Ulubieńcy maja

Ulubieńcy miesiąca: Maj 2021

Kiedy Kora Jackowska śpiewała o wyjątkowo zimnym maju, nie mogła wiedzieć, że w 2021 roku, kiedy jej niestety nie będzie już na świecie, przyjdzie nam zmierzyć się właśnie z takim skurczybykiem – zimnym, wietrznym, niespokojnym. I to właśnie wtedy, kiedy chyba najbardziej od lat potrzebowaliśmy słońca, dawki energii, pogody, ciepłych dni. Na szczęście lato się rozkręca, a my sprawdzamy dziś, czym podczas tych stanowczo nie-majowych dni ratowali się nasi redaktorzy, by umilić sobie niesprzyjające warunki pogodowe. Tym razem wyjątkowo dominują gry, ale skoro temperatura nie zachęcała do spacerów, można było chociaż powędrować po świecie fabularnym, sterując myszką lub padem. Znajdziecie też oczywiście dawkę muzyki i co nieco ze świata filmowego. Niewiele tym razem literatury, ale jeśli szukacie jakichś ciekawych tytułów z tej kategorii, to zapraszamy do lektury ostatniej Poczytalni. Oczywiście po tym, jak już dowiecie się, czym dokładnie są nasi Ulubieńcy maja.


Klaudia Rudzka 

Rzadko kiedy spędzam czas na tego typu rozrywce, niemniej w tym roku bez wątpienia nie żałuję. Dzięki tegorocznemu, majowemu konkursowi Eurowizji poznałam kandydata Islandii, zespół Gagnamagnið (pol. Pakiet Danych), którego liderem jest Dadi Freyr. Charyzmatyczni wykonawcy  wyróżniali się na tle innych zarówno muzycznie, jak i wizualnie, ubrani w niebieskie bluzy ze swoimi podobiznami. Ciężko było nie zwrócić na nich uwagi na tle błyszczącej, wyuzdanej konkurencji. W skład zespołu oprócz wymienionego Dadi Freyra wchodzą jego żona, siostra oraz trójka przyjaciół. Swoich sił w eliminacjach próbowali już wcześniej, jednak dopiero w tym roku udało im się wziąć udział w finale konkursu. Muzycznie jest to elektroniczno-popowa mieszanka z syntezatorami w tle, a głosu Dadiego trudno nie skojarzyć z finlandzkim artystą – Jaakko Eino Kalevi. Mam nadzieję, że 10 Years, podobnie jak u mnie, stanie się Waszym początkiem znajomości z sympatycznymi Islandczykami. 

Daði og Gagnamagnið - 10 Years - Iceland 🇮🇸 - Official Music Video - Eurovision 2021


Małgorzata Kilijanek

Choć premiera albumu Brut Brodki miała miejsce pod koniec maja, zdecydowanie zdominowała moją playlistę w minionym miesiącu. Piąty krążek artystki zapowiadały dwa single Game ChangeHey Man z intrygującymi teledyskami, utrzymanymi w surowym, brutalistycznym klimacie. Całość tracklisty wymknęła się jednak wyobrażeniom, które mogły zostać zainicjowane przez dystopijne scenariusze krótkich metraży, a zamiast monolitu, ujawniła różnorodność. Współpraca z producentem Olim Baystonem zaowocowała trip-hopowymi nawiązaniami do lat 90., punk rockowym echem i szczyptą grunge’u. Zniekształcenia głosów i dźwięków ludowych instrumentów, których sample artystka zabrała ze sobą do londyńskiego studia (okaryny, piszczałki, dudy), nadały kompozycjom ciężkości, ale i nietypowo je wzbogaciły. Warstwa tekstowa stanowi za to pretekst do rozpoczęcia dyskusji dotyczącej roli płci w społeczeństwie i kulturze oraz stereotypów z nią związanych. Brodka zdecydowała się na podzielenie swoimi doświadczeniami, o czym wspomniała zresztą Jarkowi Szubrychtowi: – Pytano mnie nieraz o to, czy czuję jakąkolwiek dyskryminację w branży w związku z tym, że jestem kobietą. Zawsze odpowiadałam, że nie. Przecież mam silny charakter, kontroluję to, co robię, i nie dam sobie wchodzić na głowę. Dopiero niedawno zaczęłam się zastanawiać nad tym, skąd takie moje zachowania się wzięły. Pojawiły się z czasem, pewnie jako pancerz, w który wchodziłam, żeby traktowano mnie poważnie, mimo że jestem drobną, młodą kobietą rzuconą w bardzo męski świat.

W świecie wykreowanym na płycie artystka proponuje reinterpretację wzorca kobiety i mężczyzny, w oparach surowości snując wizje, których nie powstydziłby się Orwell. Balans zostaje jednak zachowany, dynamiczne utwory (jak Imagination czy In My Eyes) przeplatają ballady (Fruits, Sadness), a wyczuwalne inspiracje postpunkowym no wavem nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nie potrafię wyróżnić jednego utworu, od którego najlepiej byłoby rozpocząć odsłuch, bo tylko wysłuchanie pełnej tracklisty pozwala na poznanie pełnej (niedopowiedzeń) historii Brutu. Nie mogę się doczekać usłyszenia całego materiału na żywo, a w szczególności Falling Into You, i śmiem twierdzić, że to najlepszy album artystki dotychczas. Za oprawę graficzną krążka odpowiada Jakub Jezierski Pionty, a poza płytą CD (i winylem) możecie zdobyć też powstały specjalnie na premierę dzieła plakat (u mnie już oprawiony).

Brodka - Hey Man (Official Video)

 

W maju zachwycił mnie również średni metraż Pedra Almodóvara, pierwszy w jego filmografii zrealizowany po angielsku. Główną rolę w Ludzkim głosie, o którym mowa, odegrała monologiem Tilda Swinton, nie pozwalając ani na chwilę oderwać od siebie wzroku. Scenariusz oparty został na swobodnej inspiracji sztuką Jeana Cocteau, prezentując kondycję kobiety opuszczonej przez ukochanego, pozwalającej początkowo na odebranie sobie godności i poniżenie przez mężczyznę. Bohaterka desperacko próbuje odnaleźć się w nowej sytuacji, w towarzystwie border collie, wpatrującego się w jej poczynania – zakup siekiery, demolowanie mieszkania, planowanie zemsty, próbę samobójczą czy też obsadzenie się w głównej roli w dramacie własnego rozstania. Kamera burzy czwartą ścianę, opuszczając scenograficzne ramy, co wraz z nią czyni Swinton, a teatralna sceneria płynnie staje się filmowym kadrem. Szept poprzedza krzyk, radość miesza się z nienawiścią, konwencje ulegają zmianie wraz z maskami i strojami kobiety, a finałem emocjonalnego rollercoastera zdaje się albo triumf perswazji, albo tragedia. Zakończenia nie zdradzę, ale porównać mogłabym je z wywietrzeniem dusznego pomieszczenia. Ludzki głos to głos wyraziście almodovarowski, pełen intensywnych barw i kobiecej siły. Muzyka pochodzi z innych dzieł reżysera, z dość prozaicznego powodu, jakim był brak czasu na nowe kompozycje w związku z premierą kręconego w czasie pandemii filmu – należy przyznać, że stanowi idealne tło dla rozgrywanej historii. Seansowi towarzyszy nagranie rozmowy, w której Almodóvar ze Swinton zdradzają, jak wyglądała praca na planie, skąd zaczerpnięte zostały inspiracje, czemu pewne sceny z psim towarzyszem zmieniły swój pierwotny kształt czy też, jakie są szanse na kolejną produkcję po angielsku. Tym samym stanowi idealne dopełnienie dla indywidualnych interpretacji dzieła przez widzów.


