Sezon Oscarowy w pełni, sale kinowe wypełnione po brzegi, a widzowie pełni nadziei na niezapomniane seanse, po których będą mogli wybrać swoich faworytów, którym będa kibicowali podczas tegorocznej Gali Rozdania Oscarów. Tydzień temu w Polsce premierę miał długo wyczekiwany najnowszy film Guillermo del Toro zatytułowany przepięknie Kształt wody. Obraz ten był wyczekiwany tak mocno nie tylko dlatego, że meksykański reżyser ma grono swoich wiernych fanów, ale przede wszystikm z tego względu, że historia Elisy Esposito została niesamowicie dobrze przyjęta przez krytyków, a także zebrała aż 13 nominacji do najważniejszych nagród filmowych. Grzechem byłoby nie zobaczyć więc tego filmu. Nie powinno również dziwić, że w związku z takim zainteresowaniem wokół produkcji, nadzieje na fantastyczne i niezapomniane wrażenia były ogromne. Tymczasem Mateusza i Sylwię, którzy poniżej rozmawiają o Kształcie wody, spotkał taki sam zawód, jaki stał się ich udziałem w przypadku produkcji La La Land, a nawet większy, bo wybierając się na zeszłoroczny musical, obawiali się, że może się to tak skończyć. W przypadku dzieła del Toro byli niemal pewni, że wyjdą z kina przynajmniej zadowoleni. Stało się inaczej, ale o szczegółach przeczytacie w poniższym Wielogłosie.
WRAŻENIA OGÓLNE
Sylwia Sekret: Nie ukrywam, że miałam spore oczekiwania wobec tego filmu – to bowiem nie tylko dzieło twórcy Labiryntu fauna, który bardzo sobie cenię, ale także obraz nominowany do Oscarów w aż trzynastu kategoriach! Czy taki film może w ogóle zawieść? Niestety – jak się okazuje – jak najbardziej może i to w dodatku zawodzi srogo, bardzo, boleśnie i w sposób niesamowicie rozczarowujący. W zasadzie nie wiem, czy umiem wskazać jedną rzecz w tej produkcji, która by była naprawdę bardzo dobra. Nie wiem, może to ze mną coś jest nie tak, wszak zeszłorocznemu hitowi – La La Land – również kompletnie się nie dałam uwieść. Kształt wody to film, który mnie nie urzeka, którego nie kupuję, na którym się nudziłam i który jest do bólu tandetny. A szkoda.
Mateusz Cyra: Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pokiwać ze zrozumieniem głową na każde wypowiedziane przez Ciebie przed chwilą słowo. Ja rozumiem, że Oscary straciły w ostatnich latach nieco na znaczeniu, że nie są już najważniejszym wyznacznikiem odnośnie jakości filmu, ale w dalszym ciągu w świadomości wielu ludzi istnieje tylko myśl “ten film dostał Oscara, nie może być słaby”… A co tu dużo mówić, Kształt wody jest słabiutki jak mało co w tym roku i chociaż mamy dopiero drugi miesiąc 2018 roku, jestem na 90% pewny, że już drugi rok z rzędu jako rozczarowanie roku wymienię film Oscarowy, którym jara się – kolokwialnie mówiąc – niemal cały świat, a ja kompletnie nie rozumiem, skąd to się w ogóle wzięło.
WADY I ZALETY FILMU
Sylwia: Przede wszystkim sceariusz – tutaj Guillermo del Toro i Vanessa Taylor polegli moim zdaniem na całej linii – wszystko jest miałkie, infantylne i nijakie. Banał goni banał, a zakończenie filmu i w zasadzie niemal cały jego przebieg jesteśmy w stanie odgadnąć i mniej więcej zarysować już po kilkunastu pierwszych minutach seansu. Nawet w postaciach nie ma jakiejś iskry, która by je ożywiła w oczach widza i pozwoliła spojrzeć na cały film przychylniejszym okiem. Bohaterowie są jednowymiarowi, brak tu głębii, zaskoczeń, ambiwalencji w charakterach postaci. Kształt wody choć nakręcony w kolorze, ogląda się jak czarno-białą opowieść, której narrator wskazuje palcem na konkretne postaci i mówi – ten jest dobry, a ten zły. Jednak chyba największym mankamentem filmu – oprócz tego, że momentami powiewa nudą, aż (nie)miło – jest ogrom uproszczeń, skrótów fabularnych i dziur logicznych, które po prostu przeszkadzały w oglądaniu i w uwierzeniu w tę historię i zatraceniu się w niej tak, jak to jest mimo wszystko możliwe, nawet, gdy oglądamy zmyślona fabułę. Do luk przejdziemy jednak w odpowiedniej do tego kategorii, dlatego nie będe wymieniac tutaj poszczególnych z nich.
Mateusz: Zgadzam się w pełni – scenariusz jest zdecydowanie największym minusem tego filmu i zachodzę w głowę, jakim cudem Akademia przyznała jego twórcom nominację. Zresztą nie tylko Akademia, nad czym cholernie ubolewam – podobnie „popłynęli” ludzie odpowiedzialni za Złote Globy, BAFTA, Critics Choice, Satelity… Za co? Za ten zalewający ekran stek bzdur? Za bohaterów, którzy nawet nie dostali porządnych zarysów charakteru? Za wątek miłosny, który jest widzowi kompletnie obojętny? Za opowiastkę tak banalną, że przedszkolak wskazałby lepsze historie spośród bajek, które sam ogląda? Naprawdę – nie mogę pojąć, jak dzieło tak banalne i kiepsko napisane może zachwycać ludzi.
