Wiem, że o mężczyznach wiele jest prawd, a tyle samo mitów i kłamstw – śpiewa Mateusz Ziółko w swym prawdopodobnie największym przeboju. Jedną z prawd jest to, że z większości facetów są naprawdę niezłe ziółka. W porównaniu do kobiet, jak widać już na pierwszy rzut oka, to ci brzydsi, ci – podobno – mniej skomplikowani to ci, którym zdarzy się zostawić skarpetkę na środku pokoju, ci, którzy nie wciskają się w rajtuzy ani nie noszą przy sobie fikuśnych torebek zawierających… wszystko. Cytując dalej piosnkę zwycięzcy którejś z kolei edycji The Voice of Poland: raz na jakiś czas brak nam zasięgu. To się zgadza. Kiedy najczęściej faceci gubią zasięg? Podczas spotkań w typowo męskim gronie! Można się wtedy skupić na wielu ważnych sprawach – takich jak oglądanie meczu z piwkiem w jednej dłoni i chipsami w drugiej. Zdarza się jednak, że prawdziwi faceci nie muszą wcale oglądać zawodów sportowych, wystarczy im dobry film. Może to być komedia, film akcji, horror, thriller, a nawet dramat. Tak, tak, mężczyźni również potrafią być wrażliwi. O tym, jakie obrazy dużego ekranu idealnie nadają się na spędzenie wieczoru wyłącznie w męskim towarzystwie, dowiecie się z dzisiejszego Trzy po trzy, bo właśnie tę kwestię omawia trójka naszych redakcyjnych samców alfa!
MATEUSZ CYRA
Testosteron – reż. Andrzej Saramonowicz, Tomasz Konecki (2007)
Jedyna krajowa produkcja w tym zestawieniu jest jednocześnie jedyną polską komedią, którą naprawdę lubię. Żadna tam Seksmisja, Killer, Vinci czy inny Miś. W pełni doceniam tak naprawdę tylko Testosteron. To tak właściwie tragikomedia bądź komediodramat – jak kto woli. Zabawne, przaśne i często kompletnie chore sytuacje przeplatają się tutaj z męskimi dramatami, wątpliwościami oraz strachem atakującym samców z każdej strony. Opowiem pokrótce, o czym opowiada przeniesiona na taśmę filmową sztuka teatralna, mówiąca o mężczyznach i wszystkim, co z nimi związane. Testosteron zaczyna się w chwili, gdy samochodem do malowniczo położonej karczmy przyjeżdża kilku mężczyzn w bardzo wzburzonej atmosferze. Powód jest prosty: niedoszły Pan Młody jest poturbowany, w dodatku bez żony, a jego rozzłoszczona rodzina porwała winowajcę całego zdarzenia – dziennikarza, którego przed ołtarzem pocałowała niedoszła Panna Młoda, mówiąc, że jej serce (dajcie spokój tej nerce!) należy do innego. Ślub odwołany, jednak jego sześciu uczestników (oraz barman/kelner goszczącej ich knajpy) postanowiło doszukać się przyczyn takiego obrotu spraw. Wraz z kolejnymi wypitymi litrami wódki pojawiają się nowe wątki i wychodzą na jaw sprawy, których każdy mężczyzna w normalnej sytuacji próbowałby uniknąć. Tyle o fabule, ponieważ wydaje mi się, że większość ludzi jednak zna ten film. Testosteron jest genialny z prostej przyczyny: mamy tu odpowiednie wyczucie, kiedy zwiększyć nacisk na mniej lub bardziej durnowate gagi, a kiedy wpleść dramat i sprawić, że widzowie poczują się nieswojo z prawdą objawioną na ekranie. Do tego należy dodać naprawdę dobrze skompletowany skład aktorski, który w tamtych latach jeszcze nikomu się nie znudził. Trzeba też przyznać, że panowie aktorzy, którzy na swoich kontach mają liczne (mniej lub bardziej) fatalne wybory filmowe, w których prezentowali się niczym kłody w tartaku, w Testosteronie dali z siebie naprawdę wiele, oferując widzom naprawdę przyzwoite aktorstwo. Powodem, dla którego Testosteron sprawdza się w męskim gronie, jest fakt, iż otrzymaliśmy naprawdę szeroką i barwną paletę osobowości, w cząstce której każdy z nas (choć może nie będzie chciał się do tego głośno przyznać) znajdzie siebie bądź sytuację ze swojego życia. To film, w którym ujęto mężczyzn oraz męskość w możliwie najlepszy sposób. Wracam do komedii Saramonowicza i Koneckiego całkiem często i za każdym razem bawię się tak samo. Dlatego nie bawiąc się już w ceregiele, powiem tylko tyle: to idealny film na męski wieczór – w zasadzie jedyny tak często i udanie sprawdzony. Razem z przyjacielem do dziś często przerzucamy się wybranymi cytatami. Dlatego też: Panowie, proszę mi się tu zgadać na męski wieczór, walnąć grzdyla (ponieważ na grzdylki szkoda życia) i wznosząc toast (za dupy i ich umiejętne bajerowanie), zgodnie krzyknąć: BĘC!
Furia (Fury) – reż. David Ayer (2014)
Tym razem propozycja cięższa gatunkowo, jednak znajdująca się w dalszym ciągu na orbicie zainteresowań większości mężczyzn. Wojna, trudy z nią związane oraz kilku gości próbujących przetrwać w tak ekstremalnej sytuacji. Brzmi jak idealny przepis na męski wieczór. Sprawa jest jednak znacznie bardziej złożona. Coś jest w kinie wojennym, że odbiorcą docelowym jest zawsze mężczyzna. I bez urazy tutaj dla wszystkich kobiet – ale raczej zauważam pewną tendencję, niż sprowadzam Was do tych, które mają pozostać w swoich filmach o tym, jak on pokochał ją, a ona jego… Po prostu większość wymienianych podczas wszelakich spotkań tytułów filmów wojennych spotyka się z pomrukami zniechęcenia u Pań, oczywiście z zupełnie odwrotną reakcją u Panów. A jak to wygląda u mnie? Odkąd byłem małym chłopcem, pamiętam, jak koledzy z podwórka zawsze namawiali mnie na zabawę w wojnę, a moi nieco starsi kuzyni opowiadali z pasją o kolejnych filmach wojennych, przybliżając poszczególne starcia, użytą broń, nazwę czołgu czy to, jak dany aktor zagrał genialnie swoją postać. Wtedy jeszcze nie doceniałem magii kina i zupełnie nie rozumiałem, co takiego ekstra jest w ładowaniu do przeciwnika serii z karabinu, dlatego ani nie bawiłem się w wojnę, ani jej nie oglądałem na ekranie. Zresztą lekka niechęć pozostała mi do dziś, ponieważ gry typu Battlefield czy Call of Duty omijam szerokim łukiem. Nie przemawia to do mnie i tyle. Podobnie było w przypadku filmów i seriali wojennych, o których moi przyjaciele i znajomi potrafią rozmawiać godzinami. Coś jednak w pewnym momencie pękło i dziś potrafię docenić porządnie zrealizowane kino wojenne. I tutaj ideałem jest właśnie Furia, która nie dość, że w cholernie zajmujący sposób opowiada o wojnie, to jeszcze pokazuje siłę męskiej przyjaźni. Zmagania załogi amerykańskiego czołgu “Furia” to czysta przyjemność, tym bardziej że twórcy w umiejętny sposób połączyli akcję i dramat, przez co wciągamy się w opowiadaną historię i kibicujemy bohaterom mimo wiedzy, że sami nie są postaciami pozytywnymi. Ogladanie tego filmu z kumplem to czysta przyjemność, bo można się i pośmiać z poszczególnych scen, i poczuć jakieś niezrozumiałe braterstwo w chwilach, gdy kątem oka widzimy, że kumpel zaciska ręce na fotelu, bądź przełyka zbyt głośno ślinę, widząc makabrę wojny. Sceny walk zostały pokazane fenomenalnie, a najbardziej zapadający w głowie fragment to walka z nazistowskim Tygrysem. Zresztą – o tym, jak dobra jest Furia, świadczy fakt, że po seansie potrafiliśmy gadać o filmie ponad godzinę.
