Wielogłosem o…: „Moje córki krowy”

Moje córki krowy, film Kingi Dębskiej, która zajęła się nie tylko reżyserią i scenariuszem, ale również napisała powieść pod tym samym tytułem, na której oparta została produkcja, okazał się w naszym kraju sporym sukcesem. Świadczy to na szczęśćie o tym, że Polacy nie wybierają jedynie mało wartościowych (i często mało śmiesznych) komedii, ale doceniają też filmy ważne i poważne, poruszające tematykę,  od której na codzień się odżegnujemy. Adaptaca Dębskiej zrobiła spore wrażenie również na dwójce naszych redaktorów – Sylwii i Michale – i postanowili oni zmierzyć się z przygnębiającą wymową filmu, pomyśleć o niej raz jeszcze i porozmawiać o Moich córkach krowach. Szczerze i na poważnie, bo taki też, mimo tragikomicznego wydźwięku, jest ten film.

WRAŻENIA OGÓLNE

Sylwia Sekret: Nie wiem, co trawi polską kinematografię, jakie choróbsko bądź nawyk, ale mam wrażenie, że od dłuższego już czasu Polacy potrafią robić dobre filmy tylko wtedy, jeśli wyjściem dla fabuły jest śmierć lub poważna choroba. To oczywiście duży plus dla tego typu filmów, bo przynajmniej w jakimś gatunku się w miarę sprawdzamy, ale czy naprawdę dobre polskie kino musi być naznaczone cierpieniem i cierpiętnictwem, musi być wykrzywione bólem i grymasem, utopione we łzach i smutku, przykryte żałobnym kirem lub szpitalnym prześcieradłem? Póki co chyba tak. I udowadnia to właśnie film Moje córki krowy, który jest obrazem naprawdę dobrym, choć diabelnie ciężkim. Dla ludzi, którzy na co dzień nie myślą o śmierci i o tym, że najbliższe nam osoby mogą odejść w każdej chwili, film Kingi Dębskiej na pewno nie będzie doświadczeniem łatwym, ale mam nadzieję, że mimo wszystko wartościowym.

Michał Bębenek: Zgadzam się w pełni. Polskie kino naznaczone jest chyba tą naszą narodową martyrologią, więc i filmy czerpią z niej pełnymi garściami. W wyniku tego raczeni jesteśmy albo niestrawną, komediową papką, albo naprawdę dobrymi, ale ciężkimi w odbiorze obrazami. Właśnie do tej drugiej kategorii zaliczają się Moje córki krowy. Przyznam, że filmem Kingi Dębskiej zostałem bardzo pozytywnie zaskoczony, spodziewałem się bowiem czegoś lżejszego, takiego komedio-dramatu, podczas gdy tak naprawdę elementy komediowe były bardzo sporadyczne i bardziej na zasadzie śmiechu przez łzy. Pod względem emocjonalnym Moje córki krowy przypomniały mi inną polską produkcję, która również potrafiła podobnie zagrać na odpowiednich strunach, mianowicie Mój rower (2012) Piotra Trzaskalskiego.

Sylwia: O widzisz, Mojego roweru nie widziałam, ale mnie z kolei obraz Dębskiej przypomniał równie ciężki film 33 sceny z życia. Chociaż tam jeszcze większy nacisk położony został na wyniszczającą wszystko dookoła siłę choroby.

Moje córki krowy - obiad, rodzina

PLUSY I MINUSY FILMU

Sylwia: Na początku przyczepię się do drobiazgu, który teoretycznie z filmem jako takim nie ma za wiele wspólnego, a mianowicie do opisu. Zdania, którymi streszczany (a jednocześnie poniekąd reklamowany) jest film, wprowadzają przyszłego widza w błąd, bo nie do końca są zgodne z prawdą. Idąc do kina, nastawiałam się na seans, podczas którego główny nacisk położony będzie na relacje między siostrami. Miały wszak zmienić się one pod wpływem choroby ich rodziców, kobiety miały polepszyć kontakt, uratować podupadające praktycznie więzi. I owszem, choć te relacje były ukazane, to zostały bardziej zarysowane zamiast stanowić główną problematykę filmu. Tak naprawdę bowiem, to choroba matki, a później także ojca jest tu niechlubnym gwoździem programu. To na tragedii rodzinnej skupia się film, na powolnej utracie nadziei i podkreśleniu naszej śmiertelności. Na ukazaniu jak kapryśne jest ciało człowieka i jak niewielki mamy na nie wpływ; jak może za nas decydować i zmieniać w kogoś, kim nigdy nie byliśmy.

Nie zmienia to jednak faktu, że Moje córki krowy to film po pierwsze dobrze i solidnie zrealizowany, z dobrymi kreacjami aktorskimi, ale także poruszający ważną i niełatwą tematykę. Nie jest to jednak typowy wyciskacz łez i Dębska wraz z aktorami sprawią, że nie raz zaśmiejemy się podczas seansu, innym razem wręcz parskniemy śmiechem, by już za chwilę było nam głupio, że w takiej poważnej chwili zebrało nam się na takie niestosowne zachowanie. Ale takie właśnie jest życie, a śmiech nierzadko bywa jedyną rzeczą, która ratuje nas przed szaleństwem czy nawet początkami depresji. I właśnie to udało się w filmie wyśmienicie pokazać. Nie było chyba żadnej sceny, podczas której uznałabym, że produkcja jest przesłodzona, infantylna, głupia czy robiona na siłę i za to należą się brawa twórcom, bo zazwyczaj, oglądając polską produkcję, przynajmniej jedno z tych odczuć mi towarzyszy.

Moje córki krowy - siostry, lekarz, szpital

Michał: Rzeczywiście, opis dystrybutora ledwie drapie czubek góry lodowej. Osobiście jakoś nie odczułem tego polepszenia relacji, raczej swego rodzaju zawieszenie broni, zjednoczenie sił w obliczu choroby rodziców. Poza tym, jak to w rodzeństwie, wzajemne animozje są raczej nie do uniknięcia, zbudowane są jednak na zażyłości. W każdym razie największy plus tej produkcji, jest paradoksalnie również minusem – zmusza do myślenia o rzeczach, o których nie chcemy myśleć, jeszcze nie teraz. Ale mimo wszystko, to dobra rzecz, bo być może Moje córki krowy potrząsną widzem, który potem zadzwoni lub pojedzie do własnych rodziców i doceni bardziej ich towarzystwo. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że to naprawdę dobry polski film.

NAJLEPSZA SCENA

Sylwia: Niewdzięcznie jest w przypadku tego filmu używać sformułowania “najlepsza” do określenia jakiejkolwiek sceny, bowiem każda naznaczona jest sprawą, która nie jest dobra, a co dopiero mówić o byciu najlepszą. Natomiast najbardziej w pamięci zapadła mi ta scena, w której siostry, Marta i Kasia, zostawiają na chwilę swojego ojca w szpitalnej stołówce. Choć jego zapytania o alkohol w tym miejscu wzbudzają w nas wesołość, a nawet chwilę później, kiedy okazuje się, że Tadeusz Makowski uciekł, mamy jeszcze na ustach resztki śmiechu, szybko znikają, kiedy widzimy, że mężczyzna ma spodnie mokre w kroku, kiedy widzimy, jak szarpie się ze swoimi córkami, kiedy słyszymy przekleństwa, którymi je obrzuca, a które dyktuje mu nie serce, lecz choroba. Kiedy widzimy jego bezradność, uporczywe szamotanie się, jego przede wszystkim nienaturalne zachowanie – nasz uśmiech w mgnieniu oka przeradza się w rozpacz, przerażenie i smutek, które dzielimy z dwiema kobietami, starając się jednocześnie nie dopuścić do siebie coraz głośniejszej myśli, że być może kiedyś sami będziemy w takiej sytuacji i nie wiadomo, po której stronie będzie nam wtedy gorzej stać. Tak, ta scena była najbardziej tragikomiczna ze wszystkich, najszybciej przetasowała nasze emocje, ukazując cały wachlarz skrajnych uczuć, którymi karmi nas życie, które na nas wymusza, a których nie zawsze pragniemy.

Moje córki krowy - Dziędziel

Michał: Mnie najbardziej w pamięci zapadły relacje Marty z ojcem. Momenty, kiedy szczerze śmiejąc się, wygłupiają się razem – bawiąc się szpitalnym łóżkiem, czy robiąc prawie rytuał z jedzenia batonika. I uśmiech na twarzy Marty, który bezbłędnie zamienia się w smutek, kiedy tylko ojciec znika z pola widzenia. Scena, o której wspominasz, Sylwia, również była mocna, chociaż czułem pewne zażenowanie za ludzi siedzących wokół, na sali kinowej. Mnie nie było w ogóle do śmiechu, ale widzom (jako ogólnemu, prostemu tworowi, nie rozdzielając ich na pojedynczych ludzi) najwyraźniej wystarczy pokazać, że pierwsze, co zrobił Tadeusz, po ucieczce ze szpitala, to pójście do monopolowego. No rzeczywiście, ha ha ha, wódeczki mu się zachciało, prawie jak Ferdek Kiepski, boki zrywać… Nie była to zresztą jedyna scena, podczas której towarzyszyły mi takie odczucia.

NAJGORSZA SCENA

Sylwia: Nie jestem pewna, czy będę w stanie wymienić tutaj którąkolwiek ze scen. Moje córki krowy to film pełen napięć i drgań. Momentami składa się ze stosunkowo krótkich scen, scalanych w obraz rodziny, która wbrew wszystkiemu stara się trzymać razem, ale też nie okazuje sobie przesadnej wyrozumiałości i miłości. Na upartego, mogłabym wymienić scenę, w której Marta kręci na dachu kolejny epizod serialu, w którym gra, i widać jej zniechęcenie zarówno samą sceną, jak i jej partnerem do pocałunku. Nie przeszkadzała mi w żaden sposób, ale gdybym miała wymienić jedną scenę, którą można by wyciąć bez szkody dla reszty filmu, to byłaby to chyba właśnie ta.

Moje córki krowy - serial, praca

Michał: Mnie również ciężko wskazać najgorszą scenę. Film był zrealizowany na tyle dobrze, że udało mu się uniknąć naprawdę słabych momentów. Nawet te wspomniane fragmenty pokazujące pracę Marty były ważne, dzięki nim bowiem mieliśmy okazję zobaczyć, że granie w serialowym tasiemcu, nie jest wcale usłane różami i bywa naprawdę uciążliwe, szczególnie kiedy w życiu prywatnym zaczyna dziać się źle, na głowie masz własne sprawy, a ludzie wokół zawracają głowę prośbami o autografy czy bzdurnymi pytaniami dotyczącymi odgrywanej postaci.

EWENTUALNE DZIURY FABULARNE

Sylwia: To raczej nie tego rodzaju film, aby mogły w ogóle znaleźć się w nim jakieś logiczne niedoskonałości. Chyba, że gadam głupoty i Ty coś zauważyłeś, Michał…

Michał: No właśnie nic nie rzuciło mi się w oczy. Film był przemyślany i nie zabrakło w nim niczego.

SPRAWY TECHNICZNE

Sylwia: Na pewno rzucały się w oczy często bardzo żywe kolory, jakby w opozycji do dogasających rodziców sióstr miały być symbolem witalności i energii. Również ścieżka dźwiękowa była dobrze dobrana i przyjemnie się jej słuchało, łącznie z ostatnim, zamykającym film utworem. Ciekawe były momentami ujęcia, kiedy na przykład kamera tożsama była z polem widzenia wybudzającej się matki, a jej obiektyw skierowany na zgromadzoną rodzinę. Dziwaczne było to, że scena ta – zarówno przez sposób, w jaki była kręcona, jak i poprzez zachowanie członków rodziny Elżbiety Makowskiej – przywodziła na myśl raczej perspektywę niemowlaka leżącego w kołysce, nad którym pochyla się rodzina, chcąca powitać swojego nowego członka. Czy takie właśnie ujęcie miało podkreślić wegetatywny stan kobiety? Jej zależności od innych ludzi, jej bezbronność i niezrozumienie?

Moje córki krowy - przebudzenie mamy

Michał: Oglądając film, o tym nie pomyślałem, ale teraz, kiedy o tym wspomniałaś, to rzeczywiście, można to tak odebrać. Takie wytłumaczenie nadaje tej scenie dodatkowej siły. I masz rację, kolorystyka, na przykład w domu rodzinnym sióstr, w opozycji do kolorów (a raczej ich braku) obecnych w szpitalu, była dość jasnym pokazaniem przeciwieństw. Odnośnie spraw technicznych w zasadzie nie mam się do czego przyczepić. Wszystko tu do siebie pasowało i oglądając, nie dało się odczuć żadnych zgrzytów.

AKTORSTWO

Sylwia: Pierwsze skrzypce w filmie Kingi Dębskiej gra Agata Kulesza, bezdyskusyjnie jedna z najlepszych współczesnych polskich aktorek. Kulesza ma w sobie coś takiego, że przyciąga do ekranu i często nie pozwala oderwać wzroku od granej przez siebie postaci. Zachwycała już w Róży czy Idzie, zachwyca i w Moich córkach krowach. Jej gra jest subtelna tam, gdzie wymaga się subtelności i pełna emocji, czasami niemal agresji tam, gdzie jest ona potrzebna. W filmie Dębskiej aktorka miała sporo do pokazania i wydaje mi się, że w pełni jej się to udało. Szczególnie zapadły mi w pamięci sceny śmiechu jej bohaterki, bo nieczęsto zdarza się tak czysty i naturalny śmiech aktorki. Jedak także jej filmowa siostra, Gabriela Muskała (której, muszę przyznać, wcześniej nie kojarzyłam) świetnie się spisała i choć zagrała kobietę, która irytuje i działa na nerwy, to zrobiła to naprawdę dobrze, skoro czasem aż świerzbiły ręce, żeby palnąć ją w łeb. Wspomnę jeszcze szybko o Marianie Dziędzielu, który kunsztu aktorskiego już raczej nie musi udowadniać, a jednak wciąż to robi. Jego postać była wiarygodna i przeszła sporą przemianę, co oczywiście nie jest łatwe. Dziędziel świetnie zagrał chorego, tracącego panowanie nad swoim umysłem i ciałem ojca, na widok którego nie raz ściskało mi się serce. Na sam koniec wymienię jeszcze tylko Marię Dębską (zbieżność nazwisk?), która zagrała córkę Marty i zrobiła to jak na tak młody wiek i naprawdę niewielkie doświadczenie bardzo lekko, świeżo i naturalnie. Można się oczywiście kłócić, że było jej na ekranie niewiele i równie niewiele miała do pokazania, ale ja już w pierwszej scenie z jej udziałem zwróciłam uwagę na lekkość, z jaką się porusza i wysławia jako filmowa Zuzia.

Moje córki krowy - kulesza sama

Michał: Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa – Maria jest córką reżyserki, Kingi Dębskiej. Ale nie da się raczej odczuć, żeby dostała tę rolę, tylko z tego powodu, bowiem rzeczywiście gra dobrze. Zgadzam się też całkowicie ze wszystkimi zachwytami dotyczącymi Agaty Kuleszy. To naprawdę wszechstronna aktorka, grająca w niewymuszony i naturalny sposób. Naprawdę przyjemnie się na nią patrzy i w pełni podzielam zdanie o tym, że jest jedną z najlepszych polskich aktorek. Pozostaje mi zgodzić się też odnośnie kunsztu Gabrieli Muskały (wcześniej kojarzyłem ją tylko z pobocznej roli pani weterynarz z filmu Serce, serduszko) i Mariana Dziędziela (ulubieńca Wojtka Smarzowskiego). Wspomnę jeszcze o roli Marcina Dorocińskiego, która była swego rodzaju komediowym rozładowaniem i w takim charakterze sprawdził się bardzo dobrze. Osobiście bardzo lubię tego aktora i świetnie wypadł tutaj jako Grzegorz – życiowy nieudacznik.

Moje córki krowy - Dorociński

OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI

Sylwia: Na plan pierwszy – tym razem zgodnie z opisem filmu – wysuwają się oczywiście dwie siostry. Różni je poza materiałem genetycznym niemal wszystko, co prowadzi do tego, że w jednej ze scen Marta wyraża nawet żartobliwe przekonanie o adopcji. Sama mam siostrę i wiem, jak niełatwe bywają takie relacje zwłaszcza, kiedy różnica charakterów jest olbrzymia. A W moich córkach krowach ta rozbieżność naprawdę jest spora i rzuca się w oczy. Marta to kobieta sukcesu – jest znaną i cenioną aktorką, ale czuć od razu, że sława nie uderzyła jej do głowy, i że to rodzina nadal jest dla nie najważniejsza. Od Marty wręcz bije samodzielność i niezależność, widać, że z dwóch sióstr to ona zawsze musiała być tą odpowiedzialną i mądrą, tą, która wszystko załatwi, naprawi i rozplanuje. Podobało mi się, że zawód Marty nie został wybrany przypadkowo i że niejednokrotnie widzieliśmy, jak przydawał jej się w prawdziwym życiu, kiedy musiała udawać, że wszystko jest w porządku, wymuszać uśmiech, by po chwili, już w samotności, w ciągu sekundy zamienić go na zmęczoną, przygnębioną twarz. Tu po raz kolejny brawa należą się Agacie Kuleszy, która w tych momentach zagrała wyjątkowo dobrze. Niemniej ciekawa jest jednak postać drugiej siostry, Kasi. Roztrzepana, kierująca się nawet zalążkami emocji, popadająca w skrajne stany emocjonalne, płaczliwa i żywiołowa, zdaje się być wciąż w pewnym stopniu pod skrzydłami siostry. Podkreśla wciąż to, że to Marta była zawsze “córeczką tatusia”, że to ona była tą mądrą i wspaniałą, a jednak sama wydaje się swoim zachowaniem przybijać stempel na takim opisaniu ich obydwu. Jakby określenie ich za młodu miało być wytyczną dla postępowania do końca życia, wbrew własnym potrzebom i na przekór słowom, które podczas kłótni wypływają z gardła.

Moje córki krowy - siostry, szpital

Michał: Główne bohaterki – siostry, swoją kreacją rzeczywiście nie dają dużego pola do popisu pozostałym postaciom, jednak ich ojcu, w wykonaniu Mariana Dziędziela, w pojedynkę prawie udaje się je przyćmić. Tadeusz Makowski, mimo sędziwego wieku, nadal pracuje w zawodzie architekta i widać, że to bardzo otwarty człowiek. Przedstawia się od razu każdemu, kogo spotyka, jednocześnie domagając się uwagi, którą nie każdy chce mu okazać, przez co bywa trochę uciążliwy. Potrafi też dopiec do żywego, szczególnie swoim najbliższym – skutki choroby i operacji prawdopodobnie nasiliły te objawy, mam jednak wrażenie, że wcześniej też wcale nie był taki święty. W opozycji do niego mamy druga męską postać – Grzegorza, męża Kasi (a więc zięcia Tadeusza). Grzegorz jest małomówny, bezrobotny, nie stroni od kieliszka i ogólnie jest nieudacznikiem. Jego relacja z Kasią jest trudna, poznajemy go w momencie, kiedy żona właściwie chce wyrzucić go z domu, żądając rozwodu, po czym mamy scenę, w której oboje dość hałaśliwie godzą się w sypialni. To taki trochę stereotyp tak zwanego “Polaka-cebulaka”, który nosi skarpetki do sandałów, udaje że szuka pracy, lubi wypić, a na wczasy jedzie do Egiptu (z obowiązkową saszetką na szyję w barwach narodowych). A dzięki kreacji Dorocińskiego, postać ta nie stała się karykaturą, za to potrafiła miejscami rozładować emocje, kiedy te robiły się zbyt ciężkie.

Moje córki krowy - Kasia z mężem

SŁOWEM PODSUMOWANIA

Sylwia: Moje córki krowy nie jest na pewno filmem do obejrzenia przy niedzielnym obiedzie. To film opowiadający nie tylko o trudnych relacjach, ale także o nieuniknionych tragediach. Mój partner, który był ze mną w kinie, zauważył, że wchodząc na salę kinową, ludzie byli rozgadani, a ich głowy były uniesione, niektóre rozglądały się na boki. Wychodzili natomiast w ciszy, z głowami spuszczonymi dość nisko. Na tyle nisko, by nikt nie zobaczył w ich oczach obawy, że ułamek tego, co wydarzyło się w filmie, może okazać się fragmentem ich rzeczywistości. A to chyba dobrze, jeśli film nam coś uświadamia. Nawet, jeśli nie jest to nic przyjemnego.

Michał: Nie przyglądałem się ludziom wychodzącym z kina, ale w trakcie seansu, jak już wspominałem, byłem momentami zażenowany ich zachowaniem. Może jednak była to reakcja obronna, śmiali się, bo bali się dopuścić do siebie prawdziwy przekaz danej sceny. Czyni to z Moich córek krów naprawdę silny obraz, który zostaje w głowie jeszcze na długo. Historia pokazana w filmie (może nie dokładny ciąg wydarzeń, ale sama jej esencja), prędzej czy później, czeka każdego z nas. Nie będę udawał, że mam pojęcie, w jaki sposób działa to na ludzi, którzy mają to już za sobą, wypowiadam się jednak z perspektywy osoby, która stara się o tym na co dzień nie myśleć. Moje córki krowy boleśnie uświadamiają, że chcesz czy nie, to się stanie, taka jest kolej rzeczy. Największa siła tego filmu, to właśnie wzbudzenie w widzu takich mocnych emocji, nawet jeśli miejscami robi to trochę łopatologicznie. Naprawdę polecam Moje córki krowy, bo to naprawdę dobry przedstawiciel polskiego mainstreamowego kina.

Moje córki krowy - kłótnia, Dorociński

Fot.: Kino Świat

 

Write a Review

Opublikowane przez

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *