mroczne umysły

Oddychaj, słonecznik, tęcza – Gwenda Bond – „Stranger Things. Mroczne Umysły” [recenzja]

Choć póki co serialowy świat żyje wydawanymi co tydzień, najnowszymi odcinkami finałowego sezonu Gry o tron, już wkrótce, kiedy nadejdzie wyczekiwane przez większość z nas lato, a razem z nim wakacje i sezon urlopów, uwaga fanów fabuły przedstawianej w odcinkach, przeniesie się na inny hit z tej kategorii, wydawany pod szyldem Netflixa. 4 lipca zadebiutuje bowiem trzeci sezon Stranger Things – serialu braci Duffer, który zaskarbił sobie uznanie i sympatię widzów na całym świcie, stając się jednym z częściej i chętniej oglądanych tytułów. Zadziałało na to wiele czynników, ale wśród nich wymienić należy przede wszystkim – świetną historię opowiadającą o grupce przyjaciół, którzy stają do walki z potworami nie z tego świata; fantastyczne aktorstwo i świetnie przeprowadzony casting (zwłaszcza jeśli chodzi o młodszą część obsady); niesamowity klimat lat 80., bardzo realnie i sentymentalnie oddany w serialu; wreszcie piękną opowieść o dzieciństwie i przyjaźni. I choć ostatecznie wiosenne i letnie miesiące mijają szybko – zbyt szybko – to dla fanów Stranger Things czas, jaki musi upłynąć do premiery kolejnego sezonu, może się niemiłosiernie dłużyć. Dobra wiadomość jest jednak taka, że 24 kwietnia, za sprawą wydawnictwa Poradnia K, ukazała się w Polsce pierwsza powieść osadzona w uniwersum serialu, zatytułowana Stranger Things. Mroczne umysły. Czy warto sięgnąć po tę historię w oczekiwaniu na trzeci sezon serialu? Czy jest to porządnie napisana opowieść, czy może jedynie tak zwane odcinanie kuponów od produkcji, która dobrze się sprzedaje?

Dzieło autorstwa Gwendy Bond to książkowy prequel wydarzeń, o których opowiada serial. Na kartach powieści nie spotkamy więc bohaterów, których znamy z produkcji Netflixa – a przynajmniej większości z nich – z tej prostej przyczyny, że główni bohaterowie (wzbudzające sympatię dzieciaki) jeszcze się nie urodzili lub byli noworodkami. Pozostali natomiast, starsi od nich, jeszcze wtedy, w dniach, o których opowiada Gwenda Bond, nie byli ważni; nie byli wplątani w sprawy, które dopiero wiele lat później wyjdą na jaw. Główną bohaterką jest natomiast Terry – przyszła matka Jedenastki. I choć z serialu wiemy, jaki ostatecznie spotkał ją los (a także jej córkę), to nie przeszkodziło to autorce w tym, by wciągnąć czytelnika w opowiadaną historię i by, mimo wszystko, podczas lektury żywić złudną i pozbawioną racji bytu nadzieję, że być może wszystko skończy się dobrze. Zapisuję to jako jedną z większych zalet Mrocznych Umysłów, a także cech talentu autorki. Choć dopisała ona historię do czegoś, co już zdążyło stać się tytułem kultowym, nie odcięła jedynie wspomnianych przeze mnie wcześniej kuponów, nie “przejechała się” jedynie – jak określić by to można kolokwialnym językiem – na sławie serialu. Bond poszła wiele kroków dalej i stworzyła zapadającą w pamięć historię, angażującą czytelnika i sprawiającą, że na niektóre wydarzenia, które obserwowaliśmy na ekranie telewizora bądź komputera, spojrzymy teraz inaczej – z większą dozą empatii, współczucia, żalu, a także szczerego smutku.

Kiedy poznajemy Terry Ives, jest rok 1969. To wesoła studentka z (jak to większość studentów) planami na przyszłość, zamieszkująca stan Indiana. Ma kochającego chłopaka, Andrew, przyjaciółkę i jednocześnie współlokatorkę z akademika, Stacey, a także kochającą siostrę Becky. Rodzice dziewczyn zmarli niestety, a wspomnienie ich pogrzebu jest dla Terry niezwykle bolesnym przeżyciem. Wkrótce studentka pozna troje młodych ludzi, z którymi połączy ją pewien eksperyment i sekret. Z początku przygoda wydawała się być czymś ekscytującym i ważnym, ale z czasem zaczęła być przerażającą drogą. Drogą, z której niezwykle trudno będzie im zboczyć. I pomyśleć, że Terry, a także jej nowi przyjaciele – Ken, Alice i Gloria – dobrowolnie zgodzili się wziąć udział w czymś, co zniszczyło życie przynajmniej jednemu z nich… Położone w niewielkim Hawkins laboratorium, a także opowiadający o projekcie MKULTRA doktor Martin Brenner – to wszystko wydawało się Terry bardzo ważne. Miała przeczucie, że dołączając do projektu (feralnie, jak się okazało z czasem, zastępując w nim swoją przyjaciółkę, która przytomnie zrezygnowała po pierwszej “wizycie”), może być częścią czegoś, co uczyni świat lepszym. Na tle toczącej się wojny w Wietnamie i jej własnej bezradności, był to w pewnym sensie jej wkład w lepsze jutro. Jej cząstka, by zrobić coś ważnego dla świata. Gdyby tylko wiedziała, gdyby Ken, młody mężczyzna, również biorący udział w eksperymencie Brennera, twierdzący, że ma zdolności jasnowidzenia, mógł przewidzieć, co przyniesie jej przyszłość…

Kiedy Terry, Ken, Gloria i Alice w końcu orientują się, że działania przeprowadzane w laboratorium w Hawkins raczej mogą uczynić więcej złego niż dobrego (Terry ostatecznie przekonuje się o tym, kiedy odkrywa, że w jednej z sal trzymana jest Ósemka – kilkuletnia dziewczynka o niezwykłych zdolnościach, która do Brennera mówi “tatusiu”) – jest już za późno na ucieczkę. Żadne z nich nie przewidziało nie tylko niecnych planów doktora, ale także jego potęgi, wpływów i tego, że jeśli będzie chciał zatrzymać ich w laboratorium – zrobi to. Bez względu na wszystko. Największą cenę jednak przyjdzie zapłacić właśnie Terry Ives. Tej dobrej, kochanej dziewczynie, która chciała jedynie zrobić coś ważnego, być przydatną i pomocną. Tymczasem została wykorzystana nie tylko ona, ale także ucierpieli bliscy jej ludzie. Żałujemy Terry i nienawidzimy doktora Brennera podwójnie podczas lektury, bo obejrzawszy dwa sezony serialu, wiemy, jaki ostatecznie spotkał ją los i co znaczyło to dla Jedenastki. Choć w produkcji braci Duffer Terry Ives pojawia się zaledwie kilka razy, a jej zmaltretowana i powtarzająca wciąż te same słowa (oddychaj, słonecznik, tęcza) postać nie miała szans, by zostać w jakikolwiek sposób szerzej zarysowana – mogliśmy już wtedy jej współczuć i domyślać się, przez co przeszła. Te domysły jednak Gwenda Bond zamieniła w powieść, a z Terry uczyniła pełnoprawną, wzbudzającą emocje postać, której historia ostatecznie wykracza daleko poza bycie jedynie chwytem marketingowym mającym na celu zarobić jak najwięcej na popularności serialu.