Wilk z Wall Street (The Wolf of Wall Street) – reż. Martin Scorsese (2013)
Mój ostatni wybór w tym zestawieniu padł na jedno z ostatnich (i miejmy nadzieję, nie ostatnich – The Irishman nadchodzi) wielkich dzieł legendarnego, 73-letniego amerykańskiego reżysera. Uprzedzając ewentualne, kompletnie niezrozumiałe pytanie “czy ten film pasuje na męski wieczór?”, powiem tak: Faceci uwielbiają kasę. Każdy. Bez wyjątku. A Wilk z Wall Street to jeden wielki, ociekający seksem, używkami wszelakimi oraz sprośnymi tekstami hołd dla dolara. Sprawa – rzecz jasna – nie jest wcale tak prosta, bo za fasadą żartów i wszystkiego tego, co lubią duzi chłopcy, kryje się ludzki dramat, upodlenie, upadek na samo dno z bardzo wysokiego konia i umiejętnie zakamuflowana przestroga przed takim życiem. Oczywiście tym lepiej dla dzieła Scorsese, bo nie dostajemy filmowej papki dla bezmózgowców, tylko porządne kino najwyższej półki, z której będziemy mogli wyciągnąć sporo materiału do analiz. Dlatego też, historia błyskotliwego brokera Jordana Belforta, który wciskając ludziom ciemnotę, tłukł na tym olbrzymią, zuchwałą wręcz kasę i bawił się przy tym jak król na polowaniu, to materiał idealny na wieczór przed telewizorem w męskim gronie. W tym filmie jest wszystko, co może zapewnić grupie zgranych kumpli przednią zabawę. Nieważne, czy do seansu pijecie whisky, czy pijecie browarka – efekt i tak będzie ten sam: niekontrolowane, częste salwy śmiechu, łapanie się za głowy na widok coraz bardziej pokręconych akcji w wykonaniu Jordana oraz jego ekipy oraz zwykłe kiwanie ze zrozumieniem na pewne wybory w trakcie tego trwającego ponad trzy godziny filmu. To zresztą dzieło stojące na najwyższym poziomie realizacyjnym, którego montaż, zdjęcia oraz muzyka tworzą spektakularną jedność, powodując nieustanny “banan” na twarzy w trakcie seansu, co doceniasz już za pierwszym razem, ale tak naprawdę zaczynasz doceniać z każdym kolejnym obejrzeniem Wilka z Wall Street. I pomyśleć, że tak żywe, emocjonujące, kipiące testosteronem kino nakręcił facet, który ma na swoim liczniku już ponad siedemdziesiątkę! Do tego należy dołożyć fenomenalną obsadę i piekielnie dobrego Leonardo DiCaprio w roli głównej, który już za Jordana Belforta powinien mieć w domu Złotego Rycerza.
To co, Panowie? Który z Was sprzeda mi długopis? ;).
