Minigłos #2 – Wakacyjne premiery Nuclear Blast – Soulfly, Fear Factory, Cradle Of Filth, Lamb Of God

Wakacje – niby sezon ogórkowy, a niemiecka wytwórnia Nuclear Blast zaproponowała premierowe albumy zespołów, na które przynajmniej dziesięć lat temu czekalibyśmy z wypiekami na twarzy. No, ale mamy rok 2015 i sytuacja jest zgoła odmienna. Bohaterami dzisiejszego Minigłosu będą nowe dzieła weteranów z Soulfly, Fear Factory, Cradle of Filth, Lamb of God. Niestety, nie jest dobrze. Szumne zapowiedzi, jakby nie było, premier płytowych klasyków sceny metalowej ostatnich lat, okazały się niezłymi zagrywkami marketingowców, bo bohaterowie dzisiejszego odcinka Minigłosu mają coraz mniej do zaproponowania słuchaczom.


soulflySoulfly – Archangel

Zacznę od Brazylijczyków. Nie sądziłem kiedykolwiek, że największą zaletą nowej płyty Soulfly może być krótki czas jej trwania. Na szczęście te blisko 35 minut leci szybko i człowiek niechybnie przestaje się męczyć z tym przeciętnym materiałem, bo wygląda na to, że Max Cavalera stracił formę kompozytorską na dobre. Zjazd po równi pochyłej trwa od momentu Dark Ages z 2005 roku, ale jeszcze zdarzały się solidne strzały, jak trzy lata późniejszy Conquer. Ostatnie dokonania jednak są po prostu słabe i nowe dzieło zespołu – Archangel podtrzymuje niską formę.

Zespół dalej eksploruje rejony thrash metalowe, próbując im nadać nieodłączne w muzyce Soulfly elementy groove’u. Niestety, przeważnie są to szybkie, lecz nudne i de facto pozbawione dawnej wściekłości i finezji utwory, jak We Sold Our Souls To Metal (zaiste, oryginalny tytuł) czy Mother of Dragons. Jak już Max Cavalera ze spółką wpadną na ciekawszy pomysł, jak wolny, niesamowicie z początku bujający, z intrygującymi zagrywkami gitary – Archangel, to nie potrafią tych pomysłów rozwinąć, doprowadzić do końca, powodując, że kompozycje w połowie się rozmywają i stają się z czasem po prostu nudne.

Niestety, przez całą płytę dominują po prostu słabe, sztampowe utwory. Muzyka Soulfly od dawna już pozbawiona jest charakterystycznego dla muzyki Cavalery ludycznego posmaku brazylijskich korzeni. Ba, pozbawiona jest jakiegokolwiek groove’u, mocy, ciężaru. Ołów już od dawna nie leje się z głośników, a zdecydowanie za to czuć jest zmęczenie materiału. Dobitnie czuć to w utworze Live Life Harder!, w którym, obok szybkiego punkowego nerwu, jest szybki, wysoki, wykrzyczany, wokal Matta Younga z King Parrot, który miał chyba oddać swoim głosem stan szaleństwa. Niby fajnie, niby gość jest na płycie, tylko mam wrażenie, że na takim Prophecy ten kawałek nie znalazłby się nawet w bonusach. Soulfly zapowiada nowy początek tą płytą. Jak dla mnie to kolejny dowód twórczego zastoju i marazmu, który trwa od kilku płyt i wygląda na to, że nie widać jego końca.


fear factoryFear Factory – Genexus

Zmieniamy klimat na bardziej industrialny. Zaczynając obcowanie z nową płytą Fear Factory, zastanawiałem się poważnie, czy panowie na potrzeby nowego wydawnictwa przypadkiem nie przearanżowali kilka kompozycji ze słynnego Demanufacture z 1995 roku, bo rozpoczynający GenexusAutonomous Combat System momentami brzmi jak brat bliźniak utworu tytułowego z tamtej płyty. Przesadzam? Być może, ale wygląda na to, że Fear Factory znowu sięga po sprawdzone wzory, schematy, chyba tylko po to, aby za wszelką cenę nie zawieść swoich wiernych słuchaczy, a nie po to, by stworzyć rzecz godną odnotowania w dyskografii zespołu.

Zespół tradycyjnie serwuje wściekłe dźwięki osadzone w konwencji industrialnego, bezdusznego metalu z dużym dodatkiem elektroniki, a dalej za mikrofonem rządzi i dzieli Burton C. Bell. Tak, tak, to się nie zmienia – w zwrotkach mocne, krzyczane wokale, a refreny czyste, melodyjne. Idąc dalej, oczywiście brzmienie jest kliniczne, non stop atakuje nas podwójna stopa, która rzecz jasna wysunięta jest do przodu w miksie.

Na szczęście są ciekawie, delikatnie wyłamujące się z konwencji strzały, jak zadziorny Soul Hacker, który świetnie buja, a noga przy okazji sama chodzi. Kroczący Church Of Execution też się wyróżnia, sporo przestrzeni jest w tym kawałku, zespół nie masakruje słuchacza nieustannym potokiem gitarowych dźwięków. Wygląda na to, że tam, gdzie zespół próbuje coś kombinować, zmieniać, robi się nagle ciekawie i szkoda, że zespół nie podążył dalej tą drogą.

Wierni fani z pewnością będą zadowoleni. Ja nie ukrywam, że od wielu lat z coraz mniejszym zainteresowaniem śledzę poczynania Fear Factory. Jeśli chcę posłuchać muzyki utrzymanej w tej stylistyce, to sięgam po pierwsze dwa krążki zespołu z naciskiem na Demanufacture. To jest ideał. A autopodróbek niekonieczne chce mi się słuchać.


cradle of filthCradle of Filth – Hammer Of The Witches

Teraz czas na deszczową Anglię. Hammer Of The Witches to już jedenasty album ekipy Daniego Filtha. Niestety, chyba ten album okaże się moim osobistym gwoździem do trumny Cradle of Filth i na serio zacznę uważać, że skończyli się oni na Kill’em… yyy… na Midiam.

Jak ktoś dotrwał do tego momentu tekstu, to z pewnością zauważył, że strasznie marudzę na nowe dokonania weteranów szeroko pojętej sceny metalowej, którzy stali się sławni i rozpoznawalni jeszcze w XX wieku. Ano, narzekam. Z dwóch powodów. Po pierwsze robię tak, bo mogę, a secundo – no cóż, młodzież dawno odjechała im daleko do przodu i mam wrażenie, że starsi, aby utrzymać się na powierzchni, starają się usilnie taplać we własnym sosie, uważając, aby przypadkiem nie rozszerzyć formuły czy dodać jakiejś innowacji. Wszystko po to, aby nie stracić swoich dotychczasowych fanów.

Nowa płyta Anglików w takim razie nie zaskoczyła mnie ani razu. To melodyjny, symfoniczny black metal połączony z graniem gotyckim. Obok skrzeku Daniego Filtha, słyszymy damski wokal Lindsay Schoolcraft. Obok niby szybkich, dokładnie wykalkulowanych, pędzących do przodu szybkich rytmów, mamy chwytliwe, gitarowe riffy. Wszystko jest produkcyjnie wymuskane, wydmuchane, zero w tym jakiegokolwiek szaleństwa, prób odejścia od utartych schematów.

Ale trzeba przyznać, że Hammer of The Witches w trakcie pierwszych przesłuchań słucha się nieźle. No, jakby nie było, Cradle of Filth potrafią grać przystępnie. Rozmach aranżacyjny jest aż nadto słyszalny, obok prowadzących gitar, co raz przygrywa w tle orkiestra symfoniczna, albo chór czy też fortepian. Jak sądzę, mają te zabiegi nadać kompozycjom gotyckiego posmaku, jednak z czasem powodują ziewanie. I chyba to jest główny problem nowego krążka Cradle of Filth – brak dobrych kompozycji, które byłyby przekonujące w całości, bo tak – trzeba wyłuskiwać kilkunastosekundowe fragmenty, aby coś cennego i wartego uwagi usłyszeć na Hammer of The Witches.


lamb of godLamb of God – VII: Sturm Und Drang

Na koniec krótko opowiem o płycie kapeli, która niespecjalnie pasuje do powyższych, biorąc pod uwagę kryterium doświadczenia scenicznego, jednak zespół jest na scenie dobre 20 lat. Nowa płyta Lamb of God ujawnia zespół w całkiem niezłej formie i VII: Sturm und Drang z wakacyjnych nowości Nuclear Blast wydaje się jedną z ciekawszych propozycji.

Może dlatego płyta mi się podoba, że miałem wobec niej najmniejsze wymagania? Całkiem możliwe. Niespecjalnie śledzę karierę Amerykanów. Dotychczas ich płyty odsłuchiwałem niejako z kronikarskiego obowiązku i w dużej mierze wrażenia większego na mnie nie zrobiły. Czy VII: Sturm und Drang spowoduje, że stanę się fanem i nadrobię zaległości? Niekonieczne, ale na pewno spowoduje, że należy mieć na tej kapeli baczne oko.

Panowie serwują blisko 50 minut solidnego heavy metalu, z thrashowymi przyspieszeniami i wszechobecnym groove’m. Trzeba przyznać, że płyty słucha się naprawdę dobrze. Kąśliwe, solidne riffy, wpadające w ucho refreny, doskonała praca z perkusją Chrisa Adlera i wokalista Randy Blythe – który przeżył przez ostatnich kilka lat piekło na ziemi, będąc oskarżonym o spowodowanie śmierci jednego widzów podczas koncertu – składają się na wybuchową mieszankę wściekłego heavy.

I tak jest już od pierwszego Still Echoes, po ostatni Torches, który niewątpliwie spowodował, że ta płyta wracała do odtwarzacza. Średnie tempo, ultra ciężki riff, elektroniczne wstawki w tle, chwila wyciszeń. Dzieje się. Podobnie, jak w singlowym 512 z melodyjną partią prowadzącej gitary, z riffami i motoryką powodującą natychmiastowy, bujający ruch głowy. Nie zapomnieli, jak wprowadzać słuchacza w odpowiedni stan panowie z Lamb of God i dalej doskonale wykorzystują swoje sprawdzone patenty na całej płycie, nie zapominając o nowinkach, tak jak we wspomnianym Torches albo w lekko grunge’owym, trochę podchodzący pod stylistkę Alice in Chains – Overlord. Z wakacyjnych nowości Nuclear Blast – rzecz zdecydowanie do polecenia.

Fot.: Nuclear Blast

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *