„Potworny” minimalizm – Keith Donohue – „O chłopcu, który rysował potwory” [recenzja]

Czy da się napisać powieść fantastyczną bez angażowania bohaterów w postaci wróżek, czarnoksiężników czy smoków? Czy jest obowiązkiem wykreowanie jakiegoś wielkiego uniwersum rodem z Władcy Pierścieni czy Harry’ego Pottera? Z odpowiedzią przychodzi do nas amerykański pisarz, Keith Donohue, który udowadnia, że „fantastyczny” minimalizm niesie za sobą nadnaturalne bogactwo. W sztuce XXI wieku wszystkie chwyty są dozwolone, więc twórca nie ma już obowiązku dostosowywania się do poszczególnych kanonów sztuki piśmienniczej. W takim przypadku pisarz może balansować między jednym gatunkiem literackim a drugim, bez powinności dopasowania się tylko do jednego z nich. Jak piszesz fantastykę – weź elementy z thrillera; zajmujesz się kryminałem – skorzystaj może z powieści historycznej? Keith Donohue nie tylko stworzył dobrą fantastykę, ale zapewnił nam również dreszczyk emocji porównywalny z dobrym horrorem i wątek dramatu rodzinnego jak w opowieści psychologicznej.

Co się stanie, gdy nagle niewinne rysunki z dzieciństwa zaczynają żyć własnym życiem? Co się stanie, gdy to połączenia trójkąta, owalu i paru kresek, które miało przedstawiać kobietę w sukience, postanowi sobie wyjść na spacer? Co się stanie, kiedy to żółte słońce rysowane w górnym rogu kartki zacznie naprawdę świecić? Jakże byłoby wspaniale! Bo kto z nas nie miał wymyślonego przyjaciela w dzieciństwie, który przybierał „naturalną” postać tylko i wyłącznie w chwili przelania swojego pomysłu na papier… Jednak to, co się dzieje w głowie dziesięciolatka, w zupełności odbiega od klasycznego wizerunku niewinnych dziecięcych „bazgrołów”.

Jack Peter Keenan i jego przyjaciel Nick jako siedmioletni chłopcy omal nie utonęli w oceanie. Od tego wydarzenia mijają trzy lata; dość sporo czasu, aby zapomnieć o tym, co się stało, i żyć normalnie – no nie do końca. U Jacka stwierdzono zespół Aspergera, a na dodatek wszystko komplikuje agorafobia (lęk przed przebywaniem na otwartej przestrzeni), powstała na skutek traumatycznych wydarzeń sprzed trzech lat. Od tamtej pory J.P. panicznie boi się wyjść poza mury swojego domu, a każda próba wprowadzenia chłopca do świata „realnego” kończy się otwartą walką na linii rodzic-dziecko. Jego nową pasją staje się rysowanie – jak wskazuje na to tytuł – potworów, lecz z pozoru niewinne zajęcie staje się źródłem niewytłumaczalnych wydarzeń, które wprowadzą niejednego bohatera w szaleństwo. Holly zaczyna słyszeć głosy, a jej paranoję dokarmiają legendy o duchach opowiedziane przez… osobliwą gospodynię; Tim stara się odnaleźć tajemniczą bestię, grasującą na plaży, lecz jeszcze nie wie, że to, co nęka jego rodzinę, znajduję się bliżej, niż mógłby się tego spodziewać. Od teraz zaczyna się walka pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym, czego istnienia nie jesteśmy pewni. A źródłem wszystkich problemów jest fantazja skrzywdzonego dziecka.

Książka nie jest tylko sprawnie napisaną fantastyką z elementami horroru czy dreszczowca, ale uwypukla nieszczęście rodziców, którzy zmuszeni są do opieki nad chorym dzieckiem. Widoczny jest tu dość niecodzienny podział obowiązków, gdyż głową rodziny i szefem rodzinnych finansów staje się matka, a opieki nad synem podjął się ojciec – co prawda w tych czasach taki schemat staje się bardziej popularny, niemniej jednak mamy już utarty stereotypowy wizerunek rodziny, który Donohue odrzuca już na początku historii. Na starcie taki podział ról wydaje się oczywisty, gdyż wielkość zarobków Holly zdecydowanie przewyższa pensję męża, a w sytuacji, kiedy ma się chore dziecko, liczy się każdy grosz. Holly została w pracy, jednak ten wybór nie został umotywowany jedynie finansami. Od początku mamy wrażenie, że ucieka przed synem, gdyż wraz z wiekiem objawy chłopca nasilają się, a Jack Peter sprawia coraz większe problemy. I nie ma tu mowy o ratunku przed odpowiedzialnością, lecz strachem przed własnym dzieckiem, które coraz bardziej pogrąża się w odmęty swojej imaginacji. Keith Donohue przedstawił nam tu sytuację psychicznej trwogi i niepokoju, który odczuwają rodzice pragnący dla swojego dziecka szczęśliwego i – co najważniejsze – samodzielnego życia, co skutecznie uniemożliwia fobia chłopca. Bo nie można tu mówić o braku miłości matki wobec chorego dziecka (chociaż czasami mamy wątpliwości co do jej uczuć), a o bezsilności będącej rezultatem ciągłej walki o własne dziecko. Cała sytuacja wprowadza wiele napięć pomiędzy małżonkami, które nie zawsze kończą się happy endem.

O chłopcu, który rysował potwory można zaliczyć do nieco mrocznej odmiany fantastyki, gdyż cała fabuła skupiona jest nie tylko na dramacie rodzinny, ale również przedstawia nam obraz trwogi i szaleństwa przeżywanego przez „ofiary” rysunków małego chłopca. Historia „sieci rysunków” skupiona jest na trzech osobach (może lepiej: ofiarach); jesteśmy świadkami paranormalnych incydentów, które nawiedzają rodziców Jacka Petera i jego przyjaciela Nicka. Początkowo rysowane potwory nie wzbudziły u nikogo podejrzeń; traktowano je jako tymczasowe zajęcie, które w pewnym stopniu może zbliżyć Jacka do „normalności”. Niepokój zaczął narastać, gdy bohaterowie jego malutkich dzieł sztuki zaczęły mieć swoich odpowiedników w świecie prawie rzeczywistym. Dlaczego prawie rzeczywistym? Bo rysunki miały swoje konkretne ofiary i nie zawsze mamy pewność, czy to, co widzimy, nie jest symptomem naszego postępującego szaleństwa. Bo może tak naprawdę my też jesteśmy wariatami?

Keith Donohue skutecznie bawi się czytelnikami, stosując wiele aluzji, które w pewnym stopniu mogą nas doprowadzić do oczekiwanych odpowiedzi, by potem wszystkiemu zaprzeczyć i zwalić nas ze stabilnego gruntu prosto w bezkresne wariactwo, które odczuwają bohaterowie. Potwory zostały wykreowane w sposób bardzo oryginalny, dzięki czemu nie miałam wrażenia z gatunku: to już znam. Pomysłowość i pewien minimalizm sprawiły, że jako odbiorca musiałam zapalić dwie dodatkowe lampki przekonana o ich obecności tuż pod moim łóżkiem, ale taki jest skutek nocnego czytania dobrych książek. Autor w ilości rysunkowych kreatur jest dość oszczędny, dzięki czemu powieść nie osiągnęła granicy kiczu, bowiem nie mamy tu kontaktu z monstrualną ilością wymyślnych potworów ociekających krwią i wyprutymi trzewiami, a skromną grupą stworów, które w swojej śladowej ilości ozdobników są najbardziej przerażające. Każdy z nich ma swoją „misję” do wykonania i cel, dla którego zostały stworzone, jednak po co dziesięciolatek miałby kreować demony nękające jego najbliższych? No właśnie…

Cała akcja rozwija się bardzo powoli, co nie wzbudzi zachwytu u większości czytelników. Nie jest to obraz heroicznej walki dobra ze złem, a historia o dramacie rodzinnym i próbie naprawienia pewnych krzywd. Sama nie jestem wielbicielką tak opieszałego rozwoju fabuły, co pierwotnie spowodowało we mnie odrazę wobec książki, jednak czego można spodziewać się po tego typu historii? Fajerwerków? Wybuchów? Nielegalnych wyścigów samochodowych? W tym przypadku ta powolność staje się pewnego rodzaju atutem, gdyż jakakolwiek dynamiczna akcja byłaby tutaj tandetna, wręcz szmirowata. Cała akcja skupiona jest na sukcesywnym odkrywaniu poszczególnych zawiłości, które w każdym stopniu są przez autora przemyślane i zaplanowane. Nie ma tu żadnych odchyleń od głównego wątku, które zaburzyłyby rozwój fabuły, a jakikolwiek „dodatek” ma swój cel dla całej problematyki. Zakończenie jest tylko kwintesencją całej powieści, które rzuciło mnie z góry, na którą tak długo wchodziłam w trakcie czytania książki. Jest to jedno z tych dzieł, po zakończeniu którego jedyne, co możesz z siebie wydusić to: …o kurde.

O chłopcu, który rysował potwory jest książką dobrze przemyślaną od A do Z, a „bogactwa” rodzajowe współgrają ze sobą i wzajemnie się wypełniają. Nie jest to tylko opowieść fantastyczna, ale można odnaleźć w niej elementy dreszczowca, horroru z urywkami psychicznej obawy. Coś, co z pozoru może wydawać się prawdziwe, tak naprawdę może być tylko wytworem wyobraźni (niekoniecznie naszej), ale nawet jeśli na naszej drodze napotkamy potwora z naszych najmroczniejszych snów, czy powinniśmy się go tak obawiać? W chwili intensywnego lęku czasami zapominamy, jak krucha i delikatna jest zwykła kartka papieru.

Fot.: Prószyński i S-ka 

Write a Review

Opublikowane przez

Natalia Trzeja

Piszę, więc jestem. I straszę w horrorach. Bu.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *