Historie graficzne charakteryzują się lapidarnością – jeśli nie fabularną, to na pewno werbalną, przypisaną do bohaterów. Przekaz, którym operują twórcy komiksów musi należeć do obrazów, a być jedynie wspomagany przez skromne napisy w dymkach, dzięki którym ożywają ludzie w kadrach, dzięki którym mogą ze sobą rozmawiać i snuć wyjątkowe myśli. Równonoce Cyrila Pedrosy wychodzą poza ramy ogólnie pojmowanego komiksu, łączą w sobie wspaniałość obrazów i siłę ich przekazu z obszernym momentami tekstem, któremu poświęcone zostały całe strony. Taki zabieg w połączeniu z problematyką poruszaną przez artystę sprawia, że Równonoce to komiks, który odbieramy na wyższym poziomie świadomości.
Historia podzielona została na cztery części, a każdej odpowiada kolejna pora roku; rozpoczyna się więc jesienią, a kończy latem. Pierwsze zetknięcie z dziełem Pedrosy może wydawać się kłopotliwe, a sama historia chaotyczna, ponieważ czytelnik uraczony zostaje sekwencją z pozoru niezwiązanych ze sobą historii, wydarzeń i osób. Jednak w miarę podążania za autorem, najpierw rodzi się w nas przeświadczenie, że wszystko ma swój sens i do czegoś prowadzi, a kolejne postaci nie są wyłącznie przypadkowymi statystami; z czasem natomiast Pedrosa utrwala nas już w pewności tej celowości, która wyłania się z poszczególnych skrawków, które składają się na Równonoce. W tej opowieści wszystko zostało dokładnie przemyślane, każdy rysunek i każdy dialog. A rozmowy w żaden sposób nie przypominają tych – zdawkowych i koniecznych – z którymi niejednokrotnie spotykamy się w komiksach. Cyril Pedrosa wychodzi ponad schematy i ponad to, co obowiązkowe, tworząc ze swojego dzieła coś, co zawsze będzie stało ponad wszelkimi, niedostatecznymi wyobrażeniami o nim.
W Równonocach poznajemy bohaterów, z których jedni będą ważni, a drudzy ważniejsi, choć w ostatecznym rozrachunku każdy z nich okazuje się niezbędny do splecenia tej historii, do opowiedzenia jej i zrozumienia; do smakowania i wtopienia się w nią – bo o zwykłej lekturze w przypadku tego dzieła nie ma po prostu mowy. Na pierwszy plan wybijają się dwaj mężczyźni, których losy cyklicznie będą wracały – starszego mężczyzny Louisa i młodszego, choć nie młodego Vincenta. Na początku można pomyśleć, że mężczyzn różni niemal wszystko – starszy jest emerytem, który swój dom wyrastający niemal na odludziu nie pierwszy już raz udostępnia osobom zagubionym, które potrzebują wsparcia i pomocy; kiedyś aktywnie działał w strefie politycznej, teraz jednak, mimo że są przesłanki ku temu, by znów działać, czuje się zmęczony i zniechęcony, pragnie odciąć się od zaangażowania w coś, co nie do końca już go obchodzi; wiele lat temu przeżył stratę i w porównaniu z nią nic już nie jest dla niego ani tak ważne, ani tak bolesne. Młodszy z kolei jest ortodontą, który ma za sobą nieudane małżeństwo, owocem którego jest piętnastoletnia córka; boryka się z byłą żoną, z którą nie potrafią normalnie rozmawiać, choć muszą ze względu na ich latorośl, i boryka się z ową nastolatką, której wiek nikomu z nich nie pomaga – kiedy hormony buzują, a bunt wydaje się jedyną słuszną odpowiedzią na wszystko.
W międzyczasie poznajemy szereg ludzi powiązanych w jakiś sposób z tą dwójką – córkę Vincenta, która musi odnaleźć się pomiędzy skłóconymi rodzicami, Antoniego, który przez jakiś czas mieszkał u Louisa, a który teraz zaangażowany jest w akcję mającą na celu niedoprowadzenie do budowy lotniska w pewnym miasteczku, a także tajemniczą kobietę, która spaja całą historię w ciasny węzeł, którego splot symbolizuje życie. Co jakiś czas w rozmowach bohaterów przewija się także nowa pani minister, której przeszłości związanej ze starszym mężczyzną możemy się jedynie domyślać. Wszyscy ci ludzie i wielu innych mijają się na kartach komiksu – niektórzy bardziej zaangażowani w swoje życie, inni biorąc je za coś oczywistego. Wspaniałym pomysłem było pozwolenie czytelnikowi na wniknięcie w głąb duszy i umysły poszczególnych osób, za sprawą robionych przez tajemniczą kobietę zdjęć. Aparat fotograficzny nabyty za ostatnie pieniądze staje się dla niej ostatnim pomostem, który łączy ją ze światem rzeczywistym, z chęciami, by codziennie do niego wracać, natomiast dla czytelnika staje się niezwykłą okazją do nagłego wkroczenia w cudze życie w momencie, kiedy żadna ze stron się tego nie spodziewała, dzięki czemu możemy poznać najskrytsze myśli ludzi, których życie w pewnym momencie przerosło.
Język, w jakim Pedrosa prowadzi swoją opowieść, jest niezwykle delikatny i poetycki, przywodzi na myśl nurt wrażeń, jakiemu poddajemy się niezwykle rzadko, ale z chęcią, zatapiając się z przyjemnością w nostalgii, w melancholii, która ten jeden raz wydaje się nam nie przeszkadzać. Fabułę Równonocy stanowią tak naprawdę nie konkretne wydarzenia, a właśnie przemyślenia, ulotne wrażenia, które udaje się pisarzowi złapać w momencie, kiedy ich skrzydła osiągają największą rozpiętość, kiedy możemy podziwiać je w całej, niemal bolesnej, okazałości. Taka forma graficznej opowieści sprawia, że lektura Równonocy powinna zadowolić nawet najbardziej wymagającego czytelnika literatury ambitnej, tym bardziej, że odpowiada tematyce, po którą artysta sięga w tym projekcie.
Równonoce to bowiem przede wszystkim uniwersalna opowieść o człowieku i jego wędrówce przez życie, o jego zmartwieniach i zwątpieniach, o egzystencjalnych pytaniach, które na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Cyril Pedrosa otwiera nasze umysły po to, abyśmy spojrzeli na świat przez pryzmat innych ludzi, wychylając spojrzenie nieco powyżej czubka własnego nosa. Ukazując miałkość i przemijalność jednostki, podkreśla jej wielkość i wyjątkowość. Gdzieś pomiędzy kolejnymi porami roku zdaje się pobrzmiewać echo z Księgi Koheleta: vanitas vanitatum, et omnia vanitas, lecz mimo wszystko można z Równonocy wyjść obronną ręką – pamiętając o własnej śmiertelności i pozornym bezsensie wszystkiego, co do niej ostatecznie prowadzi, wynieść z tej historii przebłyski, które sprawiają, że banał mówiący o tym, że życie jest pięknie, staje się prawdą. W fantastyczny sposób francuski rysownik przedstawił również to, jak wielkie i wspaniałe życia i wspomnienia noszą w sobie ludzie, których bezmyślnie mijamy. Obserwując świat z wnętrza naszego ciała, tej zawadzającej nam z czasem skorupy, automatycznie czynimy siebie centrum wszechświata i jest to reakcja naturalna. Artysta przypomina jednak, że nie jesteśmy w tej reakcji odosobnieni i inni, tak jak my, noszą w sobie wielki ból, wielkie, zachwycająe wspomnienia i wielkie nadzieje – niektóre już wyschnięte i zagrożone skruszeniem, ostatecznym obróceniem w proch.
Rysunki Pedrosy są w fantastyczny sposób kompatybilne zarówno z kolejnymi porami roku, jak i z przesłaniem, które wyziera spomiędzy stron komiksu. Jesień nie tylko obfituje w ciepłe, wrześniowe i październikowe barwy schyłku lata, ale także podkreślona została czarnymi konturami postaci, przedmiotów i budynków. Zima poza chłodną kolorystyką wyróżnia się delikatniejszą kreską, momentami niemal prześwitującą, gdzie obramowania nie są już czarne, dzięki czemu nie stanowią rażącego kontrastu. Wiosna to cieplejsze pastele, które z łatwością jednak odróżnimy od delikatności zimowych rysunków. Kontury są już nieco wyraźniejsze, lecz artysta także i tutaj zrezygnował z czerni na rzecz intensywnego brązu, który świetnie zaznacza kult ziemi i to, jak budzi się ona do życia wraz z nastaniem tej pory roku. Niewyraźne plamy pasteli, które niedokładnie wypełniają obramowania rysunków, zdają się z kolei podkreślać niepewność i kapryśność wiosny. Lato wybucha natomiast u Pedrosy feerią intensywnych kolorów, które przywodzą na myśl najupalniejszy dzień sierpnia, kiedy słońce nie pozwala nam dokładnie dostrzec konturów i ruchów, kiedy rozmywają się granice i zarysowania ludzi. Taka jest też letnia kreska Francuza, który postawił na barwy nie tylko silne i dominujące, ale także na ich skromną ilość na jednej planszy. Pomarańcz dnia i fiolet nocy fantastycznie budują klimat upalnego czasu, który powinno być przecież tak trudno uchwycić. Również sekwencje obrazków rozpoczynających każdą z pór roku, każdą część komiksu, które przedstawiają samotnego, prehistorycznego człowieka, oddają charakter jego wędrówki. Przez pewien czas mroczne i tajemnicze, powoli rozjaśniają się i zyskują światło, które autor rzuca nam na jego historię ostatecznie powiązaną z wydarzeniami teraźniejszymi przedstawionymi w Równonocach.
Styl autora Trzech cieni idealnie odzwierciedla także to, co dla Równonocy najważniejsze – samotność i zagubienie jednostki w gwarze i chaosie tłumu. Rysunki, które ukazują sceny podczas strajku czy na przepełnionym straganie, są niezwykle wymowne i dosadne, a dymki mające na celu uświadomienie czytelnikowi, kto słucha muzyki przez zatknięte na uszach słuchawki, kto rozmawia przez telefon być może z kimś przebywającym na drugim końcu świata, a kto planuje właśnie wieczorną ucztę, kupując doradę, sprawiają, że nieobecność tłumu i wyalienowanie jednostki stają się niemal namacalne. Prowadząc osobne życia, chcąc nie chcąc, jesteśmy częścią czegoś większego, co porywa nas i wciąga w wir, w którym gubią się poszczególne imiona i cechy. Cyril Pedrosa swoim dziełem zachęca jednak do tego, aby przystanąć na chwilę, odetchnąć i zadumać się choć przez moment. Złapać te ulotne wrażenia, esencje dni, które mijają bez ostrzeżenia, zanim – tak jak jeden z bohaterów – dotrze do nas, że mamy kilkadziesiąt lat i nie przeżyliśmy ani jednego życia, a już na pewno żadnego z tych, które sobie zaplanowaliśmy.
Równonoce to literatura wysokich lotów, wobec której większość z nas będzie zwyczajnie bezbronna. Opuściwszy ręce i otwierając umysł, pozostanie nam zatopić się w niemal synestezyjnych rysunkach Pedrosy, w zdaniach, których poetyckość nie wylewa się z żadnej strony, bo jest jej akurat tyle, ile być powinno. Francuz udowadnia, że komiks nie musi być substytutem literatury dla tych, którzy nad zdania przekładają nieskomplikowane obrazki. Artysta wynosi ten gatunek na wyższy poziom i wymaga od czytelnika nie tylko skupienia, ale także empatii, świadomości zarówno nicości, w której istniejemy, jak i istnienia świata, który jest wszystkim. Za sprawą swoich bohaterów Pedrosa wchodzi ze swoim czytelnikiem w dialog dotyczący spraw w ogólnym rozrachunku nadrzędnych – sensu istnienia, zagadkowości śmierci i tego, co po niej następuje, wyjątkowości każdego życia i intymnych relacji międzyludzkich, wiary w byt, który tym wszystkim kieruje, który to wszystko stworzył i straty, która potrafi zrujnować najsilniejsze więzy. A pamięć o dalekiej przeszłości, która wraz z cyklem pór roku spaja dzieło i zamyka ścisłą klamrą, podkreśla w ostatnich scenach to, że tak naprawdę wszyscy, choćbyśmy zapierali się rękami i nogami, potrzebujemy innych ludzi. Samotna wędrówka, której plusów niełatwo co prawda odmówić, prędzej czy później osłabia nas i zmienia. Pomiędzy gwarem tłumu, który nas odpycha, a dojmującą samotnością, która przytłacza, musimy więc przez całe życie szukać balansu, znaku równości. Równonocy, która pozwoli utrzymać się w pionie naszej świadomości.
Fot.: Timof i cisi wspólnicy