MICHAŁ BĘBENEK
Infiltracja (The Departed) – reż. Martin Scorsese (2006)
Być może wśród filmoznawców Infiltracja nie jest oceniana jako jeden z najlepszych filmów Scorsese, ale dla mnie znajduje się on w ścisłej czołówce. Nawet mimo tego, że to remake azjatyckiego Infernal Affairs. Reżyser zgromadził tu naprawdę świetną ekipę aktorów, łącząc starą szkołę (Jack Nicholson, Martin Sheen, Ray Winstone) z nieco młodszym pokoleniem (świetny Leonardo DiCaprio czy nawet Matt Damon i Mark Wahlberg, których normalnie niezbyt lubię, ale w tym przypadku Scorsese wycisnął z nich talent, który na co dzień siedzi gdzieś bardzo głęboko ukryty). W Infiltracji jest wszystko, czego można chcieć od filmu oglądanego w męskim gronie – akcja, nieustające napięcie, przemoc i świetny scenariusz pełen nieoczekiwanych twistów. A wszystko to ocieka testosteronem generowanym przez głównych bohaterów. Już sam pomysł na fabułę ociera się o geniusz (co prawda to nie oryginalny pomysł Scorsese, ale mimo wszystko) – mamy dwójkę młodych policjantów, z czego jeden jest wtyczką miejscowego gangstera, donoszącą mu o każdym kroku policji, a drugi jest tajniakiem w szeregach owego kryminalisty. Infiltrację ogląda się w ciągłym napięciu, siedząc na brzegu fotela i zastanawiając się, co też wydarzy się dalej. Chyba że film widzi się kolejny raz, wtedy po prostu można napawać się jego bezbłędną realizacją i reakcjami kolegów, którzy oglądają go po raz pierwszy.
Sprzedawcy (Clerks) – reż. Kevin Smith (1994)
Debiut filmowy Kevina Smitha, zrealizowany za z trudem uzbierane pieniądze, które reżyser uzyskał, sprzedając (z ciężkim sercem) swoją kolekcję komiksów. Inwestycja na szczęście zwróciła się wielokrotnie, a dziś Sprzedawcy uważani są za film kultowy. Zrealizowana na czarno-białej taśmie historia dwóch nieudaczników z New Jersey, Dantego i Randala. Ten pierwszy jest sprzedawcą w spożywczaku, a drugi prowadzi pobliską wypożyczalnię kaset video. Obraz ten doskonale sprawdzi się jako film, na którym wraz z kumplami można porechotać z naprawdę śmiesznych żartów, popijając piwo. A film Smitha jest przepełniony właśnie takimi żartami, zaczynając od humoru absurdalnego (najdziwniejsi klienci sklepu, wśród których jest facet szukający idealnego jajka), po naprawdę niewybredne, wręcz ordynarne (lecz mimo to nadal bawiące do łez) dowcipy na temat tego, ile ku**ów obciągnęła dziewczyna Dantego (Trzydzieści siedem?!). Sprzedawcy być może skłonią Was też do popkulturalno-egzystencjalnych rozmów wzorem Dantego i Randala, jak chociażby problem robotników kontraktowych pracujących na drugiej Gwieździe Śmierci w Powrocie Jedi, którzy bogu ducha winni, zginęli na niej wraz ze złymi szturmowcami. No i oczywiście swój ekranowy debiut mają tutaj także postacie Jay’a i Cichego Boba, przewijające się później przez całą twórczość reżysera. Smith stworzył tutaj naprawdę zabawną, oryginalną i świeżą mieszankę, z którą każdy szanujący się nerd powinien się zapoznać.
Martwica mózgu (Braindead) – reż. Peter Jackson (1992)
To mój absolutny faworyt w kategorii filmu na męski wieczór (sprawdzone niejednokrotnie). Martwica mózgu to jeden z pierwszych filmów Petera Jacksona (z czasów, kiedy jeszcze nie robił epickich widowisk pokroju Władcy Pierścieni) i jednocześnie jeden z najlepszych obrazów z gatunku komediowej makabry. Łączy w sobie bowiem idealnie elementy bardzo krwawego gore z wyjątkowo czarnym humorem. Fabuła filmu nie jest zbyt skomplikowana – Lionel ma apodyktyczną matkę, która nim pomiata do tego stopnia, że naprawdę może zrobić się szkoda gościa. Z drugiej strony zakochuje się też w pięknej Paquicie, której jego matka oczywiście nie akceptuje. Pewnego dnia matka Lionela odwiedza zoo, w którym prezentują bardzo rzadkie zwierzę, przywiezione z egzotycznych krajów – tajemniczego małposzczura z Wyspy Czaszek! Ów stwór gryzie starszą panią w rękę, co staje się początkiem epidemii zamieniającej ludzi w agresywne żywe trupy. Lionel, wraz ze swoją wybranką, próbują opanować sytuację, lecz nie obędzie się bez bardzo krwawych rozwiązań. W ruch idą wszelkie ostre narzędzia, od tasaka po blender. Są tutaj naprawdę kultowe sceny, takie jak chociażby ślizgający się na krwi pokrywającej podłogę Lionel, który przedziera się przez hordy martwiaków za pomocą kosiarki do trawy (popłynęło wtedy ponad 300 litrów sztucznej krwi, pompowanej z prędkością 19 litrów na sekundę) czy przyłączający się do walki ksiądz, który, cytuję: skopie im dupy w imię Jezusa Chrystusa. Martwica mózgu to prawdziwe love story nużające się w hektolitrach krwi, flaków, kawałków mózgu i czarnego humoru. Film idealny na rozruszanie męskiego wieczoru!
PRZEMEK KOWALSKI
Gorzej być nie może (Very Bad Things) – reż. Peter Berg (1998)
Jeśli zastanowimy się nad tematem dzisiejszego Trzy po trzy, należałoby najpierw zadać sobie proste pytanie – jaki jest najlepszy sposób na spędzenie wieczoru w męskim gronie? Jako że wśród składowych takiego wieczoru większość prawdopodobnie wymieniłaby alkohol, dobre jedzenie, muzykę i bezczelne zabawy tylko dla dużych chłopców, które nie są kontrolowane przez duże dziewczynki, to zbierając wszystko w całość, otrzymamy… wieczór kawalerski! A co jest lepsze niż wieczór kawalerski? Wieczór kawalerski w Las Vegas! No i to właśnie tego typu atrakcja staje się pierwszą kostką domina, która zapoczątkuje lawinę makabrycznych wypadków, jakie przytrafią się bohaterom Gorzej być nie może. Reżyserski debiut (mowa o dużym ekranie, ponieważ wcześniej zadebiutował na rynku serialowym) znanego przede wszystkim z Friday Night Lights, Pozostawionych czy Ocalonego, Petera Berga to jeden z najbardziej niedocenianych filmów końcówki lat 90. poprzedniego stulecia. Trzeba jednak dodać, że wpływać może na to gatunek, w który omawiany film się wpisuje, a jest nim komedia; dokładniej rzecz ujmując – (bardzo) czarna komedia. Ktoś mógłby spytać: „Komedia jako film w męskim gronie?”. Powiem więcej – nie dość, że komedia, to jeszcze powiązana ze ślubem, a jedną z głównych bohaterek jest planująca idealne w każdym detalu przyjęcie, wprost z marzeń większości małych dziewczynek, panna młoda (Cameron Diaz). Teraz dopiero można zacząć zadawać pytania, czy ten film pasuje do tematu niniejszego tekstu. Rzeczywiście, nie jest to typowo „męskie” kino, próżno szukać tu strzelanin, samochodowych pościgów, mafijnych porachunków czy starego dobrego mordobicia (choć to ostatnie akurat się znajdzie, jednak nie w stylu kina akcji). Co zatem dostajemy? Może wypadałoby w tym momencie zarysować nieco fabułę Very Bad Things. Otóż wielkimi krokami zbliża się ślub Kyle’a (Jon Favreau) i Laury (Diaz). Jak nietrudno wywnioskować z wcześniejszej części tekstu, przyjaciele Kyle’a, na czele z ekscentrycznym Boydem (Christian Slater), urządzają przyszłemu panu młodemu wieczór kawalerski w Las Vegas. Czego na tym wieczorze nie ma! Alkohol, spore ilości narkotyków, głośna muzyka i zero hamulców. Pojawia się również striptizerka, a dokładniej striptizerka łamane przez prostytutka, i to właśnie jej osoba zapoczątkuje makabryczną lawinę, ponieważ w trakcie tej szalonej nocy, podczas seksu jednego z bohaterów z ową striptizerką, przypadkowo nadziewa się ona głową na hak do wieszania ręczników (dla ścisłości, rzecz ma miejsce w łazience), umierając na miejscu. Spanikowani przyjaciele większością głosów decydują o poćwiartowaniu ciała dziewczyny i zakopaniu go na pustyni. Wydawać by się mogło, że sprawa jest już zamknięta, tyle tylko, że po powrocie do domu kolejnymi uczestnikami szalonej nocy w Las Vegas zaczynają targać wątpliwości oraz chęć przyznania się policji. Jednak czy dla spokoju sumienia każdy z panów z chęcią odda się w ręce sprawiedliwości? Wracając jednak do pytania, co dostajemy, jeśli nie standardowe elementy kina dla facetów? Przede wszystkim okraszone bardzo czarnym i ciężkim humorem szaleństwo oraz – przepraszam za mały spoiler – sporą ilość trupów. Podsumowując więc; to, że jesteśmy facetami, nie musi oznaczać, że radochę (na ekranie) sprawia nam wyłącznie oglądanie szybkich samochodów oraz gołych – za przeproszeniem – cycków. My również lubimy się czasem pośmiać, a Gorzej być nie może to propozycja, która może nam w tym pomóc, pokazując przy okazji… że zawsze może być jeszcze gorzej ;).
Wściekłe psy (Reservoir Dogs) – reż. Quentin Tarantino (1992)
O ile poprzednią, komediową propozycję trudno było nazwać typowo męskim kinem, tak w tym przypadku wątpliwości być już nie powinno. Nie dość, że mamy tu do czynienia z filmem gangsterskim, to na dodatek wszyscy główni bohaterowie są mężczyznami. Ba, jeśli spojrzymy na całą obsadę, dopiero na szarym końcu listy natkniemy się na dwie przedstawicielki płci pięknej, w rolach, odpowiednio: „Postrzelonej kobiety” oraz „Zszokowanej kobiety”, czyli co by nie mówić, nie wpływających istotnie na fabułę. Wybrałem Wściekłe psy ze względu na gatunek, jaki przypisany jest do filmu, jednak na dobrą sprawę mógłbym, zamiast podawać konkretny tytuł, wpisać po prostu: „jakikolwiek film Tarantino”, bo czy przykładowe Pulp fiction, Jackie Brown lub Bękarty wojny nie spełniają warunków dobrego, męskiego kina? No, ale skoro już wybrałem, to proszę bardzo, kilka argumentów, dla których Wściekłe psy, pasują do naszego zestawienia jak ulał. Jeśli ktoś (choć trudno mi w to uwierzyć) nie miał jeszcze przyjemności zapoznać się z debiutanckim filmem kultowego reżysera, szybkie streszczenie fabuły. Wściekłe psy to historia nieudanego napadu na sklep jubilerski, wykonanego przez sześciu profesjonalnych złodziei, którzy na potrzeby akcji (ukrycie tożsamości) przyjmują oryginalne, „kolorowe” imiona. Znajdą się tu więc Pan Brązowy (sam Tarantino), Pan Biały, Pan Pomarańczowy, Pan Różowy, Pan Niebieski, a także Pan Blondyn. Jak wspomniałem, planowany napad kończy się porażką, wtedy to ocalali członkowie ekipy dochodzą do wniosku, że wśród nich musi się ukrywać współpracujący z policją zdrajca. Co stanowi o sile Reservoir Dogs, będąc zarazem atutem, który przyciągnie przed ekran każdego faceta? Pomijając wszystko, co zostało już wymienione, zdecydowanie należałoby dodać do listy charakterystyczny dla Tarantino styl, który niekoniecznie przypadnie do gustu żeńskiej części widowni. Mowa tu przede wszystkim o brutalnych, krwawych scenach oraz wulgarnym języku, rodem z rynsztoka. Nie jest jednak tak, że dostajemy tu hardcorową, odmóżdżającą papkę – co to, to nie. Kolejną (może nawet główną) zaletą Wściekłych psów jest kapitalne aktorstwo w wykonaniu wielkich gwiazd światowego kina, takich jak Michael Madsen, Steve Buscemi czy Tim Roth. Jeśli wszystkie powyższe argumenty nadal nie przekonały Was do zapoznania się (bądź odświeżenia) ze Wściekłymi psami, ostatnią zachętą niech będą kierowane często pod adresem Tarantino zarzuty hejterów, według których, rzekomo, skończył się on na Pulp fiction. Tak więc nawet jeśli najbardziej rozpoznawalny film reżysera był ostatnim z dobrych, które stworzył, to na całe szczęście ten tutaj powstał jeszcze wcześniej.
Chłopaki z sąsiedztwa (Boyz n the Hood) – reż. John Singleton (1991)
Jak wiadomo każdy facet, czy to typowy macho, czy też zahukany nerd, który resztę życia spędzi w miejscu, z którym oswajał się latami, czyli pod damskim pantoflem, był kiedyś po prostu chłopakiem. Dlatego też już sam tytuł ostatniej z moich filmowych propozycji na wieczór w męskim gronie, mówi chyba sam za siebie. Wyprodukowane w 1991 roku Chłopaki z sąsiedztwa, będące zarazem reżyserskim debiutem Johna Singletona, do dziś uważane są za najlepsze spośród wszystkich jego dzieł. Mało tego, przez wielu uznawane są za film kultowy, będący inspiracją dla wielu innych obrazów, powstałych na przestrzeni 25 lat, jakie upłynęły od pojawienia się Chłopaków na dużym ekranie. Tak jak w przypadku Wściekłych psów, film ten wpisuje się w nurt kina gangsterskiego, ale gatunek oraz zamiłowanie części bohaterów do używania broni palnej to jedyne wspólne dla wymienionych dzieł elementy. Boyz n the Hood to przede wszystkim pełna dramatycznych zwrotów akcji historia dojrzewania oraz prób dostosowania się lub ucieczki z murzyńskiego getta, znajdującego się w południowej części Los Angeles. Narkotyki, alkohol, bieda oraz gangsterskie porachunki to już od najmłodszych lat chleb powszedni dla grupki przyjaciół, wśród których znajdziemy m.in. Tre (Cuba Gooding Jr.), Ricky’ego (Morris Chestnut) czy Darina (rewelacyjny Ice Cube). Jako że film stara się przedstawić życie w amerykańskim getcie takim, jakie jest, nie każdemu z chłopaków uda się spełnić marzenia. Inną kwestią jest to, że każdy z nich marzy o czymś innym – dla jednego będzie to kariera gwiazdy footballu amerykańskiego, dla innego studia na dobrej uczelni, które pomogą wyrwać się z szemranej dzielnicy, kolejny za to chciałby królem tejże dzielnicy zostać. Mimo tego, że Chłopaki to historia osadzona w obcym dla nas – Polaków – murzyńskim getcie, zawarte w niej zasady oraz życiowe prawdy dotyczą każdego zakątka globu oraz ludzi w nim zamieszkujących. Boyz n the Hood to film o facetach i dla facetów, który swego czasu stał się punktem zwrotnym w karierze kilku uznanych dziś aktorów i już samo to sprawia, że wart jest obejrzenia.
Fot.: Columbia Pictures, Miramax Films, PolyGram Filmed Entertainment, Warner Bros., Gutek Film, View Askew Productions, WingNut Films, Monolith Films, ITI Cinema