Diablo IV

Piekło dobrymi chęciami wybrukowane – Blizzard Entertainment – „Diablo IV”

Na kontynuację Diablo, prekursora gatunku hack&slash czekaliśmy długie jedenaście lat. Po wątpliwej jakości „trójce” gracze byli zapewniani, że Diablo IV udźwignie ciężar serii, nadając jej nowy kierunek. Kilka dni przed premierą Internet zalały pozytywne recenzje gry, lecz ja postanowiłem podejść do sprawy na chłodno i napisać poniższy tekst z trzeźwą głową, kilka tygodni po premierze. Nie miałem wiszących nad głową niczym burza terminów ani żadnych oczekiwań względem gry, choć open beta wywarła na mnie pozytywne wrażenie. W efekcie tego, nieskromnie mogę powiedzieć, że macie przed sobą najszczerszą i najbardziej kompletną opinię o grze, która bije właśnie rekordy sprzedaży – znajdzie się w niej beczka miodu, ale i łyżka dziegciu. I to niejedna.

Fanem serii jestem od ponad dwudziestu lat. Jeszcze kiedy byłem mało świadomym dzieciakiem, łupałem w Diablo razem z bratem, przemierzając kolejne obszary Sanktuarium, walcząc z Andariel, Durielem czy wreszcie Diablo. Gra nas tak wciągnęła, że spędziliśmy dziesiątki godzin w kafejkach internetowych, aby poczuć moc gry przez sieć, a w domu rozwijając własne postacie solo. Z biegiem lat często wracałem do tej kultowej pozycji, a dzięki niej zagrywałem się potem w takie tytuły jak Grim Dawn, Titan Quest czy Path of Exile. Daleko mi jednak do zostania tak zwanym „prosem” i często nadal się gubię w ogromie statystyk i męczy mnie nieustanny grind po najpotężniejsze przedmioty, jednak zawsze w końcu wracam do tego czy innego h&s-a, aby połupać zastępy potworów. Pamiętam, jak wielkim rozczarowaniem była dla mnie premiera trzeciej części, podobnie jak dla wielu innych osób. Dlatego też na Diablo IV czekałem cierpliwie i z chłodną głową, a hype uruchomił się na kilka dni przed premierą, gdzie razem z narzeczoną zakupiliśmy edycję deluxe, aby już drugiego czerwca przestąpić po raz kolejny wrota piekieł. Mam już przegrane ponad sto godzin, trzy postacie na poziomie oscylującym około pięćdziesiątego levelu i jestem gotowy wyrazić swoją opinię o grze.

Ilość detali w modelach postaci robi wrażenie…

Blizzard jaki jest, każdy widzi. Po fuzji z Activision kojarzy mi się z najbardziej znienawidzoną przez graczy firmą – EA. Liczy się jedynie hajs, podczas gdy głosy społeczności często są ignorowane, a afera goni aferę, jak ta, kiedy chcieli nam wcisnąć potworka pokroju Diablo Immortal, gdzie nie pograsz bez wydawania połowy wypłaty co miesiąc, jeśli chcesz liczyć się w walkach klanów. Jeszcze przed premierą Diablo IV Blizzard opublikował film, w którym devsi odpowiadali na pytania społeczności, choć okazało się, że cały stream był ustawiony, a pytania znane dużo wcześniej. Takie przykłady można mnożyć, ale gracze głosują portfelem i najnowsza gra studia okazała się (jak na razie) olbrzymim sukcesem. Z całą swoją antypatią do korporacji i ja dałem się porwać fali i od kilku tygodni nie gram w nic innego. I wiecie co? Jest dobrze, ale, kurka wodna, zawsze mogłoby być lepiej.

…podobnie w przypadku lokacji

Zacznijmy od klimatu – Blizz obiecywał, że tym razem gra będzie skierowana do dojrzalszych graczy. I rzeczywiście, klimat jest mroczny i posępny, zupełnie inny od teen drama, które zostało nam zaserwowane w „trójce”. Jest krwiście, brutalnie i bardziej podłogowo – nie jesteśmy wybrańcem zrodzonym, aby wypędzić demony ze świata, lecz kolejną łajzą, której padł koń gdzieś wśród mroźnych gór i za sprawą kolejnych wydarzeń zostajemy wciągnięci w epicką historię o powrocie demonów do sanktuarium. Tym razem główną protagonistką jest Lilith, która… chce uwolnić Sanktuarium od plugastwa, lecz jej metody są równie subtelnie, co borowanie zęba młotem pneumatycznym. Historia w Diablo IV rzeczywiście jest o wiele ciekawsza niż w poprzedniej części i śledziłem ją z zaciekawieniem. Jednego jednak nie mogę przeboleć – bossowie fabularni to kaszka z mleczkiem. Brak tutaj epickich bitew z „dwójki” i „trójki”, gdzie padaliśmy raz za razem (Duriel, ty bestio!), aby ubić bossa za dwudziestą próbą. Tutaj gra jest bardziej przyjazna postaciom hardcorowym, czyli takim, które mają tylko jedno życie. Wyzwanie ma się pojawić dopiero w endgamie, gdzie zaczniemy realizować zadania dla drzewa szeptów. Jednak każdemu historia raczej przypadnie do gustu i przez pierwsze kilkanaście godzin gracze są prowadzeni przez Sanktuarium w pogoni za Lilith i jej pomiotami, a po drodze spotkamy nawet starych znajomych z innych części. Nie będę spoilerował kogo.

Znajdowanie legendarek nadal sprawia frajdę.

Najważniejsza jednak zawsze była walka. Diablo IV też walką stoi, ale zupełnie inną, niż w przypadku jakiegokolwiek innego hack&slasha. Nie ma tutaj kilkudziesięciu czy ponad stu przeciwników w jednym momencie, z którymi musimy sobie poradzić. Często bijemy grupki nieprzekraczające dziesięciu osobników, a sama walka jest dzięki temu bardziej taktyczna i wymagająca, zwłaszcza na początku przygody. Do dyspozycji mamy uniki, które są nowością w serii i rzeczywiście przydają się, kiedy w naszą strony leci kolejny fireball wystrzelony przez szamana upadłych. Mnie takie rozwiązanie pasuje, gdyż na ekranie widać o wiele więcej i łatwiej nam wybrać priorytetowego wroga. Wraz z postępem fabuły, a zwłaszcza jej zakończeniem, liczba wrogów wzrasta, lecz nadal nie przeszkadza to w planowaniu kolejnych kroków w potyczkach ze złolami.

Naprawdę lubię się przyglądać detalom i smaczkom wizualnym, które przygotowali twórcy.

Każda postać zaś ma zupełnie inny styl gry. W Diablo IV jak na razie mamy do wyboru łotra, czarodziejkę, barbarzyńcę, nekromantę oraz druida. Każda z tych klas różni się diametralnie, dysponując innymi umiejętnościami oraz pasywkami. Barbarzyńca nadal jest mięśniakiem, który wyrzuca wrogów w powietrze, a czarodziejka miota śnieżnymi burzami i błyskawicami oraz ciska ognistymi kulami. Nekromanta przyzywa upiorne sługusy, aby walczyły za niego, a druid ma moc zmiany kształtu w wilkołaka lub niedźwiedzia. Moim mainem został łotr ze względu na możliwość strzelania z łuku i rozstawiania śmiertelnych pułapek. Grałem jednak wszystkimi postaciami, a dwie kolejne rozwinąłem do poziomu pięćdziesiątego i niestety rzuca się w oczy dość mała liczba skilli. Każda postać może i ma dwa, trzy bulidy, które sprawdzają się bardzo dobrze, i dwa, które są wręcz niegrywalne w późniejszych fazach. Zwłaszcza łotr może być budowany pod atak w zwarciu lub zasięgowy, co oznacza, że jeśli lubisz posłać potworowi strzałę między oczy, to automatycznie do wyboru masz o połowę mniej umiejętności do rozdania. No słabo, wolałbym, aby ta klasa była rozdzielona na dwie osobne postacie, aby mieć więcej możliwości budowania. Ogólnie rozwój postaci jest dość satysfakcjonujący, aby przykuć gracza na długie godziny do ekranu. Po wbiciu magicznego, pięćdziesiątego levelu otwiera nam się tablica mistrzostwa, zrealizowana dużo lepiej niż w poprzedniej części. Czuć siłę z wynikających pasywek i wciąga powolne budowanie siły swojej postaci. Wymaksowanie zaś wszystkich postaci na setny, ostateczny poziom to zadanie na kilkaset godzin!

Duża część przygody to jazda konno.

Nie tylko skillami człowiek żyje, a wiadomym jest, że w Diablo IV to zbieranie żelastwa po wrogach jest największym elementem gameplaya. I tutaj Blizzard spisał się na medal. Ziemia nie jest zaścielona tonami śmieci, które można jedynie oddać na skup złomu. Warto podnosić wszystko i część sprzedawać, gdyż (w końcu!) jest na co wydawać złoto. Potrzebne jest przede wszystkim do ulepszania ekwipunku oraz wyciągania legendarnych aspektów (specjalnych umiejętności) z przedmiotów, aby dać im drugie życie w kolejnym przedmiocie. Mechanika ta wciąga i często po powrocie do miasta mamy chwilę oddechu, przeglądając ekwipunek, szukając żółtego, rzadkiego przedmiotu ze statystykami najbardziej nam odpowiadającymi pod styl gry. Potem biegniemy do arkanisty, aby żółty przedmiot przekuł w legendarny, następnie śmigamy do kowala ulepszyć swoje rzeczy, przy okazji rozkładając te niepotrzebne, aby mieć surowce do dalszych eksperymentów. Petarda! Jednak cierpią na tym same itemy legendarne, które wypadają często i po kilkudziesięciu godzinach gry mielimy je u kowala hurtowo, bez większych emocji. Dlatego są dostępne przedmioty jeszcze lepsze niż legendarki – w późniejszych etapach gry zaczniemy znajdować przedmioty święte (z nieco podbitymi statystykami względem pierwowzorów), unikatowe – prawdziwe, rzadkie zdobycze mogące skłonić gracza do zmiany bulidu specjalnie pod ten przedmiot – oraz starożytne – najpotężniejsze cacuszka dla najwytrwalszych pogromców potworów. Reasumując, jest co zbierać i w czym przebierać, a przede wszystkim ma to sens.

Szaro, buro i ponuro, czyli tak, jak każdy Polak lubi.

A skoro o przebierankach mowa, trzeba pochwalić twórców. Postacie wyglądają przecudnie i elementy pancerza czy zbroi posiadają ogromną ilość detali. W dodatku nie musimy mieć założonego brzydkiego, ale użytecznego przedmiotu, lecz możemy niemal dowolnie zmieniać wygląd postaci, dostosowując ją do własnych preferencji. Podobnie jest z wierzchowcem, którego skórki możemy nawet wydropić (choć Blizz wolałby, żebyśmy je kupili). Oczywiście możliwości personalizacji kiedyś się kończą i tutaj z pomocą przyjdzie nam sklep, który chętnie pomoże wydać ciężko zarobione realne pieniądze, aby nadać postaci jeszcze bardziej epicki wygląd. Czy to dobrze? Dopóki skórki mają właściwości jedynie kosmetyczne, to myślę, że można ich po prostu nie kupować. Ten, kto ma za dużo kapuchy, sobie kupi, a ten, kto nie ma, nic nie straci. Jednak jest to dość kontrowersyjny wybieg wydawcy, ponieważ wsadzać wcale nie takie tanie mikropłatności do gry za ponad trzy stówki, to już szczyt pazerności. No cóż. Przez naszą milczącą zgodę dzieją się takie rzeczy i jak długo gracze będą to kupować, tak długo wydawcy będą nam te mikropłatności wrzucać. Diablo IV nie jest w tej sytuacji wyjątkiem.

Miasta są pełne innych graczy.

Nie tylko elementy kosmetyczne cieszą oczy. Grafika to miód na moje gamingowe serce i nie zgodzę się, że Diablo IV wygląda jak port na pecety mobilnego odpowiednika o podtytule Immortal. Przemierzając pokryte śniegiem Strzaskane Szczyty czy pustynie lub strome klify, czuć klimat przygody i immersja jest bardzo wysoka, gdy zbaczamy ze wcześniej ustalonej ścieżki, aby zbadać intrygującą jaskinię pełną pająków. Rzeczywiście, szare i nijakie postacie NPC nieco niedomagają przy naszych olśniewających herosach, lecz dla mnie nie jest to problemem. Nieco żałuję jednak, że wielki świat Sanktuarium jest mniej różnorodny niż chociażby w „dwójce” i lokacje nie różnią się od siebie tak diametralnie. Wszystko jest skąpane w ciepłych kolorach, a otwarty świat chyba jeszcze nie jest gotowy na tak zróżnicowane lokacje, zwłaszcza że gra Blizzarda nawet w mocnym sprzęcie potrafi włączyć wiatraki, aby ochłodzić spocony procesor. Mimo to łatwo się zachwycić wodospadem, z którego woda kaskadą leci w dół, czy mrocznymi kryptami, których półki wyłożone są klimatycznymi świecami i czaszkami. Nie raz i nie dwa wzdrygniecie się, jeśli przybliżycie kamerę do oskórowanych i wbitych na pal nieszczęśników. A jeśli o kamerze mowa, to tak, jest ona zawieszona zbyt nisko nad postacią, przez co łatwo kursorem najechać na okno czatu i zamiast spamować skillami, wypisywać bzdury typu „q11432qq icszlagszlagSZLAAAAG!!!”

Zawitamy także na pustynię.

Potwory i ich design to nadal te same kreatury, które znamy z poprzednich części. Nie zabraknie więc nieśmiertelnych (chyba że w konfrontacji z nami) szkieletów, irytujących upadłych oraz ich szamanów lub kozłogłowych kazrów. Pojawiają się zarzuty, że rodzajów przeciwników jest za mało i pozostaje mi tylko kiwnąć głową. Rzeczywiście, stwory ustawicznie się powtarzają, ale przynajmniej nie świecą się, jak nie powiem co, nie powiem komu, jak to było w poprzedniej części. Spora część graczy liczyła, że Diablo IV będzie mniej jaskrawy w tym aspekcie i – doczekali się. Teraz niemilce czyhające na nasze życie, poddane efektom krwawienia czy wyziębienia nie otaczają się jaskrawą poświatą, lecz o ich statusie gracza informuje kolor paska życia u góry, co jest o wiele czytelniejsze i pozwala na bardziej taktyczne rozgrywanie potyczek. Mógłbym pomarudzić na efekty umiejętności, które nie są aż tak widowiskowe, jakbym chciał, ale twórcy najwyraźniej chcieli dopasować je do minimalistycznego stylu stworów. Zamieć śnieżna to jedynie lekka zawierucha, burza z piorunami przywodzi na myśl powiedzenie „z dużej chmury mały deszcz”, a fireballem można odpalić co najwyżej peta. No cóż, każdy ma swoje odczucia w tym temacie i jednemu to przypasuje, a drugiemu nie. Życie!

Mapa cały czas jest zasłana zmieniającymi lokalizację znacznikami.

A co z samą kwintesencją rozgrywki? Kiedy w okolicach pięćdziesiątego poziomu skończysz fabułę, czeka cię iście hack&slashowy grind, który jest wszechobecny w tym gatunku gier. No i tutaj można ponarzekać, oj można. Do wyboru po fabule mamy albo przechodzenie w kółko podobnych do siebie lochów, z czego na ich końcach albo bossa nie ma w ogóle, albo spotykamy tego samego jegomościa z lochu, który ukończyliśmy kilka minut temu. Serio, ilość różnych bossów można policzyć na palcach jednej ręki; mają te same mechaniki i zmuszeni jesteśmy klepać ich ustawicznie jak brukarz kostkę na chodniku, aż do znudzenia. Same lochy mają co prawda zawarte różne wydarzenia oraz cele urozmaicające rozgrywkę, lecz i one nie są wyjątkowe dla danego lochu i często przypominają lub są skopiowane z wydarzeń, które rozegramy na mapie świata. Poza tym Diablo IV w endgame nagradza wykonywanie różnych zleceń dla Drzewa Szeptów (które też się powtarzają za często) i za zgarnięcie dziesięciu punktów pozwala odebrać nagrodę w postaci itemków i materiałów do craftingu. O ile przez pierwszych dziesięć czy dwadzieścia godzin jest to ciekawe, o tyle po dłuższym czasie staje się nużące i mało satysfakcjonujące, zwłaszcza że level po 50-ce spowalnia jak metabolizm staruszka. Poza tym są aktywności losowe, takie jak piekielne przypływy, podczas których musimy zabijać potwory i za wypadłe z nich waluty odprawiać rytuały, za które można zdobyć jeszcze więcej elementów ekwipunku. Nie są one jednak tak zajmujące, jak być powinny. No i są world bossy, czyli nowość w serii. Zanim o nich opowiem, dajcie mi dziesięć minut, bo idę na balkon się wyziewać.

 

Zieeeeew!

 

Wróciłem. Właśnie tyle trwa bicie najgorszych kreatur, które pojawiają się o ustalonych porach w różnych zakątkach Sanktuarium. I to bicie głupie, bezmyślne, bez grama strategii czy pomyślunku. Zbiera się ekipa graczy i do znudzenia walą i skaczą dookoła, zbijając powolutku pasek zdrowia bossa. Dość powiedzieć, że nie udało mi się umrzeć ani razu podczas takiej potyczki, a nagrody za nie nie są tak satysfakcjonujące, aby odrywać gracza od innych aktywności. Wspominałem o ich ogromnej liczbie? Pewnie nie. Jest ich aż trzech. Super. To, co miało być pełnym krwi, potu i łez wyzwaniem, jest kolejnym klepaniem w klawisze, tylko nie potrzeba przy tym myśleć.

Druidzkie Scosglen także jest klimatyczne.

Żeby nie było, że aż tak się czepiam, muszę pochwalić rozwój postaci po pięćdziesiątym poziomie. Wtedy bowiem pasek expa dzieli się na cztery części i po przekroczeniu progu dostajemy jeden punkt mistrzostwa do wydania. Jest to tak zwany system paragonów, który był dodany w poprzedniej części na siłę, aby zająć czymś graczy. W Diablo IV wygląda to o wiele lepiej! Dostajemy dużą tablicę, w której możemy po kolei dążyć do interesujących nas perków, wzmacniając swoje umiejętności i czuć zmianę w postaci. W wolne miejsca możemy dodatkowo włożyć glify, które oddziałują na pobliskie kafelki, a ich expienie polega na przechodzeniu koszmarnych lochów, czyli normalnych dungeonów, tylko z modyfikatorami. Nie wspomniałem o koszmarnych lochach i pieczęciach? Ech, szkoda gadać… Przeczytajcie dwa akapity powyżej i wyjdzie na to samo. Jeśli chcecie zajrzeć, jak system paragonów wygląda od kuchni, zerknijcie na screen poniżej.

Punkty mistrzostwa do jeden z większych plusów w całym Diablo IV.

Więc dlaczego ta gra tak wciąga?! Przede wszystkim przez ogrom świata do zwiedzania, gdzie czekają nas małe historyjki w postaci pobocznych questów. Dlatego, że za rogiem zawsze czai się lepszy item, którego akurat szukamy, a jeśli wypadnie legendarka, to mamy nadzieję, że z odpowiadającą nam specjalną umiejętnością. Gramy po to, aby wbić jednak kolejny level lub dodać punkcik do mistrzostwa. Myśl, że gdzieś tam majaczą bardzo rzadkie przedmioty unikatowe lub starożytne, czekające tylko na odkrycie. Bo gra jest ładna i gameplay stoi na bardzo wysokim poziomie, dając niemałą satysfakcję. Czytając powyższe zdania, można odnieść wrażenie, że wieszam psy na Diablo IV, ale wiem, że jak wrócę do domu, to nadal będę grać, zwłaszcza że mam z kim. Gra solo w moim przypadku obniżyłaby ocenę gry o jeden punkt, ale jeśli masz zgraną ekipę, zawsze znajdzie się ktoś, z kim zrobisz jakąś aktywność lub polecisz na pvp, aby spróbować sił w starciu z innymi graczami. To wszystko nadaje grze wrażenie przygody, kiedy ramię w ramię z kumplem przemierzasz świat Sanktuarium i tłuczesz kolejne zastępy demonicznych pomiotów.

Po całym Sanktuarium rozsiane jest mnóstwo całkiem ciekawych zadań pobocznych.

Diablo IV nie jest grą idealną, lecz stanowi dobrą bazę do rozwoju w przyszłości. Już w lipcu dostaniemy pierwszy sezon rozgrywek (wraz z battlepassem, oczywiście) – jeśli będzie on pełen nowości, zaoferuje rozbudowę opowiedzianej historii i przede wszystkim będzie co w nim robić, uznam, że moje pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto. Jeśli jednak dostaniemy questa na dwie godziny gry, dwa nowe itemy i nic nie urozmaici rozgrywki, to będę odpalać diabełka tylko w przerwach między nadciągającemu wielkimi krokami Path of Exile 2 bądź staruteńkim Grim Dawn. Blizzardzie, jeśli w twojej przesiąkniętej do szpiku kości duszy, łaknącej jedynie naszego hajsu duszy, tli się jeszcze iskierka dawnych czasów, kiedy twórcy robili gry dla graczy, a nie szeleszczących papierów – obudź ją w sobie i nie spieprz tego. Proszę.

Fot.: Blizzard Entertainment

Diablo IV

Overview

Ocena: 8
8 / 10
8

Write a Review

Opublikowane przez

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury - Tołstoja, Steinbecka czy Remarque'a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *