Chociaż PM2 Collective to dopiero debiutant, już zdarza im się być porównywanymi do takich artsytów jak Nick Cave, Bob Dylan bądź zespół Calexico. Swoją pierwsza płytą, zatytułowaną Bob z miasta Dylan wykazali się niebywałym wyczuciem, bowiem ich debiutancki krążek zbiera same pozytywne recenzje, zarówno wśród krytyków, jak i – tych ważniejszych – słuchaczy. Grupa z Bielska-Białej nagrała koncepcyjny album, będący może i banalną acz przyjemną historią miłosną rozgrywającą się w stylistyce Dzikiego Zachodu i westernów z dawnych lat. I nic dziwnego, ponieważ zespół tworzy swoją muzykę w gatunku niezbyt popularnym w kraju, będącym mieszanką country i bluesa. Miesiąc temu udało nam się porozmawiać z gitarzystą PM2 Collective, a dziś zapraszamy do lektury Wielogłosu, w którym Sylwia i Mateusz omawiają dokładnie krążek Bob z miasta Dylan.
WRAŻENIA OGÓLNE
Mateusz Cyra: Zespół PM2 Collective to debiutant, który zaskakuje słuchacza odwagą, z którą podszedł do wejścia w muzyczny świat. W dobie komercji, gdy większość artystów stawia na albumy niezbyt wymagające, złożone głównie z wpadających w ucho singli, znaleźć koncept album to nie lada sztuka. A gdy nikomu nieznany zespół decyduje się na opowiedzenie pewnej historii – musi czuć się pewnie i znać swoją wartość, w przeciwnym wypadku klapa – niemalże – gwarantowana. Na szczęście zespół z Bielska-Białej prezentuje wysoką jakość – tak wykonania, jak przedstawionej opowieści. I chce się do płyty Bob z miasta Dylan często wracać.
Sylwia Sekret: Ja na początek może zaznaczę, że moje doświadczenia z muzyką country ograniczają się do tego, co wyniosłam z serialu – skądinąd lekkiego, ale niezwykle przyjemnego i ciepłego – Hart of Dixie, a także do słuchania od czasu do czasu zespołu Smokie, który w mojej rodzinie rozkręcał niemal każdą imprezę (oczywiście nie osobiście). Poza tym gdzieś ta muzyka przelatywała obok mnie i nie było nam nigdy po drodze, choć nie ze względów muzycznego gustu, a raczej zarządzenia losu. Tym bardziej obca była mi nazwa gatunku muzycznego, jakim jest americana. Kiedy z głośników zaczęły lecieć utworu zespołu PM2 Collective, najpierw bezwiednie ruszałam do rytmu nogą, by po niedługim czasie śpiewać całe utwory, wczuwając się momentami chyba aż nadto – zwłaszcza kiedy nikogo innego nie było w domu. Na początku przemówił do mnie jeden utwór, później drugi i słuchałam ich wyrywkowo, ale kiedy okazało się, że album Bob z miasta Dylan to jedna historia, w dodatku niezwykle spójna i treściwa, słucham krążka niemal wyłącznie od początku do końca – co zdarza mi się w zasadzie rzadko. Debiut PM2 Collective jest świeży, głęboko przemyślany i wypoziomowany, co sprawia, że ani tekst nie wybija się nad muzykę, ani na odwrót.
PLUSY I MINUSY ALBUMU
Mateusz: Zacznę od tego, czego Bob z miasta Dylan ma zdecydowanie mniej, czyli od wad. Dla mnie najistotniejszą, najbardziej rzucającą się w oczy jest… długość albumu. Niewiele ponad trzydzieści pięć minut to dla mnie – osoby przyzwyczajonej do tego, że płyta trwa ponad godzinę – zdecydowanie za krótko. Rozumiem jednak, że czas jest tutaj uzależniony od opowiadanej historii, której sztuczne wydłużanie nie przyniosłoby raczej nic dobrego. Więcej grzeszków PM2 Collective nie pamiętam.
Jasnych stron pierwszej (i jak dotąd, jedynej) płyty zespołu z Bielska-Białej jest zdecydowanie więcej. Począwszy od niespotykanej w Polsce stylistyki, będącej odmianą country americany, przez nagranie płyty w naszym ojczystym języku, a na naprawdę świetnej historii kończąc. Piotr Wojtyczek oraz bracia Marcin i Wojtek Mieszczak wraz z kolegami stworzyli naprawdę udany album, zaskakujący dojrzałością muzyczną oraz świadomością tego, co chcieli osiągnąć. Jestem pełen podziwu dla zaangażowania muzyków oraz ich chęci, by tworzyć (a co za tym idzie – promować) muzykę w naszym kraju niepopularną, kojarzoną głównie z Mrągowem, wakacyjnym piknikiem i amerykańską szmirą. Odnoszę również wrażenie, że PM2 Collective swoją płytą chciało pokazać, że country to porządny gatunek muzyczny, który zasługuje na uznanie i przełamanie panującego w Polsce przekonania o jego bylejakości.
Sylwia: Bardzo ważną rolę w odbiorze albumu i całego zespołu, zwłaszcza jeśli ten debiutuje, jest – nie da się ukryć – głos wokalisty. To od niego często zależy, czy porwie publiczność, czy zespół zdobędzie rzesze fanów, może nawet od niego zależeć stylistyka, w jakiej zespół będzie się czuł najlepiej. Piotr Wojtyczek ma niezwykle ciepłą barwę, niby niczym specjalnym się nie wyróżnia, ale podczas słuchania kolejnych utworów, dociera do nas jakaś gładkość, konsystencja wokalu, którą raczej się wyczuwa niż nazywa. Ta przyjemna dla ucha barwa świetnie sprawdza się w stylistyce, którą członkowie zespołu sobie wybrali (albo to ona wybrała ich?). Idealnie wtapia się w to wszystko muzyka – raz wiodąc prym, raz zostawiając pierwsze skrzypce wokaliście; a teksty dopełniają dzieła. Historia Boba i Laury trwa od pierwszego do ostatniego utworu. Im dłużej słucham płyty, tym bardziej wydaje mi się jednak, że nie jest to wyłącznie historia nieszczęśliwych kochanków, ale całego miasta. Miasto Dylan wyłania się z płynących piosenek niczym miasto-duch, i kto wie, czy nie tym jest w rzeczywistości. Klimat miejsca, którego przecież nigdy nie widzieliśmy, jego atmosfera są fenomenalnie stworzone. Momentami napada mnie skojarzenie z filmem Przedsionek piekła, bo Dylan’s Town jest spowite jakąś niewidzialną mgłą i nietrudno poddać się wrażeniu, że całe to miasto jest wymarłe, a kolejne utwory to jedynie echa dawnych dni, wojna dusz tocząca się pomiędzy tymi, których nawet śmierć nie odarła zarówno z miłości, jak i nienawiści i chęci do zemsty. To wszystko składa się na zestaw plusów, które nie znikają nawet po kilkunastu odsłuchaniach płyty, jedynie wzrasta pewność o jakości, jaką muzycy stworzyli na swoim debiucie.
Długości płyty nie postrzegałabym jako wady, bo i sama tego w żaden sposób nie odczułam. A kto wie, może właśnie gdyby czas trwania krążka był dłuższy, nie byłabym w stanie słuchać go od prologu do epilogu? Nie widzę zresztą żadnych znaczących wad albumu Bob z miasta Dylan. Koncepcja poprowadzona została ciekawie i intrygująco, historia pozostaje w zasadzie nie do końca wyjaśniona, owiana jakąś tajemnicą bądź niedopowiedzeniem, w związku z czym słuchacz musi także zaangażować się mocno w piosenki, by wykreować własną koncepcję na temat tego, jak właściwie kończy się Historia chłopca, który pomylił życie ze śmiercią. Językowo również znajduję zresztą same plusy – natrafiamy na zdania nieskomplikowane, choć poetyckie, wyłuskujemy metafory i inne środki stylistyczne, jak chociażby personifikację Wolność była piękną damą, trafiają się też zwroty z pozoru banalne, ale śpiewane przez Wojtyczka tak, że zyskują sporo na wartości, jak chociażby ma to miejsce w momencie, gdy płyną słowa: Tam gdzie chlebem pachnie / Tam gdzie jest mój dom / Gdzie od progu wita / Ślicznej Laury dłoń.
NAJLEPSZY UTWÓR
Mateusz: Zanim wymienię ulubiony utwór z tej płyty, pragnę jeszcze raz zaznaczyć, że Bob z miasta Dylan to album koncepcyjny, w którym wszystkie piosenki tworzą wspólną historię, a ich rozdzielanie oraz wyciąganie z ogólnego kontekstu jest nieco krzywdzące dla reszty, nie przeszkadza to na szczęście w wyborze kompozycji, które przypadły nam do gustu najbardziej. Mnie ujęła piosenka Bob i Laura. To sam początek płyty, zaledwie druga piosenka, która muzycznie jest lekka, zwiewna i pochwalić się może świetnym motywem przewodnim. Lirycznie też jest ciekawie, tym bardziej, że to najistotniejsza piosenka, jeśli weźmiemy pod uwagę uczucie Boba i Laury oraz jako wprowadzenie do dalszej, miejscami mrocznej części tej opowieści. Oczywiście to nie jedyny świetny utwór, ale zostanę tylko przy tym jednym.
Sylwia: No cóż, ja nie będę kombinowała i zaryzykuję, że mój głos zmiesza się z głosem tłumu, ale czwórka na płycie jest rewelacyjna. Dzika banda najbardziej się wybija, wyróżnia i wpada w ucho. Był to pierwszy utwór, przy którym moje ucho zastrzygło i dzięki niemu skupiło się również na reszcie płyty. Dzika banda to kawałek zdecydowanie najbardziej koncertowy i – co zastanawiające – choć jego tempo nie jest bardzo szybkie, to daje niezłego kopa. Kryje się w tej piosence energia i radość pomieszana ze smutkiem, kiedy dotrze do nas, o czym tak naprawdę opowiada utwór numer cztery i do czego w związku z tym prowadzi całą historię. To utwór, moim zdaniem, w największym stopniu metafizyczny, dzielący ponadto płytę na dwie umowne części – na to co kiedyś było rzeczywistością i na to, co nigdy nie miało szansy nią być w pełni. Jest to oczywiście podział intuicyjny i subiektywny, ale na szczęście nikt mi go nie odbierze. Nawet sami muzycy ;). Poza tym z całego albumu naprawdę świetnych utworów, wyróżniłabym jeszcze szóstkę i siódemkę, czyli Nie Zapomnij Mnie Kochanie i Powrót,
NAJSŁABSZY UTWÓR
Mateusz: Tutaj z miejsca wymienię Intro, a dokładniej Witajcie w Dylan’s Town. które po kilkudziesięciu już przesłuchaniach płyty mnie delikatnie irytuje. Nigdy nie przepadałem za recytacją w muzyce i tutaj też mnie taka forma nie przekonuje. W świetnej, najostrzejszej brzmieniowo Psocie Blues nie podobają mi się natomiast niektóre zbitki słowne, a całość zdaje się być nieco zbyt ugładzona, ugrzeczniona jak na poruszany temat.
Sylwia: Intro po pierwszym przesłuchaniu – przyznaję bez bicia – przewijałam i zaczynałam słuchać albumu od utworu drugiego. Szybko jednak zaprzestałam tego niegodziwego procederu i teraz słucham płyty jak muzyczny bóg przykazał. Zauważ Mateusz, że gdyby Intro było śpiewane, płyta mogłaby wiele stracić, bo przecież wypowiada się w nim nie kto inny, a sam Pastor Sam, ojciec Laury, nikczemnik trzymający Dylan’s Town twardą ręką. Wyobrażasz sobie jego kwestię śpiewaną? Bo ja nie bardzo – zginęłaby gdzieś jego tyrania i okrucieństwo, którego później jesteśmy nausznymi świadkami. Przychylam się natomiast do tego, że w Psocie Blues coś może nie do końca zagrało, przynajmniej mnie. Dlatego jeśli miałabym wskazać nie najsłabszy utwór, a ten, którego słucham z najmniejszym zapałem, to byłaby to właśnie Psota Blues.
TEKSTY
Mateusz: PM2 Collective zasługuje na uznanie, ponieważ czym innym jest napisać dobry tekst na album “normalny”, a czym innym jest napisanie płyty koncepcyjnej, w której poszczególne utwory mają złożyć się w jedną, spójną całość. Warstwa tekstowa spełnia swoje zadanie, gdyż po intrygującym wstępie jesteśmy ciekawi, jak potoczy się dalej historia tytułowego Boba. A jest to opowieść smutna, pełna nostalgii, buntu, częściej wypełniona goryczą aniżeli słodkim smakiem życia. Mimo tego, że czasami (jak choćby w Psocie blues) tekst jest nieco kulawy, nie sposób odmówić ich autorom pomysłowości oraz sprawności, z jaką wykreowali tę historię.
Sylwia: Teksty na płycie Bob z miasta Dylan są bardzo smakowite i co nieco napisałam o nich już wcześniej. Warto dodać, że niektóre sformułowania są dwuznaczne, a ich drugie dno odnosi się albo do następnych utworów na płycie, albo do całej historii. Można powiedzieć, że te teksty się przeplatają, a nie tylko grzecznie po sobie następują. Zdania są niezwykle plastyczne i poddają się bez protestu wokaliście. Znaczenie mają w tym rymy, które są niedokładne, a właśnie takie moim zdaniem najlepiej sprawdzają się w muzyce – pasują do siebie, wprowadzają słuchacza w rytm, ale nie są nachalne, podane na tacy i banalne. Ze względu na historię przeważają teksty o miłości, ale także mowa w nich o zemście, strachu, tęsknocie, opuszczeniu, śmierci. Sporo tego, ale dzięki temu, że wszystko się dobrze komponuje i tworzy całość – wydaje się, że problematyka tak naprawdę jest jedna. Chciałabym jeszcze wspomnieć, co ważne, że choć wokalista jest mężczyzną, to przecież jest tekst, którego podmiotem lirycznym jest kobieta. I o ile w wielu przypadkach jest tak, że taki utwór wypada średnio i mało przekonująco, o tyle tutaj (a trzeba wiedzieć, że Wojtyczek nie moduluje swojego głosu inaczej na potrzeby tej piosenki) wypada to tak naturalnie, jak tylko mogło.
BRZMIENIE
Mateusz: Płyta zdominowana jest przez gitarowe riffy, ale nie znaczy to, że Bob z miasta Dylan to dzieło monotematyczne! Jednym z największych atutów są wpadające szybko w ucho melodie, które podkreślają skojarzenia z muzyką country oraz momentami – z bluesem. Nie przypominam sobie żadnej piosenki, która drażniłaby podczas słuchania konkretnym dźwiękiem, bądź irytowała banalnością. Muzycy z Bielska-Białej dobrze wyważyli dźwięki, dzięki czemu ich płyty słucha się z przyjemnością, a cały album nie nudzi się prędko.
Sylwia: Brzmienie jest takie, jak wokal Wojtyczka – bez względu na to, czy utwór raczej skłania się ku balladzie, czy ku ostrzejszym brzmieniom, jest ciepło, przytulnie, z lekka mroczno i mglisto. Muzyka tworzy fundamenty uśpionego Dylans’s Town, a tekst tworzy resztę.
WOKAL
Mateusz: Jak na debiutanta Piotr Wojtyczek czuje się bardzo pewnie w wykonywanych na płycie Bob z miasta Dylan piosenkach. Pozwala sobie na zabawę wokalem, stosując liczne przeciągnięcia wyrazów, prezentuje dodatkowo całkiem pokaźny wachlarz umiejętności mimo tego, iż na początku może się wydawać, że w kilku piosenkach jest raczej oszczędny w interpretacji. Jego wokal jest ciepły, ale i kojarzący się z nostalgiczną opowieścią przy ognisku, co dodatkowo buduje klimat płyty.
Sylwia: Pośpieszyłam się trochę i o wokalu napisałam już wcześniej, dlatego oszczędzę sobie w tym miejscu powielania moich wywodów :).
KONCEPT
Sylwia: Gdzieś tam daleko z tyłu głowy pobrzmiewa skojarzenie z historią Romea i Julii, ale to nie do końca tak. Jest to historia miłosna i tego nie ma sensu podważać. Bob i Laura zakochali się w sobie, ale ojciec Laury, Pastor Sam, nie akceptuje chłopaka i wrabia go w przestępstwo, za które Bob ma pójść na stryczek. Myślicie pewnie: banał. Może i tak, ale sposób, w jaki ten koncept został zrealizowany,wynosi go do rangi czegoś absolutnie niebanalnego. Na słowa uznania zasługuje też pomysł, aby tę historię tworzącą kręgosłup całego krążka, ubrać w niedopowiedzenie, w zabawę i momentami nawet pogrywanie z słuchaczem, który w pewnym momencie odkrywa, że został wprowadzony w błąd. Dosmaczenie albumu pewną dozą metafizyki, czegoś co zawieszone jest niczym grabarz między dwoma światy, było moim zdaniem strzałem w dziesiątkę i postawiło kropkę nad i całego konceptu. Na koniec powiem jeszcze tylko, że wybór imienia dla ukochanej Boba również był kolejną cegiełką, budującą sukces całego pomysłu i w ten sposób obok ukochanej Francesco Petrarki, Kordiana czy Filona, znajduje się również ukochana Boba z Miasta Dylan. Zespół pozostał również wierny (czy świadomie – nie wiem) przynależności wyglądu Laury do jej imienia, a więc, ponieważ aurum z łacińskiego to złoto, bohaterka utworów PM2 Collective ma krótkie loki blond. Zresztą, również drugie znaczenie wydobyte z tego imienia, tym razem sięgające języka włoskiego, l’aura, ma tu swoje wyraźne odbicie, ponieważ oznacza powiew powietrza, który sugeruje zmiany i niepokoje. Chciałabym jeszcze wdać się w dyskusję o tym, że imię Laury w połączeniu z imieniem Bob także nie jest takie zwyczajne, bo przecież liść laurowy, to inaczej liść bobkowy, ale raczej nie warto się pchać w tę nadinterpretację…
Mateusz: Wyczerpałaś temat niemal doszczętnie, a interpretacja znaczenia imienia jednej z bohaterek trafiona w punkt. Od siebie dodam tylko, że zespół poszedł w swoim koncepcie o krok dalej i jeśli chcemy w pełni zatracić się w tej opowieści, to powinniśmy zapoznać się z opowiadaniem dodanymi na stronie www.pm2collective.pl do każdego z utworów.
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Mateusz: PM2 Collective to takie moje małe odkrycie 2015 roku. Miło patrzeć, jak z sukcesem debiutuje zespół, który od samego początku wie, czego chce oraz jaką ścieżką zamierza kroczyć. W dobie gwiazdek jednego sezonu oraz hitów, które powodują nudności, alternatywą jest krążek Bob z miasta Dylan, który ujmuje odwagą i niekonwencjonalną w Polsce stylistyką. Bardzo cieszy, że płyta powstała w całości w języku polskim, chociaż przy gatunku, w jakim porusza się trio muzyków aż się prosi o to, by powstała angielska wersja piosenki Dzika banda. Kto wie, może następny album (miejmy nadzieję – również koncepcyjny) będzie zawierał takie piosenki. Przesłuchuję namiętnie omawianą tu płytę od ponad dwóch miesięcy, a do tej pory się tą muzyką nie znudziłem. Pozostaje mieć nadzieję, że PM2 Collective nie osiądzie na laurach i kolejny album pozwoli im zająć solidne miejsce na naszym muzycznym podwórku. Bo nie mam wątpliwości, że powinni takowe zajmować.
Sylwia: Cały czas te Laury i laury… ;). Widzisz? Tutaj nic nie jest bez znaczenia, a zwykłe rzeczy nie dzieją się zbyt często. Bob z miasta Dylan. Historia chłopca, który pomylił życie ze śmiercią to ujmujący album, a biorąc pod uwagę, że płyta jest debiutem PM2 Collective, to twórcom naprawdę należą się brawa za to, czym uraczyli słuchaczy. Krążka się słucha i słucha, i słucha, ale ani odrobinę się nie nudzi, co więcej teksty powodują, że kolejne odsłuchania będą prowadziły nas do kolejnych wniosków i przypuszczeń w związku z historią Boba, Laury i całego Dylan’s Town. Poproszę więcej takich płyt i więcej takich historii. Oczywiście muzycznych.
Fot.: Sonic Records