Sylwia: Kolejną wada jest mnóstwo klisz – Kształt wody zdaje się nie korzystać z absolutnie żadnego oryginalnego pomysłu. Oczywiście znane są mi oskarżenia o plagiat, których najnowszy film del Toro ma już na koncie bodajże trzy (może nawet więcej), ale mnie absolutnie nie o to chodzi. Zresztą – póki żadna odpowiedzialna za to komisja nie orzeknie winy, nie możemy też o faktycznym plagiacie mówić. Może nawet ów domniemany plagiat by był zresztą lepszy, gdyby dało się spomiędzy niego wyłuskać choć odrobinę oryginalności i jakieś inwencji twórczej. Tymczasem historia Elisy Esposito to powtarzana już do znudzenia bajka dla dzieci, do której ktoś dorzucił trochę seksu i krwi. Ogląda się to wszystko ze znużeniem – sama kilka razy zamknęłam zmęczone oczy na dwie, trzy sekundy, nie żałując wcale, że stracę coś ważnego z fabuły.
Mateusz: Dokładnie tak – gdybyśmy mieli oskarżać Kształt wody o plagiat, musielibyśmy oskarżyć scenarzystów o wszystko, bo wszystko to już gdzieś i kiedyś było. Twórcy mieli chyba na celu stworzenie dzieła wielowymiarowego, zaskakującego na wielu płaszczyznach, oferującego mnogość skojarzeń za sprawą pomieszania konwencji – niestety efekt, jaki uzyskali, jest wprost odwrotny.
Sylwia: Kolejną ważną sprawą jest to, jak płytko i lapidarnie została przedstawiona widzom relacja głównej bohaterki z wodną istotą. Od pierwszego zobaczenia do głębokiej więzi minęły może dwie sceny, w ciągu których widz tak naprawdę nie zdążył nawet utożsamić się z bohaterką ani zrozumieć jej fascynacji i przyjaźni ze stworzeniem. Jasne, wiemy, co ich łączy – obydwoje nie potrafią się porozumiewać z ludźmi przy pomocy głosu, obydwoje są samotni, są wyrzutkami i tak dalej – ale (i tu kolejna wada filmu) to wszystko zostaje nam podane na tacy, jakbyśmy sami nie mieli szans się tego domyślić. Nieładnie, panie del Toro, nieładnie. Skąd tak mały brak wiary w widzów? Natomiast to, co nas interesuje najbardziej – rozwijająca się więź – zacieśnia się w sekundę, a nam zostaje odebrana szansa przeżywania jej stopniowalności. Kształt wody sporo na tym traci. Podobnie jak traci przez wepchnięte na siłę i jakby napisane na kolanie sceny, które miały chyba sprawić, że film będzie opowiadał o czymś ważnym. Stąd mamy kilkunastosekundową scenę, kiedy czarnoskóra para zostaje wyrzucona z knajpy (i oto cały problem rasizmu, jaki pojawia się w tym filmie), a także gdzieś w tle twórcy informują nas, że przyjaciel Elisy, Giles, stracił pracę ze względu na swój homoseksualizm (i oto cały problem nietolernacji ze względu na orientację seksualną). Bo, oczywiście, jedyna przyjaciółka głownej bohaterki jest czarna, jedyny jej przyjaciel jest gejem, a jej jedyny kochanek – człowiekiem-rybą. Taaak… Nacisk na biednych, uciśnionych, żyjących na pewnym marginesie przez swoją „odmienność” ludzi, jest dla mnie zbyt rażący.
Co do zalet, to słusznie po senasie stwierdził Mateusz, że chyba jedynym, co przychodzi do głowy, jest scenografia – niech więc on się wypowie na ten temat.
Mateusz: Faktycznie wypada o tym wspomnieć, bo nie jest też tak, że Kształt wody nie ma dla widza nic, co byłoby atrakcyjne. Na uwagę zasługuje naprawdę piękna scenografia, kilka fenomenalnych efektów specjalnych (otwierająca film “wodna” scena jest cudowna wizualnie), a ukazanie świata bohaterów jako miejsca mokrego, wilgotnego, brunatno-zielonkawego po prostu zdaje egzamin. Może się również podobać muzyka, chociaż ja fanem twórczości Alexandre Desplata akurat nigdy nie byłem. Podsumowując – wizualnie film del Toro jest świetny, ale fabularnie stanowi największe Oscarowe rozczarowanie.
NAJBARDZIEJ ZAPADAJĄCA W PAMIĘĆ SCENA
Sylwia: Chyba nie potrafię wskazać żadnej konkretnej, która zapadła mi w pamięć, bo była tak dobra lub działająca na emocje. Była natomiast taka, która pozostawiła w mojej pamięci niesmak, ale o niej opowiem niżej. Staram się jednak coś sobie przypomnieć, żeby nie wyglądało na to, że nawet nie staram się dać temu filmowi szansy pokazania się z dobrej strony… Ale nie – na ten moment nie potrafię wyróżnić żadnej sceny.
Mateusz: No to ja powtórzę to, o czym wspomniałem już wcześniej – otwierająca film sekwencja naprawdę robi wrażenie. To taki wizualny majstersztyk, w którym opowiadający z off-u Giles (Richard Jenkins) wprowadza nas w świat (jeszcze śpiącej) Elisy Esposito, a cały jej pokój znajduje się pod wodą. Niestety była to zarazem jedyna tak udana i godna zapamiętania scena.
NAJGORSZA SCENA
Sylwia: Myślę, że tu będziemy zgodni (rozmawialiśmy tuż po seansie) co do najgorszego momentu w filmie, choć wymienimy go chyba z różnych powodów. Chodzi oczywiście o scenę zrobioną na czarno-biały musical, która rozgrywa się w umyśle Elisy Esposito. Nie rozumiem tej tendencji, jaka ostatnio ma miejsce, do tak dosłownego składania ukłonów starym filmom i klasycznym przed laty formom. Rozumiem sam zamysł pokłonu i złożenia hołdu, ale jeśli efektem ma być scena, która nie tylko nie pasuje do filmu, ale jest wręcz żenująca, to chyba mija się to całkowicie z zamierzonym celem. Ta scena mogłaby spokojnie obniżyć filmowi moją ocenę o dobre dwie gwiazdki, gdybym resztę oceniała wysoko. Na szczęście tak nie jest, a omawiany tu moment filmu tylko potwierdza, że film jest słaby i – wbrew pozorom – zrealizowany bez pomysłu, który miałby jakąkolwiek głębię.
Mateusz: Niestety – masz rację. Do tej sceny męczyły mnie pewne uproszczenia fabularne i drażniły nieco sztampowe rozwiązania, ale w zasadzie od samego początku filmu miałem jedno skromne życzenie – żeby główna bohaterka faktycznie pozostała niema przez cały film. Oczywiście tak się nie stało i mimo, że cała sekwencja dzieje się tylko w głowie bohaterki (a w naszych umysłach możemy wszystko), to dla mnie była absolutną katastrofą i momentem, w którym autentycznie chciałem opuścić salę kinową. Trend składania hołdu dokonaniom kinematografii nie jest niczym nowym (o czym świadczy zeszłoroczny La La Land czy też nagrodzony w 2012 roku Artysta) ale do jasnej cholery – czy twórcy nie potrafią zrobić tego dobrze, albo chociaż nie w tak okrutnie nachalny sposób? Odnoszę wrażenie, że niektórzy wciskają w swoje produkcje takie odniesienia tylko dlatego, że jest to ostatnio modne i sprawdziło się to w przypadku dzieł poprzedników. Ostatni film, który złożył hołd kinu dawnych lat w sposób akceptowalny i naprawdę udany to Bękarty Wojny Tarantino.
Niestety to niejedyna naprawdę zła scena tego filmu, ale wiele z nich, jak choćby finałowa walka dobra ze złem, podchodzi pod skrajne niedociągnięcia fabularne, dlatego jeszcze do tego wrócimy.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Sylwia: Elisa Esposito jest główną bohaterką Kształtu wody. Jak przystało na wzorowego wyrzutka jest skrzywdzona przez los i nieśmiała. Nie dość że jest sierotą, to jeszcze w dzieciństwie została zraniona na tyle dotkliwie, że uszkodzeniu uległy jej struny głosowe, co poskutkowało całkowitą utratą mowy. Elisa ma ogromne serce, jest nieco strachliwa, ale oczywiście, gdy przychodzi czas największej próby, jej odwaga rośnie do rozmiaru baobabu. Jest rezolutna i marzy jej się wielka miłość. Czy wiemy cokolwiek więcej o głównej bohaterce tego nominowanego w tylu kategoriach do Oscarów filmu? Wydaje mi się, że nie, ale możliwe, że się mylę. Elisa jest postacią skończenie dobrą; jest biała (nie tylko ze względu na kolor skóry) i uosabia typowego Kopciuszka – jest miła, uczynna, wiele w życiu wycierpiała. A może jest bardziej jak syrenka Ariel? W końcu ona też straciła głos? A może jak Śpiąca Królewna? Bo przecież dopiero prawdziwa miłość wybudziła ją z letargu? W każdym razie nasza sierotka jest bardzo płaską postacią, która – przynajmniej we mnie – nie wzbudziła zbyt wielu emocji.
Mateusz: We mnie niestety też nie wzbudziła kompletnie żadnych emocji. Męczą mnie tak napisani bohaterowie i pannie Esposito nie pomaga nawet codzienna masturbacja [JEJ akurat pewnie pomaga – przyp. red.], przyjaźń z sąsiadem ani rzucony gdzieś mimochodem fakt, że w dzieciństwie bohaterkę znaleziono gdzieś nad rzeką, co oczywiście sugeruje pewne skojarzenia, zwłaszcza, gdy weźmiemy pod uwagę jej blizny po obu stronach szyi. Gdyby tylko twórcom chciało się nieco rozwinąć ten (oraz inne) wątki, być może wtedy otrzymalibyśmy postać z krwi i kości.
Sylwia: Po kompletnie drugiej stronie barykady stoi zły i na wskroś czarny (i znowu nie chodzi tu o kolor skóry) Richard Strickland – bezwzględny mężczyzna, który marzy tylko o tym, by z zimna krwią zabić morskiego potwora, nie zawaha się przed niczym, by to urzeczywistnić, a w międzyczasie lata po planie z elektryczna pałką, z której kapie krew. Ma wiecznie zaciśnięte usta (nawet, gdy łapie w dłoń gołą pierś żony) i nienawiść w oczach. Ot, typowy czarny charakter, który ani na chwilę nie ukazuje swej głębi, a my nie poznajemy jego motywacji. Jest jeszcze oczywiście czarnoskóra koleżanka Elisy, Zelda, której potencjał (jak i Octavii Spencer, która się w nią wcieliła) nie został kompletnie wykorzystany.
Mateusz: Strickland to taki typowy służbista z manią wielkości, który dostał w swoje ręce (które myje tylko przed sikaniem!) władzę. I chociaż wcielający się w niego utalentowany przecież Michael Shannon dwoił się i troił, by wycisnąć ze swojej postaci maksimum możliwości, udało mu się to tylko połowicznie – zagrał najlepiej z całej obsady, ale jego bohater w dalszym ciągu to wyświechtany worek, w który upchnięto wszystkie znane cechy złoczyńców.
Pełniący funkcję narratora Giles – sąsiad i przyjaciel głównej bohaterki – to również bohater skrajnie nudny, skrajnie powtarzalny i sympatyczny do granic absurdu (najlepiej widać to w scenie, w której niezdarnie przeprasza ochroniarza pilnującego wjazdu na teren placówki badawczej, w której pracuje Elisa). Gilest to podstarzały, łysiejący homoseksualista, który samotność leczy towarzystwem kotów, starymi, czarno-białymi filmami oraz stertą wątpliwej jakości ciast i pogawędkami z przemiłą sąsiadką. Społeczny outsider, który próbuje odmienić swoje losy, niestety w rzeczywistości, w której przyszło mu żyć, na nic zdają się jego wysiłki. Jak już wspomniałem – to postać ciepła w odbiorze, sympatyczna, ale przy tym niestety nudna jak niedzielne kino familijne na dwójce. Szkoda w tym wszystkim Richarda Jenkinsa.
LUKI FABULARNE\ DZIURY LOGICZNE
(OSTRZEGAMY PRZED SPOILERAMI!)
Sylwia: Zacznę może od zdania nietypowego, jak na tę kategorię, a mianowicie, chciałam powiedzieć, że mimo wszystko, ja naprawdę rozumiem, że ten film może się komuś podobać. Niektórzy lubią baśniowy klimat (ja sama go lubię, ale tutaj niestety został popsuty moim zdaniem), niektórzy lubią jak najprostsze historie, niektórzy lubią piękne opowieści, które nie wymagają wielkich myśli, wielkich emocji, itd. I ja to wszystko rozumiem – są gusta i guściki. Do kogoś Kształt wody przemawia i jest nim oczarowany, do kogoś innego nie i się cholernie nudził – to są kompletnie relatywne odczucia, zależne od tego, czego oczekujemy do filmów i za co je kochamy. Jednak inną sprawą są nieścisłości fabularne, które nawet w filmie fantasy czy science fiction nie powinny się pojawiać w takiej ilości i tak nachalnie. Film del Toro jest moim zdaniem szyty bardzo, ale to bardzo grubymi nićmi, jakby sam fakt, że ma to być baśń, tłumaczył, że po prostu będą się tu pojawiać dziury logiczne, ale trudno, bo przecież to baśń i w dodatku piękna, że ho, ho! Poza tym jest nominowana do tylu Oscarów, że ktoś musiałby upaść na głowę, żeby ich szukać i je wytykać; taki ktoś musiałby mieć rozbuchane ego i myśleć, że jest mądrzejszy niż cała Akademia. No cóż, mam to gdzieś i zamierzam wymienić te wszystkie luki i pójścia na skróty, które niemiłosiernie mnie raziły.
Mateusz: Popieram!
Sylwia: Od czego by tu zacząć? O tym, że relacja Elisy z wodnym stworem nie ma żadnej głębi i pozbawiona jest realności, bo rozwija się niemal w ułamku sekundy poprzez nakarmienie go jajkiem, już wspominałam, więc tego wątku nie będę już ciągnąć, zaznaczę tylko, że owszem – jest to dla mnie rodzaj fabularnej luki, bo relacja, na której opiera się cały film, cała historia, powinna zostać przedstawiona inaczej. A tu – pyk! – i mamy dwoje zakochanych, którzy gotowi są poświęcić dla siebie wszystko… no cóż.
Mateusz: Pozwól proszę, żebym jednak i ja się odrobinę pochylił nad tym wątkiem, gdyż dla mnie to jest wprost absurdalne, żeby relacja tak płytka zasługiwała chociażby na nominację. Mianowicie Elisa i Człowiek amfibia to istoty kompletnie od siebie różne (choćby gatunkowo) i aż prosi się o rzetelne uzasadnienie dlaczego tak, a nie inaczej. Reżyserowi (i znacznej większości widzów) wystarcza jednak to, że Elisa przynosi mu jajka, puszcza mu muzykę oraz uprawia ze stworem seks. Na tym w zasadzie opiera się cała relacja bohaterów – głębia na poziomie tego, ile zmieści się w łyżeczce wody. Bawi, a po części także budzi niesmak fakt, że w zasadzie nikogo nie dziwi taka międzygatunkowa relacja – w Kształcie wody jest to rzeczą tak naturalną, jak to, że przed i po pracy należy odbić kartę obecności, a przyjaciółkę Elisy interesuje tylko to, gdzie też ten wodny stwór skrywa swoje przyrodzenie. Naprawdę?
Sylwia: Właśnie, to też bylo dla mnie śmieszne – największą reakcją na intymną relację Elisy ze stworem było uniesienie brwi. Przejdźmy jednak do bodaj najważniejszej dziury logicznej, której wykopanie, pozwoliło w zasadzie twórcom na opowiedzenie tej historii w jej ostatecznym kształcie. Niepojęte jest dla mnie to, że mamy tajne rządowe laboratorium, w którym wszędzie są kamery, system monitorujący odgrywa tu ważną rolę i w pewnym momencie ma zadecydować nawet o losach bohaterów; kamery rejestrują również każdy ruch na korytarzach, tymczasem… w najważniejszym pomieszczeniu w całym budynku, gdzie przetrzymywana jest tajemnicza istota (która wciąż jest niezbadana, bo nie wiadomo w zasadzie, czym to coś jest ani co potrafi i do czego może się przydać nauce), nie ma ani jednej kamery (!), więc nasza główna bohaterka może spędzać tam całe dnie, karmiąc stworzenie jajkami, puszczając mu muzykę i ucząc go języka migowego, a także tańcząc przed nim z mopem czy tam inna miotłą. Brawo! Nie wspominając również o tym, że w zasadzie na stworzeniu nie przeprowadzane są niemal żadne badania – pozostaje całymi dniami pozostawiony sam, poza momentami, kiedy jest wyjmowany z wody, by główny zły mógł stłuc go pałką elektryczną. Tak dla formalności – żebyśmy nienawidzili Richarda, a współczuli stworzeniu.
Mateusz: Zapomniałaś wspomnieć o fakcie, że Człowiek Amfibia przetrzymywany jest w odkrytym basenie (po cholerę zatem ta metalowo-szklana komora obok, to ja nie wiem), a jego jedynym atrybutem zniewolenia jest łańcuch…
Sylwia: No tak! Przez pół filmu się zastanawiałam, dlaczego raz jest w tej szklanej komorze, a raz pływa sobie w baseniku na łańcuchu. Może my po prostu jesteśmy za głupi na ten film, że tyle rzeczy z niego nie rozumiemy? Kolejną sprawą jest jedna z ostatnich scen, kiedy to nasi bohaterowie, Elisa, stwór i Giles stoją w dokach, by wypuścić stworzenie do wody. Wtedy nadciąga przebrzydły Richard i tu następuje zabawna sytuacja, bo choć padalec nie waha się strzelić ani do “potwora”, ani do drobnej i niestwarzającej pozornie niebezpieczeństwa Elisy, chwilę wcześniej nie bierze nawet pod uwagę, by strzelić do Gilesa, stojącego mu na drodze do celu, i wyeliminować go z gry, tylko po prostu uderza go, na chwilę pozbawiając przytomności, dzięki czemu oczywiście po chwili przyjaciel Elisy może z kolei znokautować Richarda. I naprawdę można to było zrobić inaczej, by doprowadzić do finałowej sceny – w dokach było dużo zakamarków, było wtedy ciemno, Giles mógł powiedzieć, że daje Elisie i jej kochankowi chwilę samotności, żeby się pożegnali i mógł po prostu odejść na bok, w ciemności chowając się za jakimś filarem, kontenerem – czy bogowie wiedzą czym – i wyłonić się w chwili zagrożenia. A tak mamy czarny charakter, który strzela do bezbronnej kobiety, ale nie do sprawnego mężczyzny. Świetnie!
Mateusz: Dokładnie tak – to jest jedno z najbardziej kretyńskich rozwiązań tego filmu, stawiającego go w szeregu z sensacyjniakami klasy B z lat 80. XX wieku. No ale pewnie, nominacja do najlepszego scenariusza oryginalnego!
Sylwia: Nastepną sprawą jest coś, co być może da się łatwo wytłumaczyć i możliwe, że ktoś mnie właśnie oświeci, bo może coś przegapiłam. Jednak… albo łazienki Gilesa i Elisy są identyczne, albo w pewnym momencie stworzenie wybiega z łazienki panny Esposito, wprost do pokoju Gilesa…
Mateusz: Tutaj niestety nie umiem się opowiedzieć ani po stronie tego, czy masz rację, czy też jej nie masz, bo najzwyczajniej w świecie nie mam pojęcia. Też mi się tak wydawało, że było jedno ujęcie, w którym właśnie to widać, ale równie dobrze mogliśmy coś pominąć. Trzeba zobaczyć jeszcze raz (po moim trupie) albo poczekać, aż ktoś to potwierdzi, bądź zdementuje.
Sylwia: I po moim [trupie – przyp.red.]. Zdam się na relację kogoś, kto obejrzy ten film, uprzedzając do, by zwrócił szczególną uwagę, na tę scenę. I jeszcze bardziej ogromne uproszczenie i pójście na łatwiznę niż dziura logiczna – kiedy Elisa szuka swojego wodnego ukochanego i znajduje go w końcu w kinie, widz nie ma pojęcia, jak wszedł tam niezauważony (tym bardziej że odcisnął krwawy ślad dłoni tuż obok recepcji) ani jak kobieta zaprowadziła go równie niezauważona do domu. Wiem, że kino znajdowało się pod mieszkaniem sprzątaczki, ale mimo wszystko musiała wyjść na ulicę, by się do niego dostać – i na odwrót.
Mateusz: Dodałbym do tej okazałej listy również to, że całkiem niegłupi przecież Dr Robert Hoffstetler, (rosyjski szpieg ukazany w pozytywnym świetle w amerykańskim filmie!) w momencie, gdy do jego domu przychodzą postawieni wyżej w hierarchii koledzy wywiadu ZSRR, ma pełną świadomość, jak funkcjonuje ten zawód i wie że jego rola w zadaniu właśnie dobiegła końca i oto przyszła pora, gdy zostanie usunięty z tego świata, dlatego też zdecydowany jest walczyć o swoje życie (stąd oczywiście nóż trzymany za plecami). Jednak w następnej scenie, gdy spotyka się ze swoimi kolegami ponownie, widzimy na ekranie, jakby kompletnie innego bohatera, który jest w ciężkim szoku, że oto nastał moment jego egzekucji. Czemu robisz z widzów kretynów, Panie del Toro?
Sylwia: Właśnie, panie del Toro, dlaczego…? Póki jesteśmy przy Hoffstetlerze, chciałabym jeszcze coś zaznaczyć, co jest dla mnie spora luką w rozumowaniu twórców. No bo zwróćmy uwagę na to, że nasz doktorek jest niesamowicie nastawiony na obronę wodnego stworzenia. Najpierw przeciwstawia się swoim przełożonym, potem okłamuje tych drugich, którzy okazują się być jego prawdziwymi szefami, następnie pomaga Elisie uwolnić potwora, ryzykując zarówno zdemaskowaniem, jak i w efekcie życiem. Do prawie samego końca jest gotów się poświęcić całkowicie, by stwór przeżył, tymczasem, kiedy i tak za chwilę umrze, bo otrzymał śmiertelną ranę… zaprzepaszcza wszystko, dla czego poświęcił życie i wyjawia Richardowi, kto uwolnił potwora i gdzie go szukać – podczas gdy Richard już nawet odpuścił i nie oczekiwał odpowiedzi; zwłaszcza że wierzył, iż to Sowieci stoją za wszystkim, więc można było brnąć w to kłamstwo. No ale wtedy nie mielibyśmy jakże łapiącego za serce finału filmu…. Nie wiem, można to tłumaczyć chyba jedynie amokiem spowodowanym bólem i utratą krwi, ale i tak tego nie kupuję… Zwrot w zachowaniu i działaniu o 180 stopni, tak kompletnie znikąd.
Mateusz: Niestety po seansie filmu nie sposób nie odnieść wrażenia, że wiele rozwiązań zastosowano tutaj nie po to, żeby były one wiarygodne lub po prostu miały sens, ale po to, by mieć możliwość zrealizować takiego, a nie innego finał oraz doprowadzić ostatecznie do końcowej sceny, którą reklamowany jest Kształt wody na wielu plakatach. Przykre to.
AKTORSTWO
Sylwia: Nie myślcie sobie, że przynajmniej w tej kategorii będę dla Kształtu wody łaskawsza. Niestety, ale scenariusz nie pozostawił aktorom większego pola do popisu. Śmiem twierdzić, że zagrali oni wyłącznie poprawnie, bo właśnie na taki poziom pozwolił im schemat filmu del Toro. I pewnie wyjdę teraz na kompletna marudę, w dodatku na filmowego laika, który nie potrafi nic docenić, ale naprawdę nie rozumiem tych wszystkich nominacji dla filmu – w tym za role pierwszo- i drugoplanowe. Octavia Spencer nominowana w kategorii Najlepsza aktorka drugoplanowa w zasadzie nie miała co pokazać. To aktorka o sporym talencie – zarówno dramatycznym, jak i komediowym, natomiast w tym filmie wystąpiła chyba w roli ozdobnika, który miał również wprowadzić nieco elementu komediowego, ale i to nie wyszło. Pojawia się na chwilę i znika, nie pozostawiając po sobie nic. Spencer zagrała oczywiście jak najbardziej poprawnie, ale nic więcej. Nie dlatego, że nie umie, tylko dlatego, że jej postać nie miała filmowi nic do zaoferowania.
Mateusz: Też kompletnie nie rozumiem nominacji dla Octavii Spencer, którą zresztą bardzo lubię już po genialnej roli w Służących. Tyle tylko, że w tym filmie nie miała kompletnie żadnego wyzwania aktorskiego. No… nic, co by przemawiało za tą nominacją. A jeśli jest tak, jak myślę, i zarówno jej, jak i pozostałych aktorów grających w tym filmie nominowano ze względów politycznych, to dla mnie przyznawanie nagród filmowych zaczyna mijać się z celem.
Sylwia: Kolejny w kolejce jest Richard Jenkins, który również zagrał dobrze… i tyle. Nic dodać, nic ująć. Również Sally Hawkins zagrała poprawnie, a rola Elisy Esposito w porównaniu z jej kreacją Maudie z filmu o tym samym tytule (również z 2017 roku – nasz Wielogłos znajdziecie TUTAJ), wypada tak blado, że po prostu niknie. Dlatego mając porównanie, można jedynie ze smutkiem przyjąć do wiadomości fakt, że to właśnie za tę role dostała ona nominację. O dziwo najlepiej spisał sie moim zdaniem Michael Shannon w roli czarnego charakteru. Choć dostał postać na wskroś złą i płaską, to przynajmniej wzbudzał we mnie jakieś emocje. Dostał do wykreowania postać bardzo typową i nijaką w porównaniu z innymi znanymi “złymi”, ale wywiązał się ze swojej roli – moim zdaniem – najlepiej, jak mógł.
Na koniec dodam jeszcze tylko, że – wbrew pozorom i o dziwo – uważam, że osoby odpowiedzialne za casting wykonały świetną robotę, bo aktorzy do ról zostali dobrani rewelacyjnie. Gdyby tylko scenariusz był inny…
Mateusz: Z przykrością muszę napisać, że moim zdaniem nominacje aktorskie za Kształt wody wynikają tylko i wyłącznie z tego, że ktoś wkręcił sobie, że ten film jest “idealną krytyką polityki Donalda Trumpa”, co zresztą wielu recenzentów z uporem maniaka przywołuje w swoich tekstach, odwołując się do konkretnych przykładów z poszczególnych scen. Ktoś temat podchwycił i (najprawdopodobniej) mamy teraz tego efekt. Bo ja lubię całą trójkę, która dostała nominacje. Ale bez problemu wymienię ich znacznie lepsze role (w przypadku Sally Hawkins nawet z tego samego roku), które nominacji nie dostały. A jeszcze paradoksalnie ten, który wypadł najlepiej z całej obsady, pozostał bez nominacji…
KWESTIE TECHNICZNE
Sylwia: Trzeba Kształtowi wody oddać to, że Człowiek amfibia, w którego wcielił się Doug Jones, został wykonany bardzo dobrze. Choć jest ewidentnie “stworem”, nie ma w ogóle wrażenia sztuczności, kiedy na niego patrzymy; jesteśmy w stanie uwierzyć w jego istnienie; nie czujemy się zażenowani, że patrzymy na sztucznie zrobionego na potrzeby filmu stwora – to się twórcom udało. Film ma niezła otoczkę wizualną. Kolorystyka filmu nieustannie przywodzi na myśl morską głębię, o co chyba producentom chodziło. Zdjęcia nie zapadły mi w pamięć – poza kilkoma dosłownie ujęciami – na tyle, bym mogła wspomnieć o nich w konkretnych słowach, podobnie rzecz ma się z muzyką, co mnie dziwi, bo przecież odpowiedzialny jest za nią sam Alexandre Desplat. Być może jednak tak się skupiłam na swoim rozczarowaniu każda kolejną scena i ogólnie fabułą, że po prostu nie zwróciłam uwagi na muzykę.
Mateusz: Widzisz, ja wspomniałem o tym już wcześniej – nie przepadam za twórczością Desplata i nie do końca ogarniam jego fenomen, bo jego kompozycje najzwyczajniej w świecie do mnie nie przemawiają i to niezależnie od tego, czy jego muzyka towarzyszy filmom dobrym (takim jak Boska Florence, Grand Budapest Hotel czy Jak zostać królem) czy też przeciętnym (Saga Zmierzch: Księżyc w nowiu). Z tego też powodu nie uważam muzyki do tego filmu za mocny element bądź zaletę, choć zdaję sobie sprawę, że jestem w tym podejściu raczej odosobniony. Z pozostałych kwestii technicznych – cieszy fakt, że ograniczono użycie CGI do minimum, a morski stwór to tak naprawdę aktor w kostiumie. I tak, strona wizualna tego filmu to w zasadzie jedyny aspekt, który broni go od totalnie negatywnej oceny.
OSCAROWE SZANSE
Sylwia: Ze smutkiem przyznaję, że film ma ogromne szanse na statuetki w tych kategoriach, za które jest nominowany. Skoro w ogóle dostał nominację, to znaczy, że większość krytyków i członków Akademii dostrzegło w tym filmie magię i kunszt, których ja nie potrafiłam znaleźć. Więc zakładam, że przynajmniej 5 statuetek powędruje do Kształtu wody. Pozwolę sobie przypomnieć wszystkie kategorie, w których o złoty posążek walczyć będzie film del Toro: Najlepszy film, Najlepsza aktorka pierwszoplanowa, Najlepsza aktorka drugoplanowa, Najlepszy aktor drugoplanowy, Najlepszy reżyser, Najlepszy scenariusz oryginalny, Najlepsza muzyka oryginalna, Najlepsza scenografia, Najlepsze kostiumy, Najlepsze zdjęcia, Najlepszy dźwięk, Najlepszy montaż, Najlepszy montaż dźwięku. Nie chcę tu wyrokować, ale w kilku kategoriach Kształt wody ma bardzo mocnego rywala w postaci świetnego i tysiąc razy lepszego filmu Trzy billlboardy za Ebbing, Missouri, w innych też się znajdą. Czy będzie to jednak największy przegrany nadchodzącej gali? Nie sądzę. Coś tam na pewno zgarnie. Sally Hawkins z pewnością wyjdzie ze statuetką, a ja już zawsze będę zadawała sobie pytanie, czy członkowie Akademii nie widzieli jej roli w Maudie, czy nastąpiła jakaś kolosalna pomyłka.
Mateusz: Podobnie jak rok temu – kompletnie nie pojmuję ilości nominacji dla produkcji, która okazuje się być jedną z najbardziej rozczarowujących w roku. Mam jednak resztki nadziei, że mimo tego całego przepychania pomysłu, jakoby Kształt wody był idealnym filmowym sprzeciwem wobec Trumpa, ktoś decyzyjny pójdzie jednak po rozum do głowy i w najważniejszych kategoriach – podobnie jak rok temu – z bajeczką wygra coś, co jest jednak bardziej osadzone w poważnych ramach. Jednak co do Sally Hawkins – nie wydaje mi się, żeby to ona otrzymała Oscara. Zdecydowaną faworytką jest Frances McDormand i moim zdaniem to właśnie ona zwycięży.
Sylwia: No tak, masz rację, zapomniałam, że ona też jest przecież nominowana! Oby decyzja Akademii nas nie zdziwiła. Chociaż, gdyby Sally Hawkins była nominowana za film Maudie, to chyba mimo wsyzstko (a byłby to wybór trudny) kibicowałabym jej, a nie Frances McDormand.
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Sylwia: Kształt wody zdecydowanie zaskakuje tym, jak płaskim i banalnym jest filmem. Twórcy podają widzom na tacy to, czego spokojnie mogliby się domyślić i czuć z tego powodu satysfakcję. Sama historia jest nijaka i w żaden sposób się w nią nie zaangażowałam. Bohaterowie są płascy i bez wyrazu. Gdybym miała komuś jednym zdaniem opisać ten film (nie streścić – opisać), to powiedziałabym, że jest to typowy film familijny, który – być może z powodzeniem – raz na pół roku będzie puszczany w godzinach obiadowych w leniwe i nudne niedziele. I nic więcej nawet nie chce mi się o nim pisać – ogromnie sie zawiodłam.
Mateusz: Kształt wody jest bezdennie nudny, fabularnie dziurawy, niczym Titanic po zderzeniu z górą lodową i przewidywalny, niczym deszcz w maju. To jedno z największych filmowych rozczarowań roku, które otrzymało aż trzynaście (w większości niesłusznie) nominacji do Oscara. Guillermo del Toro stworzył dzieło, któremu nie sposób zarzucić czegokolwiek od strony wizualnej, czego niestety nie można powiedzieć o scenariuszu. Mam nadzieję szybko zapomnieć o tej produkcji. Odradzam. Stanowczo i zdecydowanie.
Fot.: Imperial – Cinepix
Ocena Sylwii: 4/10
Ocena Mateusza: 4/10
4 Komentarze
Dziś po raz pierwszy w swoim 42-letnim życiu wyszłam z kina podczas seansu (Kształtu wody właśnie). W życiu żaden film mnie tak nie znudził i nie zniesmaczył, a nie jestem ani koneserem, ani znawcą filmowym Czytając tę wnikliwą recenzję uspokoiłam się nieco i rozgrzeszyłam. Dziękuję.
Cieszymy się, że nie tylko my mamy tak negatywną opinię na temat tego filmu ;).
Wszystko co Autorzy napisali można tylko określić jako typowe narzekanie. Gdyby prawdziwie znali się na kinie to dostrzegliby magię Georga Meliesa bijącą od „Kształtu…”. Film to prawdziwy pryzmat sztuki filmowej z ostatnich 60 lat, prawdziwa magia kina jak „La La Land”. Mnóstwo magicznych scen, a najlepsze to – intro, zakończenie, scena czarno-biała, wspólne posiłki bohaterki i Stwora oraz tańczące krople deszczu na szybie – magia.
Poza tym niekonsekwencja w ocenianiu Pana Cyry, który cudowny i emocjonalny „Monster call” ocenia na 9, a te Dzieło Del Toro tylko na śmieszne 4. Należy się co najmniej 8.
Dlaczego pisze Pan taki komentarz, który może urazić tych, którym film się podoba? Gdybym ja napisał, np. że „High Rise” to mierny filmik (oczywiście tak nie uważam, gdyż to dla mnie też rewelacyjne dzieło), to jakby Pan się poczuł? Wielu jednak może tak uważać, gdyż wspomniany film Wheatley’a ma na wielu serwisach niższą ocenę od dzieła Del Toro.
Jako krytyk powinien Pan być bezstronny, wyrazić swą opinię o filmie, ale już nie popierać głosów za czy przeciw w komentarzach.