bękart

Te wrzosy pachną krwią – Nikolaj Arcel – „Bękart”

O ludzkim uporze, ambicji i dumie opowiedziano już na wiele sposobów. Nic jednak dziwnego, że wciąż powstają kolejne dzieła, które karmią się tymi trzema strawami od dawna rozpalającymi ludzkość – są one bowiem jako temat niewyczerpywalne dopóty, dopóki potrafią tworzyć intrygujące, wyraziste jednostki, których historie wręcz proszą się o opowiedzenie. Taką historię przedstawia nam w swoim najnowszym filmie Nikolaj Arcel, który wraz z Andersem Thomasem Jensenem stworzyli scenariusz do filmu Bękart – zaskakującego pod wieloma względami dramatu kostiumowego, w którym główną rolę zagrał niepodrabialny i niezawodny Mads Mikkelsen.

Film na polskie ekrany wprowadza Best Film, a Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.

Bękart to pełna smutku, okrucieństwa, samotności, chorej ambicji i dzikiej, nieposkromionej dumy opowieść o ludziach, którzy nie tylko się nie poddają, ale którym cel, do którego dążą, przesłania wszystko inne – zarówno to, co podszeptuje im stroskane serce, jak i to, co próbuje wykrzyczeć nie mniej zmartwiony rozsądek. To dzieło zaskakujące zarówno na poziomie emocji, jakie wzbudza u widza, jak i na poziomie fabularnym, zaskakując czasami niczym Gra o tron w jej najlepszych momentach. Zresztą w obydwu tytułach chaos zdaje się odgrywać niebagatelną rolę – przynajmniej według bohaterów, którzy wymieniają między sobą poglądy na temat owej niesprecyzowanej i trudnej do jednoznacznego zdefiniowania niestabilności.

Tytułowy bękart, czyli Ludwig von Kahlen, to postać historyczna, choć oczywiście po dramacie kostiumowym nie możemy oczekiwać i nie oczekujemy, by poprzestał na historycznym przekazie, nie tworząc wokół niego fabularyzowanej opowieści. Ludwig to weteran wojenny, który po dwudziestu kilku latach w końcu doczekał się stopnia kapitana. Coś, co wyżej urodzonym zajmuje zaledwie kilka miesięcy i nie wymaga ani grama wysiłku i poświęcenia, jemu zajęło dobre pół dotychczasowego życia. Jednak bohater grany przez Mikkelsena – wyśmienitego zresztą w tej (jak i każdej innej) roli – nie zamierza spocząć na laurach i pragnie podjąć się czegoś, co nie udało się do tej pory nikomu, a na czym bardzo zależy samemu królowi Danii. Ludwig von Kahlen, z niewielką ilością pieniędzy i bez sojuszników czy choćby pomocników u boku, w 1755 roku pragnie oswoić nieprzychylne dotąd śmiałkom jutlandzkie wrzosowiska. Projekt ten, by ujarzmić te dzikie, nieposkromione, a wielkie i będące poniekąd marnotrawioną, stojącą odłogiem ziemią, jest bardzo bliski królowi, a co za tym idzie, nie pozostaje obojętny również jego namiestnikom. Ci, słysząc warunek Ludwiga (jeśli uda mu się ujarzmić wrzosowiska i zasiać tam cokolwiek, oprócz pieniędzy na dalszy rozwój i osadników, żąda nadania mu szlacheckiego tytułu), przystają w końcu na niego, kierując się graniczącym z pewnością przekonaniem, że projekt ten i tak skazany jest na porażkę.

Pełen determinacji i niebojący się ciężkiej pracy mężczyzna, mając do pomocy jedynie młode małżeństwo, które uciekło od okrutnego właściciela ziemskiego, zwącego się Frederik De Schinkel, a także dysponując przychylnością tamtejszego księdza, rozpoczyna swoją misję. Jednak trzy pary rąk do pracy to stanowczo za mało, żeby w bardzo krótkim czasie wypalić niekończące się wrzosowiska, użyźnić nieprzychylną glebę i posadzić w niej coś, czego Ludwig strzeże jak drogocennego skarbu. Worki kartofli są dla niego cenniejsze niż dająca odżywcze mleko koza. To właśnie ziemniaki zamierza na miejscu wrzosów posadzić uparty mężczyzna. Powód jest banalny, ale i praktyczny – ziemniaki są odporne na wszystko. Wszystko oprócz mrozów. Równie groźny, co minusowe temperatury, okazuje się właściciel ziemski, wspomniany już de Schinkel, który uważa wrzosowiska za swoje, jednak wie, że to się zmieni, kiedy plan kapitana się powiedzie i pojawią się tam osadnicy. Jego podstępy, złośliwości i groźby początkowo wydają się nam godne politowania, jednak czas pokazuje, że w tym człowieku kryje się okrucieństwo równe jego arogancji, a to w połączeniu z choć odrobiną władzy tworzy zawsze mieszankę tak wybuchową, że siła rażenia powali niestety niejednego niewinnego.

Z czasem więc pragnienie Ludwiga von Kahlena, by uzyskać tytuł szlachecki, zostaje w sposób płynny i, można powiedzieć, że naturalny, zastąpione przez pragnienie, by nie dać się pokonać Schinkelowi, w czym kibicujemy mu coraz wyraźniej i my, widzowie – poddając się, chcąc nie chcąc, nie tylko urokowi wypalonych wrzosowisk, ale również i surowemu urokowi samego Ludwiga, który z człowieka zimnego, o obojętnym spojrzeniu i sercu, zaczyna jawić nam się jako człowiek, którego warto poznać głębiej. Za którym warto iść. Mimo wszystko. Ale i do czasu.

Ogromna w tym zasługa Madsa Mikkelsena, który kolejny raz udowadnia, że jest aktorem totalnym, który potrafi zagrać absolutnie wszystko i zrobi to każdorazowo z ogromną klasą, talentem i zaangażowaniem. Jego bohater przechodzi na oczach widza niemałą metamorfozę, ale jest ona tak płynna i wiarygodna właśnie dzięki doskonałemu aktorstwu Mikkelsena. A przecież na początku nie uwierzylibyśmy, że ten surowy, skupiony tylko na jednym celu, groźny kapitan, będzie łaskotał pewną porzuconą dziewczynkę, rozbawiając ją przy tym do łez. Jeśli jednak spodziewacie się przemiany absolutnej, zmiany o sto osiemdziesiąt stopni – nie łudźcie się. Ludwig von Kahlen zbyt dużo widział, zbyt dużo przeżył i zbyt wiele stracił, by zmienić się w ludzką definicję szczęścia i ciepła. Ale również dzięki temu ta wielka niewielka metamorfoza jest tak znacząca i tak wiarygodna.

Nie można pominąć jednak innych aktorów, dzięki którym Bękart stał się dziełem, które ogląda się w pełnym napięciu i skupieniu, czekając na kolejny cios. Simon Bennebjerg wcielający się w okrutnego Schinkela dorównuje swoją kreacją znienawidzonemu Joffreyowi Baratheonowi (Gra o tron) czy Calvinowi Candie (Django). Zresztą można znaleźć z filmem Quentina Tarantina więcej niż to jedno podobieństwo, choć dzieła te należą do kompletnie różnych gatunków i zupełnie inaczej się je ogląda. Znaczącą rolę w filmie miała również Amanda Collin wcielająca się w Ann Barbarę, a także młodziutka Melina Hagberg, która zagrała Anmai Mus. Pomiędzy nimi dwiema a Mikkelsenem wytworzyła się chemia, która sprawia, że kiedy ich relacja stopniowo ewoluuje, ogląda się ich na ekranie z rosnącym ciepłem w sercu. Ciepłem, na które oczywiście wkrótce zostanie wylane wiadro lodowatej wody.

Bękart to świetnie zrealizowana opowieść o niezwykłym uporze, poświęceniu, dążeniu do celu i walce z niesprawiedliwością, która z góry skazana jest na porażkę. To niedająca ukojenia historia o nierównościach, które nigdy nie przestaną istnieć – nieważne, czy historia toczy się w XVIII wieku, czy w XXI. To walka człowieka z naturą – zarówno tą przejawiającą się w upartej, nieskorej do współpracy ziemi, w przychodzących bez zapowiedzi mrozach i będących niczym światełko w tunelu, przebijających się nocą przez powłokę ziemi zielonych kiełkach, jak i tą ludzką, którą tym trudniej stłamsić, im okrutniejsza się zrodziła. To opowieść o braku skrupułów i o tym, co się dzieje, kiedy jeden człowiek ma władzę nad drugim i że zawsze kończy się to źle.

Ilość krwi, jaka pojawia się na ekranie, jest zaskakująca, bo ani opis, ani gatunek filmu mnie na to nie przygotowały. Ilość okrucieństwa, zła, jakie jeden człowiek wyrządza drugiemu, staje się w pewnym momencie trudna do zniesienia. Podobnie, jak ilość poświęcenia, by spróbować chociaż żyć godnie. Świat nie jest sprawiedliwy. Nie był wtedy, w 1755 roku, nie jest teraz, w roku 2024 i nie będzie nigdy – co nie znaczy, że potrafimy i powinniśmy się z tym pogodzić. Jednak największe wrażenie zrobiła na mnie ilość smutku, jaka wypełnia ten film. Bękart to opowieść po brzegi wypełniona smutkiem i choć do samego końca możemy łudzić się i wierzyć w szczęśliwe zakończenie – ono nie ma prawa bytu. A na pewno nie w jego pełnej krasie. Właśnie to jednak sprawia, że Bękart to opowieść, która zostaje w człowieku, o której nie sposób zapomnieć szybko, a może i wcale. To film, po którego seansie trudno się zasypia i o którym niełatwo przestać myśleć.

Bękart to bardzo dobrze i odważnie zrealizowana opowieść o gniewie, nienawiści, braku pokory i arogancji. O krwi, o okrucieństwie, bólu i wielkiej, trudnej do zniesienia samotności. Samotności, która ostatecznie okazuje się uwierać bardziej niż niedające spełnienia dążenie do jakiegokolwiek celu. W największym jednak stopniu Bękart opowiada o miłości i cieple, które pojawiają się tam, gdzie najmniej byśmy się ich spodziewali; które zaczynają łączyć ludzi, których byśmy o to nie posądzali. W tej wspaniałej nieprzewidywalności tkwi wielka siła i wielkie piękno Bękarta. Bo w tak surowy, a jednocześnie delikatny sposób przepleść ze sobą zapach wrzosów z wonią świeżej krwi, a także utraconych nadziei, gargantuicznego okrucieństwa i nienawiści do drugiego człowieka z dziecięcym śmiechem i kiełkującą w nieprzychylnej, aroganckiej glebie miłością to wyczyn nie lada i sztuka zasługująca na uznanie.

Arcel i Jesnej uczynili wraz z pozostałymi członkami ekipy – odpowiedzialnymi chociażby za kostiumy, scenografię, muzykę czy zdjęcia – z Bękarta dzieło pełne sprzeczności, a jednocześnie spójne i na wielu płaszczyznach kompatybilne względem pozostałych. Jest w nim coś przejmującego, przeszywającego na wskroś niczym niezapowiedziany mróz w wiosenny poranek, witający nas parą z zaskoczonych ust. Jest w nim coś z pięknych, ale i bezużytecznych wrzosów, jak i coś z gorących strumieni krwi, która zdaje się obojętna wobec tego, z czyich żył wypływa. Opuszczając ciało, wsiąkając w glebę, staje się częścią okrutnego świata, jakby było jej wszystko jedno. Jakby przed sekundą nie tętniła w żywym ciele, decydując o jego losach, ambicjach i sile.

Bękart zaskakuje na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim zaskakuje mocą, jaką w sobie ma i wrażeniem, jakie robi – zwłaszcza pod koniec seansu, kiedy wiemy, że ta opowieść dobiegła już końca, że nie ma tu miejsca na inne zakończenia. Że niektóre pragnienia nie mogą iść w parze z innymi, że wielka samotność nie musi być ostateczną ceną, a wielkie uczucia mogą zacząć się od czegoś mało imponującego, od byle czego. A wrzosy nie muszą wciąż pachnieć krwią.

bękart

bękart

Overview

Ocena
8 / 10
8

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *