniej walczył o nią dzielnie.

Największym rozczarowaniem pozostaje dla mnie jednak wątek Nocnego Króla. Tak jak Arya, jako świetnie rozpisana bohaterka, zasługiwała na jego zabicie, tak główny nemezis, jak go nazwał Mateusz, zasługiwał na wyjaśnienie swojej historii. Rozumiem, że cięcie wątków w serialu jest konieczne i naprawdę cieszę się, że nie zobaczyliśmy na ekranie Lady Stoneheart czy Młodego Gryfa, ale na miłość boską… To jest świat przepełniony przepowiedniami i MAGIĄ, co sprawia, że niemal każde słowo wypowiedziane przez odpowiednią osobę ma znaczenie. W ogromnym cierpieniu przemilczę fakt, że twórcy serialu kompletnie zignorowali wszelakie przypowieści o Azorze Ahai, bo to po prostu nie może być Arya, ale do jednego muszę się przyczepić. Nie można sobie rzucać na wiatr jakiejś legendy i uznać, że nic się nie stanie, jak się o niej zapomni, a tym samym ominąć omówienia motywacji czarnego charakteru, z którym związany jest strach odczuwany w Westeros od wieków. Tyle pokoleń obawiało się Długiej Nocy i Wiecznej Zimy, a my nawet nie wiemy, czym ona tak naprawdę jest, chociaż już zdążyliśmy ją pokonać. Gdybyśmy tylko mieli jak wprowadzić tę wiedzę do fabuły… Ach tak, w roli przypomnienia, pod ręką mamy, jak zauważyła Sylwia, wyjątkowo leniwe, a jednak ogromnie potężne medium, które nie tylko zna historię całego świata, ale praktycznie jest jej uosobieniem. Just saying.


Mateusz Norek

Jeśli to czytacie, to prawdopodobnie jesteście już po seansie najważniejszej bitwy w Grze o Tron. Starcie z Białymi Wędrowcami było zapowiadane od pierwszego odcinka serialu i choć przez długi czas większość najważniejszych osób w Westeros bagatelizowało zagrożenie, uznając je za bredzenie ludzi niespełna rozumu, w końcu zima naprawdę nadeszła i hordy nieumarłych starły się z obrońcami Winterfell.

Odcinek zaczyna się od przybycia Melisandre. Powrót Czerwonej Kapłanki był przez wszystkich oczekiwany, choć większość fanów spodziewała się, iż na bitwę z Nocnym Królem przybędzie z Valantis w asyście innych kapłanów Pana Światła. Niemniej jej rola w walce była nie do przecenienia i jak dla mnie to postać, która skradła ten odcinek. Ważne okazały się nie tylko jej czary, które wspomogły ogniem siły ludzi, ale również słowa. Kiedy spotkała ona Aryę po raz pierwszy, w trzecim sezonie, przepowiedziała jej, że ta zamknie na zawsze brązowe (Meryn Trant), zielone (Walder Frey) i niebieskie oczy. Podejrzewano, że te ostatnie dotyczą Petyra Baelisha, ale gdy teraz kapłanka ponownie spotyka Aryę w obleganym Winterfell i powtarza te słowa, do młodej skrytobójczyni dochodzi, że to jej przeznaczeniem jest pokonać Nocnego Króla i tym samym pokonać Białych Wędrowców. Sama Melisandre po skończonej bitwie umiera, zgodnie z tym, co mówi wcześniej Davosowi. Nie dowiemy się więc, kim tak naprawdę była i skąd posiadała taką moc ani co robiła w trakcie swojej podróży do Valantis. Na pewno była jedną z najbardziej potężnych, ale i tajemniczych postaci w serialu. Z jednej strony całkowicie omamiła Stannisa, który przez nią dokonał tak potwornych rzeczy, jak skrytobójstwo swojego brata Renly’go Baratheona i spalenie na stosie własnej córki Shireen. Z drugiej natomiast, ożywiła Jona, a teraz w ostatecznej walce ze śmiercią jej magia okazała się kluczowa w wycofaniu obrońców za mury miasta.

Ale porozmawiajmy o samej bitwie. To miało być starcie właściwie bezprecedensowe w dziejach telewizji i porównywane mocno do starcia o Helmowy Jar z Władcy Pierścieni. Mocne inspiracje były widocznie zresztą już w poprzednim odcinku. To na pewno było epickie i gigantyczne starcie, napędzane mocno efektami specjalnymi. Nie jestem jednak pewny, czy oblężenie Winterfell nazwałbym najlepszą bitwą z Gry o Tron. Zacznijmy od tego, co udało się moim zdaniem najbardziej, czyli budowanie napięcia. W ostatnich chwilach poprzedniego odcinka widzimy armię nieumarłych stojącą na polach twierdzy Starków, ale gdy obrońcy ustawiają już wszystkie oddziały, po drugiej stronie jest tylko nieprzebrana ciemność nocy. Nie widzimy ani nie słyszymy armii Nocnego Króla, choć na pewno bohaterowie czują, jej mrożącą krew w żyłach, obecność. Pierwsi atakują Dothrakowie. Zamiast zobaczyć ich walkę z nieumarłymi, widzimy tylko to, co pozostałe oddziały ludzi. Ich powoli gasnące w ciemności ostrza. Po chwili wracają tylko nieliczne niedobitki i już na tym etapie czujemy, że ta bitwa jest niemal nie do wygrania. To uczucie beznadziei utrzymuje się właściwie przez cały odcinek. Nieumarli cały czas napierają, zabijanie ich zdaje się nie mieć wpływu na ich ilość. Przez chwilę wydaje się, że smoki, przy pomocy których atakują Jon i Daenerys, mogą być w stanie odeprzeć nieprzebrane fale nieumarłych, ale wtedy Biali Wędrowcy zsyłają na całe pole bitwy lodową zamieć. I jeśli chodzi o klimat walki, której nie da się wygrać, całość wypada naprawdę świetnie. O ile w zobrazowaniu starcia w skali makro wszystko wygląda fantastycznie, zwłaszcza dzięki pięknym efektom ognia, o tyle w skali mikro bitwa jest już o wiele mniej czytelna. Bez zbędnego owijania w bawełnę – całość została po prostu nagrana zbyt ciemno. O ile fabularnie nocna walka i śnieżyca ma sens, o tyle z perspektywy widza, starcie jest nieczytelne. Jeśli po podwyższeniu jasności mojego monitora trzykrotnie w niektórych ujęciach widzę niemal samą czerń, coś wyraźnie poszło nie tak.

Dużo spekulowało się o tym, który z bohaterów może zginąć podczas tej bitwy i chyba nikt nie spodziewał się, że armia Nocnego Króla tak bardzo oszczędzi nasze ulubione postacie. Żeby jednak nie powtarzać tego, co napisali już moi poprzednicy, odniosę się do tematu w nieco inny sposób. Rozumiem, że twórcy nie chcieli zabijać w tym odcinku pewnych bohaterów, ale mogli w takim razie choć trochę bardziej realistycznie przedstawić ilość obrońców. Chodzi mi o to, że tak od połowy odcinka na murach Winterfell walczą właściwie jedynie sami główni bohaterowie. Nie widać przy ich boku żadnych zwykłych żołnierzy Północy, Nieskalanych czy Dothraków. Wygląda więc na to, że hordy nieumarłych odpiera zaledwie kilka osób i choć jestem w stanie przymknąć oko na wiele uproszczeń i braków realizmu, to akurat mocno kłuje mnie w oczy.

Nie zmienia to jednak faktu, że cały odcinek oglądałem z zapartym tchem i naprawdę w kilku miejscach myślałem, że to już koniec, że Nocny Król jednak wygra. Zgadzam się z Sylwią, że zachowanie Brana było bardzo rozczarowujące i zważywszy na moc, jaką posiada, powinien odegrać w bitwie o wiele większą rolę, a nie być tylko statyczną przynętą. Tak czy siak, Nocny Król został pokonany, choć było to iście pyrrusowe zwycięstwo. Naprawdę nie wyobrażam sobie, jak tak zmasakrowane oddziały Winterfell mają stanąć teraz do walki z doskonale wyszkolonymi i wypoczętymi armiami Lannisterów i Złotej Kompanii. Niemniej w zwiastunie czwartego odcinka, choć nie zdradza on wiele, widzimy Daenerys ogłaszającą, że teraz pora na wygranie bitwy o Żelazny Tron. Do zwieńczenia tej historii pozostały jednak aż trzy odcinki, wydarzyć może się zatem jeszcze bardzo wiele.


Serial Gra o tron można oglądać na kanale HBO, a także w serwisie HBO GO

długa noc

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *