Minigłos #4: „American Horror Story: Hotel” (e01-02)

Kiedy w 2011 roku stacja FX wypuściła na serialowy rynek pierwszą odsłonę American Horror Story (podtytuł: Murder House), produkcja szturmem przebiła się do grona hitów jesiennej ramówki w Stanach Zjednoczonych, a wśród fanów makabrycznych historii ciężko było znaleźć takich, którym AHS nie przypadł do gustu. Od tego czasu minęły cztery lata, a co za tym idzie cztery odrębne sezony. Poznaliśmy historię przerażającego szpitala psychiatrycznego (AHS: Asylum), losy czarownic we współczesnym Nowym Orleanie (Coven), weszliśmy także do namiotów specyficznej grupy cyrkowców, składającej się z samych dziwolągów (Freak Show). I choć zupełnie nie zgadzam się z tymi opiniami, już dwie ostatnie odsłony American Horror Story zderzyły się z mniejszą lub większą falą krytyki. Jako fan antologii Ryana Murphy’ego nie byłem w stanie zgodzić się z ani jednym zarzutem dotyczącym AHS, teraz jednak nadeszła nowa odsłona – Hotel. Hotel będący pierwszym sezonem bez największej gwiazdy hitu FX – Jessiki Lange. Czy strata ta odbija się na jakości nowego AHS? Szczerze, nie sądzę, by była to wina braku sławnej aktorki, jednak ze smutkiem muszę stwierdzić, że po dwóch pierwszych odcinkach Hotelu widać, że czegoś tu jednak brakuje lub przeciwnie – czegoś jest aż zanadto.

Pomimo coraz częstszych głosów krytyki, dwóch zalet (według mnie nie tylko, ale o tym później) serii American Horror Story odmówić nie można, a są to znakomite aktorstwo oraz fenomenalne zwiastuny i intra do każdego kolejnego sezonu. Przez cztery lata Jessica Lange była królową produkcji FX i choć – co by nie mówić – każda z odgrywanych przez nią postaci posiadała podobne cechy, wykreowana była niemal perfekcyjnie, bez względu na to, czy była to apodyktyczna siostra zakonna, czy właścicielka dziwacznego cyrku, Lange zawsze spisywała się znakomicie. Jednak nie ona jedna podnosiła poziom widowiska; za prawdziwe perełki i odkrycia AHS można uznać zarówno Evana Petersa, Sarah Paulson czy Lily Rabe. Wszyscy oni z dnia na dzień stali się – dzięki umiejętnościom aktorskim – gwiazdami małego ekranu. Mało tego – twórcy serii niejednokrotnie wykazali się rzadką umiejętnością dokładania do stałej ekipy nowych aktorów, którzy z miejsca, niezwykle zgrabnie, wpasowywali się w klimat serialu, gdzie tylko dla przykładu wymienić można Emmę Roberts (Madison Montgomery w Coven) czy Finna Wittrocka (Dandy we Freak Show). I nawet w słabszych dwóch odcinkach sezonu piątego, wszystko to nadal jest, jeśli chodzi o aktorstwo, według mnie nie ma się do czego przyczepić, nawet mimo faktu, że Jessicę Lange zastąpiła… Lady Gaga.

Lady-Gaga-Countess

Aby przejść dalej do oceny poszczególnych postaci, wypadałoby może wreszcie powiedzieć, z jaką historią mamy w Hotelu do czynienia, no więc, proszę bardzo. Akcja najnowszego sezonu, jak nie trudno się domyślić, rozgrywa się (przynajmniej większa jej część) w wybudowanym z rozmachem w latach 30. dziele życia zamożnego, lecz cierpiącego na zaburzenia psychiczne Jamesa Marcha (w tej roli Evan Peters). Tytułowy hotel lata świetności ma już jednak za sobą, a obecną właścicielką pełnej tajemniczych pokojów i korytarzy-labiryntów posiadłości jest hrabina Elizabeth (Lady Gaga). Jak na horror story przystało, znajdziemy tu oczywiście całą paletę nietuzinkowych bohaterów – będzie tu i psychodeliczna kokainistka (Paulson), tajemnicza recepcjonistka (Kathy Bates) czy wcielający się w rolę kochanka hrabiny Matt Bomer (znany chociażby z innej telewizyjnej produkcji – Białych kołnierzyków lub dwóch części kasowego kinowego przeboju – Magic Mike). Los sprawia, że przez splot różnorakich wypadków do hotelu wprowadza się także uciekający przed demonami przeszłości, próbujący jednocześnie rozwikłać zagadkę serii brutalnych morderstw, detektyw grany przez Wesa Bentleya. Mimo, że ani razu w dwóch dotychczasowych odcinkach nie ujrzeliśmy na ekranie ani nominowanej do Emmy za rolę w poprzednim sezonie Angeli Bassett (pojawi się w odcinku trzecim), ani gwiazdy Asylum – Lily Rabe, już teraz gołym okiem widać, że w kwestii poziomu aktorstwa nie nastąpiła żadna drastyczna zmiana, tym bardziej na minus. Ba!, największym póki co pozytywnym zaskoczeniem jest nie kto inny jak Lady Gaga. Rzecz jasna talentem i umiejętnościami ustępuje tak wielkiej aktorce jak Jessica Lange, jednak pomysł obsadzenia Gagi w roli demonicznej hrabiny uważam za strzał w dziesiątkę! Zarówno pod względem image’u, mimiki czy nawet głosu znana wokalistka wydaje się tu być jak najbardziej na miejscu, a jej mroczna kreacja na swój sposób hipnotyzuje i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu, mimo że – powiedzmy sobie szczerze – Miss piękności, Gaga nigdy nie zostanie.

American Horror Story: Hotel Main Title Sequence

Drugą ze stałych zalet AHS, jaką wymieniłem na początku, są znakomite zwiastuny, intra oraz generalnie rzecz ujmując – warstwa wizualna. I tutaj także wiele się nie zmieniło, śmiem nawet twierdzić, iż opening tegorocznego sezonu jest najlepszym ze wszystkich, jakie dotychczas stworzono na potrzeby American Horror Story; to samo tyczy się zwiastunów. Ryan Murphy wyrósł na mistrza tworzenia niepokojącej, intrygującej otoczki, jaką tworzy wokół każdego kolejnego dzieła. Trupy wychodzące z hotelowych łóżek, upiorne dzieci, które wystraszyć mogłyby nawet dziewczynkę z Ringu, krótkie, urywane ujęcia, które mogą przyprawić o gęsią skórkę – wszystko to mamy również w Hotelu! Dodatkowo, oba pierwsze odcinki przepełnione są rzeką mocnego, soundtracku, który dosłownie wylewa się z każdej sceny, na czele z genialnym She Wants Revenge – Tear You Apart, rozbrzmiewającym podczas wypadu na „łowy” Lady Gagi i Matta Bomera. No, ale zaraz, skąd więc narzekania na początku tekstu, skoro wszystko, o czym do tej pory napisałem, to same pochwały? No właśnie…

Scena rozpoczynająca pilotażowy odcinek Checking In, w której to Kathy Bates melduje w hotelu dwie zagubione turystki, zapowiada coś naprawdę wielkiego, coś naprawdę mrocznego, jest po prostu świetna, niestety zaraz po niej najnowsza odsłona American Horror Story obnaża wszystkie swe wady, sprawiając wrażeni, jakbyśmy mieli tu do czynienia z zupełnie innym niż dotychczas serialem.

Kathy-Bates-Iris

Po dramatycznym i niepokojącym starcie otrzymujemy coś, co niby zawiera wszystkie elementy składowe, które przyczyniły się do popularności serii, jednak całość podana jest w niezbyt przystępny (a może aż zbyt przystępny) sposób. Jedną z głównych bolączek dwóch pierwszych odcinków Hotelu jest.. chwalony przed chwilą soundtrack. Tak, w zasadzie wszystkie utwory w nowej odsłonie AHS pasują idealnie, tyle że jest ich stanowczo za dużo! Muzyka towarzyszy większości scen i paradoksalnie jej wysoki poziom zaniża odbiór serialu pod względem fabuły. Zwłaszcza w pierwszym odcinku nie da się nie odnieść wrażenia, że to co widzimy na ekranie, to nie serial ze świetną ścieżką dźwiękową, a genialna muzyka z jakimiś obrazkami w tle! Nie można powiedzieć, że pilotażowy odcinek nie ma fabuły, oczywiście że ją ma, tyle że soundtrack przebija ją pod każdym względem, powodując wrażenie chaosu. Chaos jest tu zresztą słowem-kluczem, bo na domiar złego Murphy jakby dostosowuje tempo akcji to tempa szybkich utworów, nie pozwalając się cieszyć tym, co widzimy na ekranie, nie skupiając się na detalach, co do tej pory było znakiem firmowym AHS. Dziwacznych bohaterów, stworów i wszystkiego tego, co można podpiąć pod horror, jest tu chyba więcej niż w dwóch pierwszych odcinkach któregokolwiek z sezonów produkcji FX, tyle że wszystko to dzieje się zbyt szybko, a mnogość wątków i tempo ich przeplatania się ze sobą, tworzą, jak już wspomniałem, chao; nie zdążymy jeszcze zapoznać się z jedną z sytuacji czy którymś z bohaterów, a już mamy na ekranie coś nowego, po chwili – kolejna nowa sytuacja. Mamy tu scenę seksu z Gagą w roli głównej, chwilę później korytarzem przemykają upiorne dzieci, za moment Sarah Paulson pastwi się nad jakimś biednym facetem, w międzyczasie w hotelu melduje się detektyw, którego dramatyczna historia jest właściwie niezauważalna w tym potoku akcji, w tym wrzucaniu wszystkiego do jednego worka. Nie ma tu ani chwili na oddech i niestety nie jest to zaletą. Wszystko powyżej opisuje zaledwie pilota American Horror Story: Hotel, na szczęście odcinek drugi – mimo że nadal daleko mu do ideału i również cierpi na te same bolączki co poprzedni – robi, jakby nie patrzeć, lepsze wrażenie, a wszystko za sprawą Evana Petersa.

Chutes and Ladders to nadal prześcigające się w zawrotnym tempie sceny, na szczęście jest tu moment wytchnienia i skupienia się na prawdziwie mrożącej krew w żyłach historii Jamesa Marcha – założyciela hotelu. Pokazany w formie retrospekcji obłęd milionera, który jak się okazuje, zbudował hotel jako swoje własne królestwo mordu i tortur, jest jak na razie najmocniejszym punktem najnowszego sezonu, a sam Peters sprawdza się – po raz kolejny – znakomicie. Nie zapeszając, jest nawet szansa, że przebije on tutaj swoją własną kreację z Murder House. Trochę lepiej poznajemy też historię detektywa Johna Lowe, dowiadujemy się więcej o granej przez Lady Gagę hrabinie, a i obecność dzieci nabiera jakiegoś sensu.

Podsumowując – jak już pisałem we wstępie – osobiście jestem wielkim fanem American Horror Story i nawet poprzedni – krytykowany – sezon uważam za genialny, tym razem jednak nawet i ja dostrzegam błędy. Nie są one winą aktorów, którzy nadal spisują się świetnie, problemem jest zbyt szybkie tempo nie pozwalające się skupić, problemem jest zasłanianie fabuły ścieżka dźwiękową, gdy powinno być dokładnie odwrotnie, problemem jest chaos, który na szczęście w odcinku drugim nie był już aż tak męczący jak w pilocie, co pozwala mieć nadzieję na to, że od tej pory Hotel wejdzie w końcu na dobre tory – takie, do jakich widz taki jak ja przywykł przez ostatnie cztery lata, gdy zasiadał do seansu kolejnych odcinków hitu FX.

Evan-Peters-Mr-March

Fot.: FX

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *