Multiwersum, teoria wieloświatów, superbohaterowie, błyski, flesze, skoki, krzyki, walki, zgony i zmartwychwstania. Pośród tego matka nieumiejąca wyrazić miłości do swojej córki, córka nie do końca widząca sens życia i własną wartość czy mąż, który mężem już za bardzo być nie chce. Wszystko wszędzie naraz. Nowy film ze stajni A24 stworzony przez duet reżyserski podpisujący się pseudonimem Daniels (Dan Kwan i Daniel Scheinert, czyli panowie odpowiadający za absurdalnego, ale udanego Człowieka-Scyzoryka) to brawurowa, szalona i jedyna w swoim rodzaju opowieść filmowa. Dzieje się dużo, dzieje się nieustannie, ale dzieje się i prosto. Czy w tej historii rozgrywającej się pomiędzy pralnią, urzędem skarbowym a wielkim czarnym bajglem i czarną dziurą w jednym mogło się coś nie udać?
Kocioł azjatycko-amerykański
Evelyn, czyli główna bohaterka (Michelle Yeoh — znana chociażby z filmu Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni, który obejrzymy aktualnie na platformie Disney+; Przyczajony tygrys, ukryty smok, Wyznania gejszy czy jako dziewczyna Bonda w Jutro nie umiera nigdy), nie potrafi dogadać się z córką Joy (Stephanie Hsu). Prowadzi pralnię, która ledwo zipie, nagrabiła sobie w urzędzie skarbowym, mało co jej wychodzi, męża (Ke Huy Quan) przestała zauważać już dawno, jest zgorzkniała i chyba się w tym uniwersum po prostu poddała. Do tego, musi zająć się wiecznie krytykującym ją ojcem. To sporo na głowie. Ale twórcy nie oszczędzają bohaterki, dorzucając jej do worka problemów kolejny — wydawałoby się największy — w postaci teorii wieloświatów. Okazuje się, że każda najmniejsza decyzja Evelyn, powoduje powstanie kolejnego uniwersum, w którym jej życie potoczyło się inaczej. To rzeczywistości równoległe, które jednak nie wpływają na siebie nawzajem. No, chyba że bohaterka nauczy się czerpać talenty od innych — lepszych — wersji siebie. Aby jednak uzyskać moce innej siebie, postać musi zrobić w swoim uniwersum coś absurdalnego, coś dziwnego lub – można i tak – coś głupiego; w skrócie coś, czego by sama z siebie nigdy nie zrobiła. Swoją drogą to świetny koncept twórców, który generuje dużo humoru. Z kolei nijakość Evelyn jest przekornie jej największą siłą.
Mięsisty galimatias czy gra pozorów?
Wszystko wszędzie naraz dzieli się na trzy akty. Nie są to jednak segmenty równe pod względem czasowym. Część pierwsza trwa tyle, co druga i trzecia łącznie. Pierwsza jest wprowadzeniem. Zaczyna się spokojnie, poznajemy świat przedstawiony i zasady w nim panujące. Już teraz jednak rytm w filmowej narracji wyznacza szybki montaż, bohaterowie będący prawie że w nieustannym ruchu oraz słowa wydobywające się z ust postaci w całkiem gwałtownym tempie (do tego wywodzące się raz z języka chińskiego, raz z angielskiego). Nie ma tu czasu na nudę ani odpoczynek — jeśli ktoś siądzie, zaraz musi wstać; a to odpoczynek przerwie mu niespodziewany hałas, dzwonek do drzwi, a to gość czy nagła myśl. Dzieje się dużo, choć tak naprawdę — w formule filmu — nie wydarzyło się jeszcze nic. Jednak twórcy świadomie przygotowują nas do tego, co sobie zaplanowali. Jako widzowie poznajemy schematy tej rzeczywistości, oswajamy się z bohaterami i ich charakterystycznymi cechami (jak: sposób poruszania się, akcent czy maniera mówienia), bo te w warstwie fabularnej okażą się dla samego filmu, jak i dla nas, niezwykle istotne — pozwolą nam go zrozumieć.
Kiedy w końcu dochodzi do przeskoków z jednego uniwersum w drugie, bez trudu możemy rozpoznać, kto jest kim i jaką rolę pełni. Jednocześnie Wszystko wszędzie naraz może zawieść właśnie pod względem połowicznej iluzoryczności skomplikowania i wielowarstwowości, które, choć się pojawiają, to nie do końca w taki sposób, w jaki się można było spodziewać. Jest szaleństwo formalne, nie ma go w treści.
Cóż z tego, że w warstwie narracyjnej dzieje się prawie wszystko: różnorodnie zainscenizowana przestrzeń filmowa, warsztatowe popisy (głównie operatorskie i montażowe), świetnie zainscenizowane sceny walki bez gwałtownych cięć montażowych (jedne z lepszych w kinie rozrywkowym od czasów filmu Raid), rozbuchane i nieposkromione kostiumy (głównie noszone przez Jobu Tupaki, w którą wciela się Stephanie Hsu) i kilka ciekawych projektów równoległych rzeczywistości czy inscenizacja ruchu postaci… Cóż z tego, jeśli Wszystko wszędzie naraz nie porywa, chwilami ocierając się o nudę i banał. Do czasu.
Iskierka nadziei
Koncepcja filmowa Wszystko wszędzie naraz jest specyficzna — łączy ze sobą niepoważne spojrzenie i chwilami melodramatyczny ton (ten jest szczególnie bolesny, gdy z ust postaci wydobywają się banalne frazesy o byciu dobrym i empatycznym). Trzeba się do niej przyzwyczaić, ale i można nią wiele tłumaczyć. Wszystko dzieje się wszędzie i wszystko da się wyjaśnić, gdyż choć proponowany przez twórców świat filmowy jest absurdalny i często groteskowy, to prezentuje logiczne fundamenty. Ten kontrolowany popis formalny to niebagatelny sukces Danielsów, który ułatwia odbiór historii. W filmie Kwana i Scheinerta dużo jest odniesień do innych filmów (od Matrixa i 2001: Odysei kosmicznej po Ratatuj), co z pewnością ucieszy sporą część widzów. Jednocześnie Wszystko wszędzie naraz to film przystępny, skierowany do szerokiej widowni, która nawet bez wyłapania tychże odniesień może cieszyć się seansem. I właśnie tu leży największy problem produkcji duetu reżyserskiego — w jego zbyt dużej uniwersalności. To obraz żywiołowy, stworzony na wariackich papierach, często nieposkromiony – jednak tylko pozornie. Zdejmując z niego formalne – przyciągające oko i odciągające uwagę od treści – nakładki, nagle okazuje się, jak bardzo jest to bezpieczny film.
Wygrałaś, bo jesteś nudna — tak można by, nie do końca sprawiedliwie, podsumować drogę głównej bohaterki. Jednak Wszystko wszędzie naraz — pomimo miernej i zaskakująco nijakiej pod względem treści części pierwszej — prezentuje o wiele więcej. Wielowymiarowość filmu ujawnia się w części drugiej i trzeciej. Nic nie ma sensu, wszystko jest powtarzalne, życie to cykl, więc jaki sens ma przejmowanie się? Inscenizacja przestrzeni filmowej stoi we Wszystko wszędzie naraz na wysokim poziomie. Każdy jej element — od oświetlenia (doskonale wykorzystanego choćby w uniwersum bezbłędnie naśladującym w formie styl filmowy Wong Kar Waia) po inscenizację ruchu bohaterów ułatwiającą nam zrozumienie, jaką wersję postaci właśnie oglądamy, sprawia, że narracja jest jasna i zrozumiała, a w kolejnych wariackich pomysłach twórców ciężko jest się zagubić (w prawie każdym uniwersum panują podobne zasady komunikacji). Do tego Wszystko wszędzie naraz dobrze radzi sobie z wykorzystaniem przestrzeni pozakadrowej — bohaterka przenosi się mentalnie z jednego uniwersum w drugie, a my wraz z nią, następnie wraca, co często prowadzi do zabawnych komplikacji. Jednak czegoś w tym filmie zabrakło.
Może właśnie odrobiny ryzyka, popuszczenia narracyjnych lejców i wprowadzenia do tego pozornego chaosu, chaosu faktycznego? Na pewno zabrakło pogłębienia relacji międzyludzkich, które zostały w filmie zarysowane zbyt ogólnie — choć ostatecznie wątek relacji matki z córką wybrzmiewa dobrze. Finalnie na uwagę zasługuje również przedsiębiorczość, spryt i kreatywność Danielsów, którym, przy niezbyt dużym budżecie jak na taki film (około 25 mln dolarów), udało się stworzyć coś tak efektownego i generującego spore pokłady filmowej — choć czasami banalnej — frajdy.
Fot.: Best Film
Podobne wpisy:
- Złote Globy 2023 - poznaliśmy wszystkie nominacje
- „Dziewczyny” czyli fińskie „Sex Education” już od 30…
- OFELIA – „TO DO PANA” CZYLI TELEDYSK WSPIERAJĄCY…
- Chaos kontrolowany przez geniusza – Grant Morrison –…
- Powidoki - Monika Sznajderman - "Pusty Las" [recenzja]
- Billie Eilish prezentuje nowy singiel i teledysk 'my…