Zimna wojna Pawła Pawlikowskiego już w trakcie festiwalu w Cannes okazała się być olbrzymim sukcesem, co zresztą przełożyło się na Złotą Palmę dla reżysera, czyniąc go pierwszym Polakiem, który dołączył do zaszczytnego grona takich twórców jak David Lynch, Joel i Ethan Cohenowie, Pedro Almodóvar, Michael Haneke czy Alejandro González Iñárritu. Najnowsze dzieło twórcy Oscarowej Idy zostało odebrane także w Polsce w bardzo dobry sposób. Nawet nasza koleżanka z redakcji, w swoim tekście, który możecie przeczytać tutaj, nie kryje zachwytów nad tym czarno-białym melodramatem. Sylwia i Mateusz postanowili przekonać się, o co tyle szumu, tym bardziej że za poprzedni film Pawlikowskiego mocno trzymali kciuki podczas ówczesnego rozdania Oscarów. Po seansie mają jednak mieszane uczucia i dzielą się nimi w niniejszym Wielogłosie.
WRAŻENIA OGÓLNE
Mateusz Cyra: Po Zimnej wojnie oczekiwałem dużo. Prawdopodobnie za dużo. Naprawdę dobra i inna jak na krajowe standardy Ida rozbudziła nadzieję na dzieło ocierające się o wybitność. Zresztą nie raz owe nadzieje podsycały we mnie opinie znajomych, czytane ukradkiem recenzje i generalnie stale rosnący, przybierający wręcz efekt kuli śnieżnej hurraoptymizm dotyczący tej produkcji. Dlatego też, gdy w końcu znalazłem czas – zasiadłem w kinie. I niestety – jak to w takich przypadkach bywa – czuję się zawiedziony. Zimna wojna to piękna muzyka, świetne ujęcia i spektakularne zdjęcia… ale nic poza tym. Nie chodzi przecież o to, że to banalna historia miłosna, ponieważ miłość jest jednym z tych uniwersalnych tematów, który już występował w roli głównej wiele razy i w dalszym ciągu tak będzie, dopóki człowiek będzie opowiadał innym historie. Niestety zaczynam dochodzić do wniosku, że Pawlikowski nie umie opowiadać historii – on je tylko dobrze pokazuje. O ile w Idzie to się broniło (mimo iż tam historia też nie należała do zbyt porywających), bo było to dla nas coś nowego, a w samych zdjęciach było dużo poetyckości i emocji, o tyle w Zimnej wojnie same obrazy oraz muzyka nie były w stanie wyciągnąć filmu na spektakularny poziom.
Sylwia Sekret: Ja również miałam bardzo duże, jeśli nie ogromne oczekiwania, względem Zimnej wojny – Ida Pawlikowskiego podobała mi się niezmiernie, stąd apetyt na kolejny film tego, Oscarowego przecież, reżysera. Tymczasem wychodząc z kina, miałam mieszane uczucia. O ile – tak jak w przypadku Mateusza – techniczne aspekty uważam za rewelacyjne, o tyle sama fabuła mnie nie porwała. Czegoś mi w tej historii ewidentnie zabrakło. A potencjał przecież był, i to spory, bo nie tylko czasy, w jakich Pawlikowski umieścił akcję swojej opowieści, dają duże pole do popisu, ale także przewijający się jako jeden z głównych bohaterów świat kultury, a przede wszystkim muzyki. Coś jednak po drodze – nomen omen – nie zagrało, i z filmu, który mógł wyjść wybitny, powstało dzieło dobre, zachwycające wieloma czynnikami, ale tracące przez inne.
PLUSY I MINUSY FILMU
Mateusz: Będę w swojej ocenie kompletnie szczery, a co za tym idzie, dla niektórych pewnie będę bezwzględny i niepotrzebnie czepialski. Chciałbym móc powiedzieć dużo dobrego o najnowszym dziecku Pawła Pawlikowskiego, który jest twórcą niesamowicie świadomym i ma świetne wyczucie, jeśli chodzi o aspekty techniczne, niestety Zimna wojna to melodramat, w którym zabrakło emocji i jest to największy minus dla filmu. Pawlikowski dwoił się i troił, żeby wypełnić pustkę psychologiczną, jaka wyziera z bohaterów i ich uczucia trikami sprawdzonymi w Oscarowej Idzie, jednak tym razem efekt jest nie do końca udany. Tym razem piękne zdjęcia Łukasza Żala oraz piękna muzyka, stanowiąca przecież kluczowy element filmu nie pomogły na tyle, by czerpać pełnię przyjemności z seansu. Nie pomaga narracji ciągłe przeskakiwanie z miejsca w miejsce. Wszystko dzieje się nagle, tu i teraz, i brakuje w tym wszystkim choć szczątkowego zarysu bohaterów. Jesteśmy rzucani wraz z bohaterami w kolejne zakątki Europy w zasadzie tylko po to, aby obserwować krótkie wycinki z życia Wiktora oraz Zuli; szystkie te, pozbawione głębii segmenty, widzieliśmy w innych filmach i absolutnie nic nie jest w stanie nas ani zaskoczyć, ani wzruszyć. To wciąż film, który miło się ogląda i jest to całkiem dobra produkcja, ale zawodzi to, co najistotniejsze – czyli uczucie łączące bohaterów. W tę miłość po prostu trudno uwierzyć. I nie wiem, czy głównym winowajcą jest tutaj słaby pod tym względem scenariusz, czy jednak Joanna Kulig, która jest w swojej kreacji zbyt jednowymiarowa i jednoznaczna. I nie chcę, by ktokolwiek pomyślał, że mój osąd przysłania postać Zuli, która jest jednostką nieprzyjemną, odpychającą i niedającą się lubić, ponieważ po samych dialogach zakładam, że właśnie taka miała ona być.
Sylwia: Dokładnie – uczucie łączące Zulę i Wiktora miało być w tej historii wszystkim. Powinno przyćmić zdjęcia, muzykę i trudne, skomplikowane czasy. To miała być historia dwojga ludzi chwytająca za serce, romans, którego płomienie tańczą nam przed oczami na długo po seansie. Tymczasem… obserwujemy dwoje ludzi, którzy podobno nie potrafią bez siebie żyć, lecz tak naprawdę widzimy tę miłość jedynie w oczach Wiktora, bo ze spojrzenia Zuli wyziera przez większość filmu pustka i obojętność. Ty, Mateusz, mówisz, że Pawlikowski dwoił się i troił, by wypełnić tę pustkę między nimi, a moim zdaniem dwoił się i troił Tomasz Kot, któremu Kulig po prostu nie dorasta do pięt – ale o tym później. Niestety – aby uwierzyć w ekranową miłość, musimy widzieć ją w każdym z zakochanej rzekomo pary. Kiedy widzimy ją tylko jako uczucie jednostronne, następuje u widza pewien dysonans, który tylko przeszkadza w odbiorze. I to właśnie jest największą wadą Zimnej wojny. Ten dyskomfort psychiczny, kiedy nie jesteśmy w stanie dostrzec miłości, o której próbuje opowiedzieć reżyser, jest uciążliwy i w pewnym momencie odbiera przyjemność z seansu.
Mateusz: O plusach już poniekąd wspomniałem, ale odrobinę swoją myśl rozszerzę – rewelacyjna robota wykonana przy zdjęciach przez Łukasza Żala, przepiękna muzyka i bardzo dobre wykorzystanie polskiej muzyki ludowej oraz jazzu, do tego naprawdę jedna z lepszych kreacji w karierze Tomasza Kota. To są niezaprzeczalne atuty Zimnej wojny. Pawlikowski ma wielkie umiejętności, dodatkowo otoczył się utalentowanymi ludźmi i widać to w każdej scenie, w każdym ujęciu.
Sylwia: Tak, tutaj chyba nikt nie będzie miał wątpliwości co do tego, że wszelkie aspekty techniczne stanowią o sile i pięknie tego filmu. Zdjęcia, praca kamery, muzyka – to wszystko wyszło fantastycznie i na Zimną wojnę patrzy się z niekłamaną przyjemnością i satysfakcją kinomaniaka. Co prawda jest tu pewna powtarzalność względem tego, co oglądaliśmy w Idzie, ale wątpię, by komukolwiek miało to przeszkadzać.
NAJLEPSZA SCENA
Mateusz: Wymienię sam początek filmu i kilka ujęć, w trakcie których Wiktor i Irena jeżdżą po kraju w poszukiwaniu idealnych pieśni ludowych oraz kandydatów do grupy Mazurek. W tych początkowych kadrach objawia się cały kunszt duetu Pawlikowski-Żal. Te kilka minut to prawdziwa uczta dla widza i za tę umiejętność ekranowej sztuki najbardziej cenię ten film. Podobał mi się również cały “paryski” fragment filmu i samotne życie Wiktora wśród francuskiej śmietanki towarzyskiej.
Sylwia: Ze względu na mój kompletny brak wiary w tę wielką miłość łączącą bohaterów, nie umiem wymienić żadnej ze scen, która podobałaby mi się w uzasadnieniu fabularnym. Natomiast mogę wymienić kilka scen, które ogromnie mi się spodobały pod względem tego, jak zostały nakręcone, i będą to wszystkie te momenty, w których kamera obserwuje aktorów zza ich pleców. Świetnie wyszło to między innymi w jednej ze scen, kiedy widzimy występ Mazurka, a wszystkie śpiewające kobiety pokazane są właśnie od tyłu – kamera po kolei, bardzo wolno, przesuwa się od jednej do drugiej, zaglądając im jakby przez ramię. To mi się ogromnie podobało.
NAJGORSZA SCENA
Mateusz: Nie podobał mi się finał. Jest zbyt dosłowny. Krzywiłem się również na scenach pocałunków Wiktora i Zuli. Począwszy od pierwszego aż do ostatniego – wszystkie wyglądały dokładnie tak samo. Rozumiem, że miały ukazać pasję i namiętność, jaka kierowała zakochanymi w sobie bohaterami, ale wszystko to było zbyt mechaniczne i siermiężne. Duża w tym zasługa tego, o czym już wspominaliśmy, czyli braku wiarygodności odnośnie uczucia łączącego tę dwójkę. W tym momencie nie przypominam sobie nic więcej.
Sylwia: No cóż, nie zabłysnę tu niczym innym, bo zmuszona jestem wymienić te same sceny, co Ty. Dla mnie również finał był zbyt dosłowny, nie pozostawił widzom ani odrobiny miejsca na domysły, żadnego marginesu, żadnych zakamarków. O tych pocałunkach rozmawialiśmy zaraz po seansie i powiedziałam Ci wtedy dokładnie to samo – każdy ich pocałunek wyglądał identycznie – gwałtowne zetknięcie ust, niekontrolowane kiwanie głową, po czym równie gwałtowne odlepienie się od siebie. Zero w tym pasji, która chyba miała tam być, zero czegokolwiek. Jeśli te pocałunki miały pozwolić nam uwierzyć w miłość między nimi, to nie wyszło. Ba!, nie ma w nich nawet pasji, a jedynie jakieś mechaniczne, w dodatku zbyt teatralne ruchy. Nie wiem, dlaczego twórcy zdecydowali się przedstawić to w takiej formie. A szkoda.
OMÓWIENIE WYBRANYCH POSTACI
Mateusz: Wiktor to ceniony i utalentowany muzyk, który przez kilka lat przewodzi grupie Mazurek. Niezadowolony z formatu, jaki zmuszona była obrać jego grupa, oraz targany coraz silniejszym uczuciem do Zuli, proponuje jej ucieczkę z kraju do Francji, w której ma kontakty i szanse na normalne życie. Podczas zorganizowanego przez socjalistyczną partię występu w Berlinie, Wiktor postanawia wykorzystać okazję i prosi ukochaną, aby zjawiła się w umówionym miejscu. Mimo wielu godzin oczekiwania, kobieta nie pojawia się. Wiktor mimo to wykorzystuje okazję i ucieka ze szponów PRL-u, rozpoczynając naprawdę udane artystycznie życie w Paryżu. Niestety brak Zuli daje mu się mocno we znaki. Patrząc na to uczucie z jego strony – w większym stopniu jesteśmy w stanie w nie uwierzyć. Coś go do Zuli ciągnie, czegoś mu w życiu brakuje, bez niej u swego boku jest człowiekiem nieszczęśliwym, pustym, niespełnionym. To dojrzały, świadomy mężczyzna, który doskonale wie, czego chce, i jest gotów na każde poświęcenie, aby być z ukochaną.
Sylwia: W miłość Wiktora to w ogóle nie trzeba wierzyć – ona po prostu jest. Namacalna, wielka i nieszczęśliwa. Widać ją w gestach, postawie ciała, w oczach. Ale do tego przejdziemy jeszcze w kolejnej kategorii. Skoro Ty opowiedziałeś o nim, to ja opowiem o niej, bo cóż mi pozostało… Zula to – według drugoplanowych postaci i według samego Wiktora – wyjątkowa kobieta “z charakterem”. Problem w tym, że ja jako widz, w żaden sposób tego nie zauważyłam. No chyba że o jej charakterze świadczyć miało to, że zraniła swojego ojca nożem, kiedy ten, jak to wspomina kobieta, pomylił ją z matką. Bo poza wspomnianą historią charakter Zuli opiera się na tym, że do wszystkiego podchodzi jakby obojętnie. Trudno było mi uwierzyć, że na czymkolwiek jej zależy. Jest kobietą samolubną, niesłowną, która chyba sama nie wie, czego chce. Kiedy Wiktor proponuje jej ucieczkę – zgadza się, po chwili wahania. Jednak na umówione spotkanie nie przychodzi, zostawiając ukochanego bez słowa wyjaśnienia. A mimo to, to właśnie ona ma później, przy kolejnym spotkaniu, pretensje do niego, że uciekł bez niej, sam. Kiedy przy pomocy Wiktora i jego paryskich znajomych Zula wydaje swoją pierwszą płytę, a ukochany nazywa ją ich pierwszym dzieckiem, kobieta rzuca ją do pobliskiej fontanny z pogardliwym słowem “bękart” wyrzuconym z siebie nagle, po długiej ciszy. Domyślamy się, że chodzi jej o to, iż musiała iśc na wiele kompromisów, więcej jest innych na tej płycie niż jej samej. Ale jednocześnie nikt jej do tego nie zmuszał. Chyba więc za późno na pretensje? Zula to kobieta, która nie myśli o konsekwencjach swoich czynów. Pod tym względem jest trochę jak rozkapryszone dziecko – robi to, na co ma ochotę, i co uważa za słuszne bądź dobre dla niej samej, nie bacząc na to, jak jej decyzje i działania mogą wpłynąć na innych. A cierpi na tym najbardziej Wiktor. Dla mnie Zula to ten typ kobiety, którą ciekawie ogląda się na ekranie (choć akurat nie w tym przypadku, ale o tym później), ale w prawdziwym życiu raczej byśmy byli nią rozczarowani.
AKTORSTWO
Mateusz: Wraz ze słabym scenariuszem w parze idzie balansująca na granicy aktorskiej słabości i przeciętności Joanna Kulig. Po obejrzanym seansie czytałem wiele opinii i komentarzy, wystawiających na piedestał polską aktorkę, zachwycających się jej niesamowitym kunsztem i wyczuciem w kreacji Zuli. Problem w tym… że ja tam naprawdę niczego takiego nie widzę. Aktorka gra większość scen na jednej minie, mając wiecznie zblazowany wyraz twarzy. Prawie każda wypowiedziana przez nią kwestia brzmi, jakby przed chwilą przeczytała ją z kartki bądź wyuczyła się jej na pamięć na szkolne przedstawienie. Brak w tym głębii, rozedrgania, emocji, pasji i uczucia, które ponoć tak strasznie nią targają. W powtarzane przez nią co jakiś czas słowa kocham Cię nad życie, ale… naprawdę nie da się uwierzyć. A już momenty, w których aktorka gra pijaną, wychodzą naprawdę karykaturalnie. Znacznie lepiej wypada w stanowiących przecież niemal połowę filmu piosenkach i tańcach i chociaż nie jest to pasująca mi barwa głosu, jestem w stanie docenić umiejętności.
Znacznie lepiej wypadł Tomasz Kot, którego kreacja w moim mniemaniu jest jedną z czołowych ról w jego wykonaniu. W jego roli zdecydowanie wyraźniej widać różnicę w obyciu z zawodem aktora – aktor wydobył ze scenariusza znacznie więcej od swojej ekranowej partnerki. W jego spojrzeniu widać ból, tęsknotę, pragnienie miłości i potrzebę akceptacji ze strony ukochanej. Kot potrafił nadać głębii i próbował wypełnić tę psychologiczną pustkę między zakochanymi, co oczywiście nie w pełni się udało, bo niestety – między aktorami nie było chemii.
Sylwia: Muszę się z Tobą niestety zgodzić. Byłam niesamowicie pozytywnie nastawiona do kreacji Kulig, idąc na seans, bo również słyszałam dobre opinie, pojawiały się nawet takie, wedle których polska aktorka miałaby być nominowana do Oscara za kreację Zuli. Oczekiwałam więc sporo, ale zadowoliłabym się po prostu bardzo poprawnym odegraniem roli u boku Kota. Tymczasem to, co zobaczyłam na kinowym ekranie, przeszło moje najśmielsze oczekiwania – niestety w tę drugą stronę. Joanna Kulig pięknie śpiewa, owszem, ale zachwytów nad jej aktorstwem po prostu nie jestem w stanie zrozumieć. Sama tuż po seansie powiedziałam Ci, że jak dla mnie, to ona zagrała tak, jakby właśnie czytała swoje kwestie z kartki. Pokusiłam się nawet o jeszcze odważniejsze stwierdzenie, mówiąc, że jej aktorstwu bliżej do tego, które obserwujemy w popularnych paradokumentach typu Pamiętniki z wakacji, niż do kreacji oscarowych. Odważne stwierdzenie, zdaję sobie z tego sprawę, ale jestem po prostu szczera z własnym osądem. Nie zamierzam sztucznie zawyżać oceny jej aktorstwa tylko dlatego, że większośc opinii jest innych. Jeśli więc Kulig faktycznie zostanie nominowana do Oscara, poważnie przemyślę dalsze pisanie jakichkolwiek filmowych recenzji, bo będzie to znaczyło, że kompletnie się na tym nie znam. Kulig stworzyła postać wiecznie zblazowaną, której wszystko jedno – a przecież Zula jakoby ma być kobietą z pasją i charakterem. Wszystko gra na jednej minie, kwestie wypowiada jednym tchem, tym samym tonem, przez cały film. Nie byłam w stanie uwierzyć w jej wielką miłość do Wiktora po prostu w żadnym momencie. I właśnie to, jak wspomniałam, najbardziej przeszkadzało mi w odbiorze filmu.
Natomiast Tomasz Kot pod względem aktorstwa ratuje Zimną wojnę, kolejny raz pokazując, że potrafi zagrać niemal wszystko i zrobi to tak, że zapominamy o jego innych rolach. Fenomenalnie zagrał muzyka, u którego postawa życiowa zmienia się z biegiem życia i kolejnych wydarzeń. Na początku widzimy pewnego siebie mężczyznę, który wie, czego chce, i zna swoje mocne strony, później nieco zagubionego, ale zdeterminowanego, by spędzić życie z ukochaną, w końcu skruszonego, przybitego, z opuszczonymi ramionami, przyjmującego postawę wręcz obronną, wiedzącego, że nic dobrego już go w życiu nie spotka. Zarówno mimiką, jak i głosem, a także spojrzeniem i postawą ciała Tomasz Kot zagrał fantastycznie. Gdyby jeszcze tylko dostał partnerkę ekranową, która by mu dorównała…
Chciałam jeszcze krótko wspomnieć o Borysie Szycu, bo przed seansem słyszałam, że aktor w końcu pokazał, że potrafi bardzo dobrze zagrać, że do tej pory brakowało mu po prostu dobrej roli. I tu również nie rozumiem takich zachwytów. Szyc zagrał po prostu poprawnie – nic więcej. Zresztą scenariusz nie pozwolił mu nawet na zbyt wiele.
KWESTIE TECHNICZNE
Mateusz: Muzyka w filmie jest kluczowa i wypełnia prawie każdą scenę. Towarzyszy bohaterom, wypełnia ich życie i jest powodem, dla którego Wiktor oraz Zula w ogóle się poznali. Pawlikowskiemu oraz całej odpowiedzialnej za aspekty muzyczne ekipie należą się najszczersze gratulacje oraz brawa za wykonaną pracę. Nie chodzi bowiem o piękne ukazanie tańca, odzworowanie strojów czy perfekcyjne zagranie niektórych utworów. Tu znaczenie ma także dobór piosenek, sięgnięcie do źródeł i pieśni, które były na ustach ludności powojennej Polski. Oczywiście na przełomie lat 50. i 60. i po przeniesieniu akcji do Paryża, ludowe akcenty zostały zastąpione wcale nie gorszym jazzem. Zresztą jazzowa wersja przewodniej piosenki Dwa serduszka jest chyba najładniejszym utworem w całym filmie.
Sylwia: Kwestie techniczne to aspekt, za który bardzo trzymam kciuki w kontekście – dalekich jeszcze – Oscarów. Zdjęcia Łukasza Żala są fenomenalne, praca kamery również. I choć na początku nieco przeszkadzał mi montaż, te szybkie przeskoki między ujęciami, to i tak nie pozostawia to rysy na tej kategorii. Muzyka jest idealnie dopasowana, będąca trzecim bohaterem tej opowieści, robiąca fantastyczną robotę. Naprawdę – gdyby oceniać ten film tylko w kontekście aspektów technicznych, wystawiłabym chyba Zimnej wojnie ocenę 9/10.
SŁOWEM PODSUMOWANIA
Mateusz: Mimo dość chłodnego omówienia, nie uważam, by Zimna wojna była złym filmem. Pawlikowski zaczyna utwierdzać w przekonaniu, że lepiej wychodzi mu pokazywanie historii niż ich opowiadanie. Ma to swoje oczywiste wady, ma także i zalety. Jednych to oczaruje, drugich niekoniecznie. Ja jestem gdzieś pośrodku. Cenię i zachwycam się kunsztem technicznym, narzekam na słaby scenariusz i zaledwie naszkicowanych bohaterów, w których uczucie oraz dramatyczną historię ani nie wierzę, ani się nią nie przejmuję.
Sylwia: Zimna wojna to film bardzo nierówny i dlatego trudno mi go jednoznacznie ocenić, stąd też moje mieszane uczucia. Podczas seansu się nie nudziłam, obserwowałam przedstawianą mi historię z zaangażowaniem, ale jednocześnie dyskomfortem wynikającym z braku wiary w wielką miłość, będącą przecież motywem przewodnim filmu Pawlikowskiego. Będę jednak bezlitosna – większość tego, co uważam za złe w tym filmie, jest sprawką Joanny Kulig. To przez nią miłość Wiktora i Zuli jest wielka tylko w głowie reżysera, to przez nią tworzy się przepaść między nią a Kotem. Jednak Zimną wojnę warto obejrzeć – choćby ze względu na zdjęcia i muzykę.
Ocena Mateusza: 6/10
Ocena Sylwii: 6/10
Fot.: Kino Świat
Film Zimna wojna obejrzeliśmy dzięki Cinema City
2 Komentarze
Miałem bardzo podobne odczucia. Zwyczajnie nie byłem w stanie uwierzyć w tą wielką miłość Wiktora i Zuli, nie czułem kompletnie chemii między nimi. Nie wiem, czy to wina duetu Kot-Kulig, bo jakkolwiek każde z osobna gra świetnie, to ich interakcje ze sobą wychodzą jakoś sztucznie. Niemniej jednak wizualnie ten film jest majstersztykiem i wywołuje to we mnie pewien dysonans.
Zimna (!) wojna to w filmie Pawlikowskiego nie tylko nazwa epoki. Gdy tak się na to spojrzy, ani trochę nie brakuje w nim melodramatycznych fajerwerków. Mnie nie brakowało.