Stranger Things. Mroczne Umysły to bowiem finalnie powieść, którą po prostu bardzo dobrze się czyta – myślę, że nawet w oderwaniu od tytułu, na bazie którego powstała. Choć oczywiście nie da się ukryć, że dopiero czytana po obejrzeniu serialu wzbudzi odpowiednie emocje. A muszę przyznać, że obawiałam się nieco, sięgając po dzieło Bond. Tego typu projekty zazwyczaj nie cieszą się ostatecznie dobrą sławą i uznaniem czytelników. Niejednokrotnie okazywały się jedynie kolejnym złotym jajem (a raczej jedynie pozłacanym) znoszonym przez przysłowiową kurę. Z Mrocznymi Umysłami sprawa wygląda jednak inaczej. Powieść wciągnęła mnie i z wielkim zainteresowaniem przewracałam kolejne strony, a przecież – jak już wspomniałam – chcąc nie chcąc, dobrze wiedziałam, jak ta historia się skończy. Jak musi – niestety – się skończyć. Jednak ożywienie postaci panny Ives i stworzenie jej własnej historii dopowiedziało mnóstwo – przede wszystkim od strony emocjonalnej. Co ważne – postaci wykreowane przez Gwendę Bond nie są sztuczne, papierowe; nie sprawiają wrażenia stworzonych na siłę, byle pasowały do historii. W Mrocznych Umysłach mamy umiejętnie i z iskrą zarysowany świat przedstawiony, a bohaterowie i ich losy zaczynają nas bardzo szybko obchodzić. Ich różnorodność i przyjaźń, jaka ostatecznie się wywiązuje, przypominają nieśmiało o grupce dzieciaków z serialu. Im również przyszło się mierzyć ze złem zrodzonym za murami laboratorium Hawkins.

Na los Jedenastki i jej mamy, Terry Ives, patrzę teraz inaczej. Tragiczny los kobiety nie jest dla mnie jedynie zarysowaną gdzieś w tle serialu historią, ale pełnoprawną opowieścią, niemal równie wciągającą. A przecież nie ma w niej potworów z innego świata, nie ma rzeczywistości po drugiej stronie, w słynnym The Upside Down, nie ma Demogorgona, Łupieżcy Umysłów, podziemnych tuneli i gnijących dyń. Jest za to jeden człowiek, którego twarz ostatecznie okazuje się równie straszna i przerażająca, co potworów widzianych w serialu. W powieści będącej jego prequelem to człowiek stanowi największe zagrożenie i to on dysponuje największymi zasobami okrucieństwa. Przez to natomiast Stranger Things. Mroczne umysły zyskuje na życiowości i wartości. Jeśli jakimś cudem ktokolwiek, po obejrzeniu dwóch sezonów, żywił jakiekolwiek, najmniejsze choćby pokłady sympatii dla doktora Martina Brennera, po lekturze powieści Gwendy Bond – porzuci ją całkowicie. Jednocześnie zupełnie inaczej, z większą empatią, spojrzy na historię Jedenastki i jej mamy. Terry Ives przestanie być jedynie siedzącą w bujanym fotelu kobietą w stanie niemal katatonicznym, powtarzającą w kółko trzy słowa. Po przeczytaniu Mrocznych umysłów obdarzymy ją szacunkiem, a jednocześnie ogarnie nas żal, że właśnie taki ostatecznie los ją spotkał. Będziemy o niej myśleć nawet, jeśli nie zostanie już wspomniana w serialu.

Literacki prequel Stranger Things był projektem ryzykownym i myślę, że wiele osób może mieć obawy, przed sięgnięciem po książkę. Obawy związane z tym, że nikt nie chce przecież psuć sobie obrazu swietnego uniwersum. Jednak w tym wypadku obawy nie są uzasadnione, a samej powieści naprawdę warto dać szansę. Sprawnie napisana historia jest ciekawą propozycją podczas oczekiwania na trzeci sezon hitu Netflixa. Mroczne umysły czyta się bardzo dobrze zarówno pod względem snutej opowieści, jak i sprawnie poprowadzonych dialogów, interesującej fabuły, która nie nuży w żadnym momencie, a także bohaterów, którzy z jednej strony są dla uniwersum zupełnie nowi, a z drugiej świetnie się w nie wpisują, odnajdując się rewelacyjnie jako postaci dopisane, choć chronologicznie żyjące wcześniej niż te znane nam z serialu. Jednak pomimo lekkości, z jaką Bond prowadzi swoją opowieść, i wbrew temu, że czyta się ją szybko i przyjemnie, to na poziomie emocjonalnym bywa ona przytłaczająca – tym bardziej że wiemy, jaki los czeka główną bohaterkę i ile przez to wycierpi jej córka. Ścisk w sercu i w gardle wywołują zwłaszcza ostatnie słowa książki, a zarazem ostatnia myśl (przysięga) Terry Ives. O jej treści będziecie się musieli jednak przekonać sami. Chyba nie muszę dodatkowo przekonywać, że warto?

Fot.: Poradnia K

mroczne umysły

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *