Od kiedy marka Star Wars trafiła pod skrzydła Disneya, nie milkną spory o jakość najnowszych produkcji. Bezwzględna krytyka zmiany Kanonu, wskrzeszanie martwych postaci i widowiskowe rozpierduchy zaczynają przypominać produkcje z rynku superhero, gdzie bohaterowie zdają się mieć więcej niż jedno życie, a ich poprzednie historie są wymazywane na potrzeby nowych produkcji. I tak, również bolą mnie niektóre zmiany, których przy Gwiezdnych Wojnach dopuścił się Disney. Tak, momentami cierpiałem, oglądając nową trylogię, ale byłbym hipokrytą, gdybym stwierdził, że marka nie rozwija się również w innych kierunkach. Disney stawia na poszerzenie uniwersum, korzystając z wielu urwanych wątków, które aż proszą się o wykorzystanie w spin-offach od głównego nurtu. W ten sposób dostaliśmy chociażby świetnego Łotra 1, a pierwszy sezon The Mandalorian również uznałem za godną uwagi produkcję. Dlatego też do oglądania drugiego sezonu siadałem z zainteresowaniem, bez negatywnych emocji. I dobrze zrobiłem, bo on również trzyma wyrównany, zadowalający poziom.
Trzeba przyznać, że chociaż głównym bohaterem serialu jest tytułowy Mandalorianin, to show skradł mały, zielony stworek, który przez Internet został okrzyknięty „baby Yodą”. I w zasadzie niewiele się pomylono, bo chociaż w drugim sezonie mamy potwierdzenie, że to nie jest w jakiś cudowny sposób odrodzony Mistrz Jedi, to mamy jednak do czynienia z istotą, która włada Mocą. W drugim sezonie Mandalorianin przede wszystkim szuka odpowiedniego schronienia dla malca, chcąc przekazać go w ręce pozostałych przy życiu Jedi, aby nauczyli go, jak korzystać z Mocy. Główny bohater pogodził się więc z myślą, że nie wychowa go w duchu życia Mandalorian jako tzw. znajdę, czyli uratowane/osierocone dziecko, które zostaje adoptowane przez społeczność Mandalorian, aby w ostateczności nosić charakterystyczną zbroję i dążyć do odbudowy ich świetności. To zresztą niejedyna decyzja, którą Mandalorianin musiał podjąć niezgodnie z obyczajami, które mu wpojono.
Jego żelazne hasło „tak nakazuje obyczaj”, doczekało się niejednej próby ognia, która swoją kulminację miała w momencie, gdy Mandalorianin poznał przedstawicieli swojego ludu z innej kolonii, którzy odkrywali swoją twarz. Przypomnijmy, że w pierwszym sezonie jasno deklarowano ustami głównego bohatera, że prawdziwy Mandalorianin nigdy nie zdejmuje swojego hełmu przy obecności innej osoby. Stanowiło to złamanie obyczaju jego ludu, a widok człowieka z odkrytą twarzą automatycznie dla głównego bohatera jest sugestią, że są to przebierańcy, którzy nie są prawdziwymi Mandalorianinami. W tym momencie widzimy go, jak doznaje kulturowego szoku i ciężko jest mu przyjąć do wiadomości, że przedstawiciele jego społeczności mogą żyć według innych zasad. Ma to swoje konsekwencje w dalszych aktach sezonu, gdy Mandalorianin musi podjąć drastyczne decyzje, aby uratować swojego zielonego przyjaciela.
Chemia między Mandalorianinem a „baby Yodą” jest cudowna. Chociaż nie widzimy emocji na twarzy głównego bohatera, a nawet jego głos jest zniekształcony, to mimo wszystko da się wyczuć troskę o swojego małego podopiecznego. Sceny z kulką są rozbrajające i wywołują szczery uśmiech na twarzy. Mniej cieszące oko są natomiast pewne decyzje dotyczące powrotu do akcji jednej z postaci, która haniebnie zginęła w filmie Powrót Jedi – ponowne pojawienie się Boby Fetta budziło we mnie niesmak, a świadomość, że ten bohater doczekał się swojego osobnego serialu, w którym prawdopodobnie wyjaśniono, jakim cudem przeżył, nie poprawia mojego samopoczucia. Miłym zaskoczeniem jest silna kobieca postać grana przez Ginę Carano – dobrze współgrała z chłodną i zdystansowaną postacią Mandalorianina, wprowadzając trochę ciepła do serialu. Co do czarnego charakteru granego przez Giancarlo Esposito, mam mieszane uczucia – ściga się z innymi Mandalorianami o jakiś czarny mieczyk, który ma być symbolem panowania nad pierwotną planetą swego ludu, a jednocześnie jest bardzo podobny do innych złoli, których ten aktor już grał. Niby strzeli do kamery szarmancki uśmieszek, a za chwilę skaże na śmierć całe miasteczko, bo taką ma fanaberię. Gdzieś już takie postaci widziałem i według mnie Giancarlo Esposito w pewien sposób skopiował swoją postać Gusa z Breaking Bad. Nie pokazał nic nowego ani nic nadzwyczajnego, co w jego grze aktorskiej zasugerowałoby, że się jakkolwiek starał, aby do swojej postaci dodać trochę oryginalności.
The Mandalorian oglądało mi się dobrze do samego końca – pojawili się gościnnie Rycerze Jedi (chociaż CGI jednego z nich w finałowym odcinku zabolało mnie w oczy), a w związku z dość konkretnym finałem dotyczącym wątku „baby Yody”, zastanawiam się, czy w przypadku jego braku ktoś jeszcze będzie chciał oglądać kolejne perypetie Mandalorianina bez zielonego towarzysza? O tym przekonamy się już w lutym 2023, bo według Disneya to wtedy zobaczymy trzeci sezon. Jestem ciekaw, czy z samej postaci głównego bohatera twórcy są w stanie wykrzesać coś więcej niż łamanie jego obyczajów. Na koniec mimo wszystko trzeba przyznać, że tą produkcją Disney udowadnia niedowiarkom, że marka Star Wars w ich rękach może doczekać się czegoś dobrego.
Serial The Mandalorian można oglądać na platformie Disney+