grass kings

Wierzę, że źdźbło trawy… – Matt Kinds, Tyler Jenkins – „Grass Kings – tom 1” [recenzja]

Urok małych miasteczek i niewielkich, zżytych ze sobą społeczności niemal zawsze sprawdza się jako pomysł na powieść, o czym niejednokrotnie przekonywał nas swoją twórczością chociażby Stephen King. Ludzie znający się nawzajem jak własną kieszeń, gotowi bronić sąsiadów jak najbliższej rodziny, ale jednocześnie znający swoje najmroczniejsze sekrety i być może gotowi o nich opowiedzieć światu… Ta mieszanka niekiedy okazuje się połączeniem doskonałym. Czy jednak umiejscowienie akcji i rozpisanie fabuły w takiej niewielkiej społeczności sprawdziło się w przypadku powieści graficznej? Czy Grass Kings broni się tym pomysłem? Zwłaszcza że samo “miasteczko” nie jest nawet typowe i trudno je właściwie nawet tak nazwać. Prędzej powiedzielibyśmy: grupa wyrzutków, miejsce zapomniane przez bogów, skrawek ziemi z rozpadającymi się przyczepami, na którym według własnych praw i zwyczajów żyje grupka ludzi. Ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wydają się smutni, biedni i opuszczeni przez wszystko i wszystkich. Ale czy na pewno? Jakim społeczeństwem jest Królestwo Traw, które opisał Matt Kindt i rewelacyjnie zilustrował Tyler Jenkins?

Królestwo funkcjonuje w całkowitym oderwaniu od pobliskiego Cargill – pełnoprawnego miasteczka z szeryfem i jasnym prawem. I nikogo chyba nie dziwi, że te dwie społeczności żyją jak pies z kotem. O ile w Królestwie Traw, rządzonym przez trzech braci, ludzie pragną jedynie spokojnie żyć – po swojemu i dla siebie – o tyle w Cargill niektórzy marzą głównie o tym, by zrównać Grass Kingdom z ziemią, uznając je za dyshonor dla całego terytorium. Oprócz czystej nienawiści i uparcia szeryfa z Cargill coś jeszcze zdecydowało o tym, że rządzące się własnymi, niepisanymi prawami Królestwo wisi na włosku i jeśli pojawia się na językach ludzi – to zawsze w negatywnym kontekście. Kiedyś, lata temu, rządzący Królestwem Traw Robert miał żonę i córkę. Jednak wystarczyła krótka chwila, przymknięcie na chwilę oczu i pogrążenie się w niewinnej drzemce, by wspaniałe życie mężczyzny odpłynęło na zawsze. Od momentu, kiedy ze snu wyrwał go krzyk przerażonej żony, nic już nigdy nie było takie samo. Nic nie było ani piękne, ani szczęśliwe. Wszystko spowiła mgła wyrzutów, wzajemnych oskarżeń, żalu i alkoholu. Córka nigdy się nie odnalazła, a żona odeszła. Jakby tylko ta mała dziewczynka trzymała ich miłość przy życiu. Rozpaczliwe próby ojca, by oczyścić się z winy, nie polepszyły sytuacji. Kiedy na jego prośby (a może raczej: żądania) przeszukane zostało pobliskie jezioro – znaleziono w nim zaskakująco wiele ciał… ale żadne nie należało do małej Rose. Jednak szaleńcze oskarżenia ojca i trupy wyciągnięte z wody to zbyt wiele, by ludzka wyobraźnia pozostawała wobec nich bezczynna. Zaczęto więc mówić o mordercy grasującym w Królestwie. Co więcej, mieszkańcy i policja Cargill nabrali przekonania, że zbrodniach ukrywa się pośród Traw, za przyzwoleniem ich mieszkańców. Sytuacji nie polepszał stan, w jakim znalazł się samozwańczy szeryf, Robert. Choć “oficjalnie” nadal to on rządził Królestwem Traw, wszyscy wiedzieli, że to jego dwaj bracia – Bruce i Asher, a w szczególności ten pierwszy – sprawują faktyczną pieczę nad tym osiedlem wyrzutków. Konflikt między miastem a enklawą przyczep zaostrzył się. Historia szukała tylko pretekstu, by ten mógł wybuchnąć.

I pretekst oczywiście się znajduje – wiele lat po tym, jak córeczka Roberta zaginęła, jego zostawiła żona, a on sam zaszył się w domu, dając się ukoić swoim nerwom i rozszarpanemu z żalu sercu jedynie kroplom alkoholu. Pretekst w postaci wyłaniającej się z jeziora kobiety, która jak pech (lub szczęście – o tym przyjdzie nam się jeszcze przekonać) decyduje, wynurza się z wody tuż przed domem pogrążonego we własnym smutku Roberta. A kobieta ta – żywa i wcale niebędąca wytworem wyobraźni zapijaczonego człowieka – okazuje się postacią nie byle jaką, biorąc pod uwagę to, skąd przybywa, i czyj gniew może sprowadzić na mieszkańców Królestwa Traw.

Choć mamy do czynienia dopiero z pierwszym tomem Grass Kings – opowiedziane zostało naprawdę dużo. Na tyle, byśmy zapałali sympatią do niektórych bohaterów, a niektórych znienawidzili całym sercem. Opowieść stworzona przez Kindsa i Jenkinsa jest bogata zarówno w treść, jak i w emocje, z których utkani są poszczególni bohaterowie. Na plan pierwszy wysuwa się oczywiście Robert – rozpamiętujący tragedię sprzed lat, z którą nie potrafi się pogodzić. Jednak twórcy nie bez powodu stawiają na jego drodze ociekającą wodą kobietę. Każdy człowiek przynajmniej kilka razy w życiu konfrontuje się z wydarzeniem, które albo zmienia go znacząco, albo pozwala mu wrócić do dawnego siebie; jest punktem zapalnym i iskrą, która rozpala dawno zapomniany płomień. Takim wydarzeniem musi być dla bohatera spotkanie z tą kobietą. Musi, bo jeśli to nie wyciągnie Roberta z marazmu i oplatających go źdźbeł rozpaczy – to nie wyciągnie go już absolutnie nic. Jego bracia, jak możemy się domyślać, niejednokrotnie podejmowali próbę uratowania go przed samym sobą i przeszłością, ale nawet najzagorzalszy ratunek kiedyś rozbija się o skały. Raczej nie winimy Bruce’a i Ashera o pozostawienia brata na pastwę losu. W Królestwie Traw każdy ma swoje problemy – nie tylko Robert.

W obliczu otwartej wojny mieszkańcy Królestwa będa musieli się zjednoczyć. Czy jednak starczy im siły, by walczyć o ten skrawek ziemi? Skrawek, o który od wieków toczyły się wojny; na którym od lat brat zabijał brata, a bliźni bliźniemu wbijał nóż w plecy… Wiemy to, bo pomiędzy kolejnymi rozdziałami widzimy dawne tereny Królestwa – te sprzed lat, na których zemsta, chciwość i strata mieszkały od zawsze, bez względu na to, jak wyglądali i w jakim języku rozmawiali jego mieszkańcy. Te urywki przeszłości dodają historii niepokoju, ale i wielowymiarowości, uniwersalności przesłania; przypominają również, że każda ziemia ma swoją historię, swoje serce, bijące od wieków, pompowane dziejami ludzi, wśród których zawsze znajdą się ci źli, gorsi i tacy, którzy próbują być dobrzy. Czy Królestwo Traw jest zatem ziemią przeklętą? Czy ciąży na niej fatum wsiąknięte w spierzchnięty grunt niczym strugi przelanej tam krwi? Myślę, że pytanie, przed jakim postawiony zostaje czytelnik, powinno brzmieć inaczej: Czy istnieje skrawek ziemi nieobjęty tym fatum? Nieskalany zbrodnią?

Niepokój i niesamowity klimat upadającej, ale wciąż w jakiś sposób tętniącej życiem społeczności, to nie tylko zasługa świetnej historii Matta Kindta, ale w dużej mierze także rysunków Tylera Jenkinsa. Grass Kings to jeden z tych komiksów, które obok takich tytułów jak Azymut, Równonoce czy Niewidzialne echa chłonie się wizualnie z zapartym tchem. Scenariusz byłby niczym bez ilustracji, a ilustracje bez historii, które omawiają – takie stwierdzenie to banał, ale wewnętrzna potrzeba, by go przytoczyć, jest równie silna, co właśnie siła banału. Niesamowita jest kreska Jenkinsa – jednocześnie oszczędna i pełna detali; niezwykle pomocna w zrozumieniu ruchu, a także intencji i emocji postaci. Utkany, wydawać by się mogło, z kilku niedbałych ruchów ręką samolot zdumiewa swoją prawdziwością i dynamiką, a twarze bohaterów komiksu, sprawiające wrażenie niedokończonych, jakby lekko rozmytych, podkreślają lekko oniryczny charakter tej historii. Królestwo Traw to miejsce, które nie powinno istnieć – majaczy raczej jak sen tych, którzy nie mają się gdzie podziać, i koszmar tych, którzy nieopodal żyją w pięknych, starannie wykończonych domach i korzystając z gotowych rozwiązań na wszystko. Tymczasem Grass Kingdom jest samowystarczalne – może i jest przez niektórych widziane jako melina czy speluna; może i nie nadaje się na atrakcję turystyczną, a rdza i smutek to dwa pierwsze słowa, jakie przychodzą nam do głowy, kiedy pierwszy raz do niego zaglądamy, ale należy do swoich mieszkańców. Tych, którzy o nic nikogo się nie proszą; tych, którzy sami rozwiązują swoje problemy. Czy to nadal sen, czy może jednak już koszmar? Na to pytanie nie dostajemy odpowiedzi – a przynajmniej nie w pierwszym tomie – ale nie ulega wątpliwości, że klimat Królestwa Traw został oddany przez rysownika perfekcyjnie. I choć nie jest tu malowniczo – chce się do tego miejsca wracać. Do kolorów wychodzących poza linie lub niedochodzących do nich w ogóle; krajobrazów w tle, które momentami przypominają rysunki z książeczek dla niewymagających detali dzieci; do samochodów, domów i ludzi, którzy choć narysowani, wydają nam się tacy żywi, tak pełni trosk i zmartwień, że rozumiemy ich istnienie – choćby tylko w komiksie. Pośród tego oniryzmu, tej beznadziei i zapomnienia nie buntują się także kolory – pastelowe, szare, rozwodnione, senne. Wydają się nie mieć w sobie radości. I nie mają. Bo mieszkańcy Królestwa nie mają czasu myśleć o tym, czy są radośni. Mają większe zmartwienia. Czy jeszcze żyją? Czy w zbudowanym przez siebie społeczeństwie nadal są ludźmi?

Grass Kings czyta się i ogląda jednym tchem. Historia Roberta, Królestwa, wojny z Cargill, a także tajemniczego zaginięcia sprzed lat wciąga od pierwszej do ostatniej strony. Każdy szczegół dba tutaj o klimat opowieści. Opowieści o nienawiści i miłości; o żalu i zatraceniu się w smutku; o dobru i złu – przeplatanych ze sobą przez wieki; o poczuciu przynależności i poczuciu wyobcowania; o byciu wyrzutkiem i częścią społeczności. Takie pytania jak to, czy mieszkańcy naprawdę ukrywają mordercę, lub czy Rose żyje i jeśli tak, to co się z nią stało, nie do końca mają znaczenie. Ważniejsze jest, aby wraz z drugim tomem zanurzyć się w atmosferze Królestwa Traw i poznać bliżej jej mieszkańców – każdego z osobna. Bez względu na to, czy piszą książkę, robią obchód między zardzewiałymi przyczepami, marzą o dziewczynie z wielkiego ekranu czy zapijają smutek. Nieważne. Nieważne, czy wydają się być mało istotni dla historii. Bo…

Wierzę, że źdźbło trawy jest nie mniej ważne…

– Walt Whitman

Fot.: Non Stop Comics

grass kings

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *