Są takie książki, których ekranizacji po prostu się obawiamy. Ile to ja się nasłuchałem opinii, że Silmarillion jest książką nieprzetłumaczalną na język ekranu i na fanów twórczości Tolkiena padał blady strach, jak tylko ktoś wspominał o próbach stworzenia filmu lub serialu na jego podstawie. Nie musimy zresztą daleko szukać – stworzone przez Amazon Pierścienie Władzy spotkały się z miażdżącą krytyką widzów. Dla mnie takimi książkami od kilku lat była trylogia Wspomnienie o przeszłości Ziemi autorstwa Cixina Liu. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to ten sam kaliber, co Tolkien i wiem, że jego książki nie przyjęły się tak dobrze nad Wisłą, ale mimo wszystko uważam je za błyskotliwą literaturę i powiew świeżości we współczesnej fantastyce naukowej. Osobiście starałem się wcisnąć rozpoczynającą trylogię powieść Problem trzech ciał (recenzję audiobooka znajdziecie TUTAJ) komu się dało, a bardzo się ucieszyłem, gdy w jednym z wywiadów Jakub Żulczyk uznał właśnie tę książkę za jedną z lepszych rzeczy, jakie czytał w ciągu ostatnich kilku lat. Wieść o zekranizowaniu książki w formie serialu mnie sparaliżowała i im bliżej było premiery, tym bardziej miałem wrażenie, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ostatecznie, 21 marca 2024 roku pierwszy sezon Problemu trzech ciał miał swoją premierę na platformie Netflix, a ja mogłem odetchnąć z ulgą.
Moje zakochane w pierwowzorze serduszko mogło przełożyć zawał na później, bo o dziwo David Benioff i Daniel B. Weiss wykonali kawał dobrej roboty. I moje zdziwienie bynajmniej nie wynika z faktu, że mam coś do twórczości tych panów; mówiąc szczerze, pierwszy raz o nich słyszę (co również odnosi się do niemal całej obsady serialu). Jestem pod wrażeniem, że autorom Problemu trzech ciał udało się udźwignąć tak skomplikowaną i niejasną fabułę, nie robiąc z tego jednocześnie nijakiego, oklepanego widowiska o zagrożeniu przez obcą cywilizację. A przyznać trzeba, że twórcy i tak robili, co mogli, aby unikatowa powieść Cixina Liu była przystępna dla zachodniego odbiorcy. Te ustępstwa na szczęście nie zaszlachtowały fascynującej opowieści o świecie, w którym nauka nagle przestała mieć sens.
Najbardziej obawiałem się tego, jak serial wprowadzi nas w tę historię. Jak pokazać, czemu najwybitniejsi naukowcy odbierają sobie życie, aby nie przerodziło się to w parodię? I jak wpleść w to historię z 1966 roku, gdy rewolucja kulturalna zbiera w Chinach swoje żniwo, w wyniku której ambitna i uparta córka profesora fizyki trafia do tajnego projektu Czerwony Brzeg? Literatura Cixina Liu opiera się wszak na powolnym wyjaśnianiu teorii matematycznych i fizycznych, wciąganiu czytelnika w wiele filozoficznych dysput o naturze człowieka i temu, jakim prawom nieubłagalnie podlega. Ucieszyło mnie to, że duet twórców nie poszedł na łatwiznę i nie spłycił fabuły tak, żeby prowadziła widza za rękę. Oglądając Problem trzech ciał, trzeba być naprawdę skupionym i nie można oczekiwać prostych wyjaśnień. Miałem przyjemność obserwować, jak na każdą kolejną scenę reaguje osoba nieznająca pierwowzoru i momentami naprawdę jej współczułem – ale widziałem również rosnącą fascynację opowiadaną historią.
Wspominane wcześniej spłycenia w serialu nie przyczyniły się do katastrofy. Cóż z tego, że główny bohater z książki został rozszczepiony na pięcioro młodych, bystrych ludzi nauki, skoro ostatecznie odegrali ważną rolę w rozwikłaniu tytułowego problemu trzech ciał. Nie jest nawet problemem to, że współczesne wydarzenia zostały przeniesione do Londynu, a nie utkwiły w orientalnych i mimo wszystko nieznanych dla zachodniego odbiorcy Chinach. Ba, nie przeszkadza mi nawet to, że pewne wydarzenia z drugiego i trzeciego tomu trylogii zostały wprowadzone dużo wcześniej. Okazało się bowiem, że Benioff i Weiss mieli nosa do tego, co może uczynić tę opowieść bardziej przystępną. I im się to, cholera, udało.
Oglądając Problem trzech ciał, zdałem sobie sprawę, co było dla mnie największą wadą książek Cixina Liu – mało angażujący bohaterowie. Poza wyróżniającą się Ye Wenjie, autor stworzył postacie tak wewnętrznie nudne, że nie dało się ich po prostu w żaden sposób polubić. Momentami książki czytało się jak artykuł naukowy, który musiał być uzupełniony o notki biograficzne. Tym bardziej że pisarz nie miał problemu z tym, aby zmieniać swoich bohaterów jak rękawiczki i rozstawać się z nimi bez żalu. Tymczasem serial przedstawił nam zajmujące postaci, z którymi nawiązałem więź emocjonalną. Prywatny detektyw Da Shi, który ma na celu odkryć powód, dla którego naukowcy strzelają samobója, jest charyzmatycznym facetem, który nie boi się rzucić ciętym tekstem zarówno do osób przesłuchiwanych, jak i do przełożonego. Wspomniana wcześniej pięcioosobowa paczka przyjaciół jest powiązana ze sobą ścisłymi relacjami (czasem nawet romantycznymi), które okazują się mieć później sens. Potrafiłem poczuć gorycz i wyrzuty sumienia Auggie Salazar, cieszyć się na widok rezolutnego Jacka Rooney’a, a nawet zrozumiałem ostatecznie rolę Willa Downinga, chociaż początkowo wydawał się piątym kołem u wozu. To, gdzie dotarł jego wątek i w jaki sposób powiązał się z dalszą fabułą trylogii, wzbudziło mój podziw. A wymowna scena Willa i Saula autentycznie wyciska łzy z oczu.
Miałem też obawy, jak zostanie przedstawiona gra wideo o nazwie Problem trzech ciał, w którą angażują się główni bohaterowie. Tak, dla osób niezaznajomionych z tą historią może się wydać absurdalne, że wspominam tu jeszcze o jakiejś grze. To jednak bardzo istotny element historii, bo dzięki niej poznajemy prawdziwe zagrożenie, które czeka na mieszkańców Ziemi. I przyznać muszę, że chociaż znałem już rezultat tej gry, to zobaczenie na ekranie odkrycia wszystkich kart i tak zrobiło na mnie wrażenie. Tym bardziej że wizualnie nie odbiegało to zbytnio od tego, jak wyobrażałem to sobie podczas lektury. Co prawda w książce historyczne postaci w wirtualnym świecie gry prowadziły ze sobą dysputy historyczne, filozoficzne, matematyczne i astrofizyczne, ale akurat było to dla mnie zrozumiałe, że w serialu by to tylko zabiło tempo narracji. Efekty specjalne w przypadku kataklizmów dotykających świat gry wyglądały fantastycznie, czego niestety nie mogę powiedzieć o późniejszej wizualizacji powstania sofonów – mam złe przeczucie, że za kilka lat ten widok będzie strasznie raził oczy.
Muszę też krótko ponarzekać na jedną z decyzji twórców, której niestety nie pojmuję. Mam na myśli wprowadzenie postaci Tatiany, która w pewnym momencie zdaje się kreowana na głównego adwersarza. Problem w tym, że gdy odkrywamy zamiary Trisolarian (przykro mi, ale uproszczona nazwa San-Ti to bardzo nietrafiony pomysł, ale pewnie dla anglojęzycznych odbiorców łatwiejsza do wymówienia), staje się ona pionkiem przeszkadzającym na planszy. Trudno powiedzieć kim (lub czym) ona jest – najpierw śledzi poszczególnych członków grupy, a później dokonuje zaskakującego aktu zbrodni, który bardzo mi nie pasuje do całości historii (a przynajmniej nie przypominam sobie takich działań kogoś podobnego z lektury książek). Gdy poznajemy mroczny uczynek Ye Wenjie z czasów pracy w Czerwonym Brzegu, dla Tatiany nagle brakuje miejsca. Ostatecznie twórcy dali jej na końcu furtkę do nowej roli, która pewnie będzie miała coś wspólnego z przedstawionymi pod koniec Wpatrującymi Się W Ścianę, ale w takim wypadku musiałaby stać się osobą bardziej subtelną niż podrzędna maszynka do zabijania.
Nie zmienia to jednak faktu, że jako wielbiciel powieści Cixina Liu byłem zachwycony produkcją Netflixa i wszelkie obawy dość szybko mogłem sobie wsadzić w buty. David Benioff i Daniel B. Weiss dowieźli ten projekt bez idiotycznych uproszczeń i spłyceń narracji, oferując jednocześnie znacznie barwniejszych bohaterów, niż zrobił to autor książek. Budowanie historii wokół piątki wyrazistych postaci może znacznie lepiej skleić całą trylogię, chociaż będzie to też wymagało pewnych przeskoków w czasie – jest to dla mnie pewna niewiadoma, ale jakoś po tym, co zobaczyłem, jestem dziwnie spokojny.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że ktoś pomyśli, iż miałem fory, bo znałem pierwowzór. Zapewniam Was, że podczas seansu wielokrotnie przypominałem sobie zawiłości fabuły i niejednokrotnie wykrzyczałem w zachwycie, że w końcu przypomniałem sobie, o co tu chodzi. Ba, jak zobaczyłem mało istotny kadr owada, który nieświadomie chodzi po napisach nagrobnych podczas rozmowy bohaterów na cmentarzu, zajarałem się, że nawet ten fragment powieści został przeniesiony na ekran. Problem trzech ciał to ekranizacja, która dowozi wspaniałą opowieść bez kontrowersyjnych cięć i „odważnych” decyzji scenarzystów, które pogrzebały naszego kochanego Wiedźmina. Jedyne, co mnie boli, to to, że na drugi sezon przyjdzie nam jeszcze poczekać – bo to, że powstanie, jest dla mnie oczywiste. A w okresie oczekiwania przyjdzie mi przypomnieć sobie fabułę Ciemnego Lasu i Końca śmierci, co również Wam polecam.
Fot.: Netflix