Patryk Wolski

Xbox Game Pass Ultimate jest dla mnie zarówno ogromną biblioteką tytułów, w które chciałbym zagrać, jak i sposobem na poznawanie niszowych, niezależnych produkcji. Ostatnio moją uwagę przykuł tytuł The Wild at Heart – zauroczył mnie komiksowy, baśniowy styl graficzny, który fantastycznie wpisuje się w świat przedstawiony. Gra ma nieco mroczny początek, bo główny (a właściwie jeden z głównych) bohater, nastoletni chłopiec o imieniu Wake, postanawia uciec z domu. Szybko jednak gubi się w lesie, a swoją pomoc oferują mu magiczne stworzenia, które zapraszają go do swojego świata. To świat kolorowy i niesamowity, ale ma jedną skazę – po zmroku opanowują go demony, które zabijają nieostrożnych wędrowców. Wake postanawia pomóc ekstrawaganckim i uroczo zabawnym mieszkańcom lasu, a przy okazji zamierza odnaleźć przyjaciółkę i znaleźć bezpieczne miejsce dla siebie po ucieczce z domu. Gra od razu zrobiła na mnie zaskakująco dobre wrażenie i wciągnąłem się w poznawanie coraz to nowych jej mechanik. Dobowy cykl dnia i nocy bardzo przypomina ten z Don’t Starve, gdzie trzeba się ewakuować do obozu i unikać ciemności. Najciekawszy jest mimo wszystko sposób eksploracji lokacji, ponieważ do wszelakich czynności wysyłamy naszych małych pomocników (nazywam je misiami, bo przypominają miniaturowe pluszaki), których nowe rodzaje odblokowujemy w trakcie rozgrywki – na przykład ogniste miśki są odporne na ogniste przeszkody i mogą podpalać krzewiaste zasieki blokujące drogę. Gra zachęca do powracania do starszych lokacji i używania zdolności nowych miśków do odsłonięcia ukrytych znajdziek. Mamy poza tym przyzwoity system craftingu i rozbudowę bazy, trochę elementów strategicznych oraz RPG. Z gry, po której spodziewałem się krótkiej rozgrywki dla młodszych graczy, otrzymałem zaskakująco dobry produkt, do którego wciąż co jakiś czas wracam. 


Natalia Trzeja

Tak jak w przypadku Patryka, u mnie również w tym miesiącu rządzi gra. Jednak w przeciwieństwie do niego mój ulubieniec został udostępniony na platformie PlayStation w ramach pandemicznego „Play at Home”. Tym razem oferta gier to był dla mnie strzał w dziesiątkę, gdyż po swojej przygodzie z grą Journey (która rok temu też była udostępniona w ramach „Play at home”, ale również była moim ulubieńcem maja 2020!) nabrałam wielkiej ochoty, aby zanurzyć się w wodnym świecie Abzû.

Abzû zostało stworzone przez tego samego artystę, który przyczynił się do powstania Journey (wciąż zachwycająca!), jednak w przeciwieństwie do pustynnej „podróży”, Abzû zabierze nas w samą głębię oceanu. Fabuła gry nie jest do końca jasna. Przez większość czasu zajmujemy się eksploracją oceanu, podążając za rekinem, który z pewnością ma nas gdzieś zaprowadzić. W międzyczasie odkrywamy ruiny starożytnych cywilizacji i przywracamy morską faunę i florę. Mimo to właśnie ten fabularny minimalizm i doza niedopowiedzeń działają tu jak najbardziej na plus i, tak jak w przypadku zeszłorocznego ulubieńca, gra od pierwszych sekund zachwyca przepiękną ścieżką dźwiękową, a sam gameplay przypomina ruchome dzieło sztuki. Po całodziennym stresie i nerwach nocna sesja Abzû w towarzystwie oceanicznej fauny i zniewalającej muzyki stała się idealną (niemal terapeutyczną) formą na ukojenie nerwów. Chociaż sama świadomość, że za obie gry był odpowiedzialny ten sam człowiek, podpowiadała mi, że Abzû kiedyś zagości w moich ulubieńcach, mimo iż nawet nie zdążyłam wtedy jeszcze tej gry zainstalować.

ABZÛ - E3 2016 Launch Trailer | PS4


Martyna Michalska

michalska-czerwiec-21Jakiś czas temu, szukając alternatywy dla ogrywanego w nieskończoność Overwatcha, postanowiliśmy razem z przyjaciółmi sprawdzić Apex Legends – świeżutką wtedy grę z cieszącego się ogromną wówczas popularnością gatunku battle royale. Pomimo stosunkowo wysokiego progu wejścia przez bodajże miesiąc graliśmy bardzo często, na jakiś czas zapominając o Overwatchu. W końcu jednak wróciliśmy do starego kumpla, rzucając w kąt Apexa. Ja jeszcze przez jakiś czas grałam sama, ale monotonia rozgrywki i brak nowości spowodowały, że też ostatecznie przestałam. Jednak jakieś dwa miesiące temu coś mnie tknęło, żeby ponownie zainstalować Apexa i przypomnieć sobie, co tak bardzo mnie przyciągało do ekranu. I muszę przyznać, że bardzo miło się zdziwiłam. Do gry dodano naprawdę sporo nowej zawartości i zmodyfikowano nieco dotychczasową. Gracze dostali dużo nowych broni, nowy system pancerzy (teraz pancerze ewoluują podczas otrzymywania obrażeń), nową mapę, kilku nowych bohaterów, zmodyfikowany Wielki Kanion oraz arenę walk. Ale tym, co podoba mi się najbardziej, jest dodany w majowej aktualizacji zupełnie nowy tryb działający na zasadzie drużynowego deathmachu, w którym na wycinku pełnowymiarowej mapy walczą dwa trzyosobowe zespoły. Rozgrywka jest dynamiczna, system dobierania broni bardzo sensowny (przed każdą rundą można wymienić punkty przyznane przez grę na wyposażenie), a śmierć już nie tak irytująca, jak w tradycyjnym trybie, gdzie trzeba było czekać, aż kompan nas wskrzesi albo zaczynać zupełnie nową rozgrywkę. Mam też wrażenie, że w tym trybie krócej czeka się na mecz niż standardowo. Taki tryb był bardzo potrzebny i mnie dużo bardziej odpowiada niż klasyczny batlle royale. Dlatego nic dziwnego, że gros mojego wolnego majowego czasu poświęciłam właśnie na Apexa i że w związku z tym jest to mój ulubieniec. Mam nadzieję, że twórcy dalej będą rozwijać grę, bo bardzo podoba mi się kierunek, w którym podążają.


Mateusz Norek

Jak wspominałem w ulubieńcach lutego, z okazji dziesiątych urodzin tytułu, zaliczyłem pełen sentymentów powrót do jednej z moich ulubionych gier – Skyrim. To sprawiło, że chciałem jeszcze bardziej wejść w to uniwersum i nieśmiało zacząłem oglądać, co aktualnie dzieje się we wciąż rozwijanym mmo The Elder Scrolls: Online. Byłem jednak mocno sceptyczny, pamiętając, że oceny tego tytułu po premierze były mocno rozczarowujące, a dodatkowo wydawało mi się, że grze mmo nie uda się już mnie wciągnąć. Znajomy z pracy jednak mocno namawiał, a dodatkowo pojawiła się możliwość sprawdzenia gry przez tydzień, więc nie miałem nic do stracenia. No i cóż, wystarczy chyba, kiedy powiem, że o ESO jako ulubieńcu miesiąca, miałem napisać już w kwietniu. Od tamtego czasu gram intensywnie i zupełnie nie czuję znużenia, wręcz przeciwnie – cały czas mam więcej celów i rzeczy do zrobienia niż czasu.

Twórcy bardzo starali się, by przenieść do ESO ducha singleplayerowych Elder Scrollsów i naprawdę im się to udało. Mamy więc bardzo rozbudowaną eksplorację, łącznie z zaglądaniem do setek skrytek, skrzyń i szafek. Bardzo ciekawie zrobiony jest system rozwoju postaci, bo zaczynamy co prawda od klasycznego wyboru klasy, ale determinuje ona tylko niewielką część naszych dostępnych umiejętności, a resztę wybieramy, dołączając do rozmaitych gildii, czy zmieniając dostępny oręż i pancerze (w czym nie ogranicza nas wybór klasy). Jednak największym atutem The Elder Scrolls: Online jest klimat świata i fabuła. Pełny voice acting to w przypadku mmo prawdziwa rzadkość, tak samo, jak naprawdę ciekawe i rozbudowane wątki fabularne. Każda kraina ma tutaj swoją historię i tożsamość. Tutaj pomaga też świetna strona graficzna, która kilka lat temu została zupełnie odświeżona, co widać głównie w efektach cząsteczkowych i chociażby odbiciach obiektów w wodzie. Prowincja Morrowind wygląda w ESO fantastycznie i przemierzając ją, cofałem się pamięcią do tej właśnie odsłony serii (która nie postarzała się już tak godnie, jak Skyrim). Wszystko to można odkrywać, grając solo, bo gra w bardzo niewielkim stopniu wymusza posiadanie większej drużyny, co jest dla mnie jej kolejnym, wielkim plusem. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że gra co prawda posiada opcję miesięcznej subskrypcji, ale jest ona całkowicie opcjonalna, i o ile bez niej trzeba trochę namęczyć się z upchaniem całego łupu w plecaku, nie blokuje ona dostępu do żadnej zawartości gry. Inaczej jest z licznymi DLC, ale nawet bez nich ilość dostępnych krain i treści wystarczy na setki godzin, zwłaszcza że wspomniany dodatek Morrowind dostajemy wraz z podstawową wersją gry. Dla mnie ESO to prawdziwe odkrycie, idealne mmo dla osób grających w pojedynkę i chcących bardziej odkrywać bogaty świat fantasy The Elder Scrolls.


Sylwia Sekret

ostatni tropMoim ulubieńcem maja zostaje książka Marka Bowdena Ostatni trop. Tajemnica zaginięcia sióstr Lyon. Może niezbyt fortunne jest, by czyimś ulubionym dziełem kultury była tak straszna historia, naznaczona niewyobrażalnym cierpieniem rodziny, ale w swoim gatunku propozycja od Wydawnictwa Poznańskiego jest naprawdę rewelacyjna i zasługuje na wspomnienie o niej. Tym bardziej że już dawno żadna książka nie sprawiła, że siedziałam po nocach, zaczytana, nie mogąc się oderwać. A publikacja ta, to w głównej mierze zapis przesłuchań świadka, do którego po latach postanowiono wrócić. Kiedy więc okazało się, jak przedstawia się forma książki, byłam niemal pewna, że zanudzę się i zmęczę ją. Tymczasem lektura pochłonęła mnie na dobre i choć finał historii, a więc i książki, nie jest satysfakcjonujący, to sama lektura jest bardzo reprezentatywnym przedstawicielem literackiego true crime. Jeśli ktoś lubi kryminalne historie, powinien zdecydowanie sięgnąć po tę pozycję, która nie tylko odsłania zagadkę uprowadzenia dwóch dziewczynek, po niemal 40 latach od ich zaginięcia, ale także uzmysławia, jak mocno rozwinęła się kryminalistyka i jak wiele spraw, które mogłyby na zawsze pozostać nierozwiązane, dzięki temu postępowi znajduje swój finał. Jeśli ta krótka opinia nadal Was nie przekonuje, zachęcam do zapoznania się z pełną recenzją, którą znajdziecie TUTAJ.


 

Fot.: PIAS, Gutek Film, Moonlight Kids, 505 Games, Wydawnictwo Poznańskie

Ulubieńcy maja

Write a Review

Opublikowane przez

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Natalia Trzeja

Piszę, więc jestem. I straszę w horrorach. Bu.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *