Rozpoczynając tekst na temat filmu Koko-di Koko-da, czuję się w obowiązku do zadania pytania: Czym jest horror? I już wiem, że nie jestem w stanie jednoznacznie i w pełni wyczerpująco na nie odpowiedzieć, ponieważ nie mam ani tyle czasu, ani nie jest to miejsce odpowiednie do wyczerpujących analiz na temat gatunku tak rozległego, jakim jest kino grozy, a prawda jest też taka, że każda osoba podałaby inną odpowiedź. Pytanie to pojawia się jednak nie bez powodu – najnowsze, cholernie niepokojące i budzące do życia traumy dzieło szwedzkiego reżysera i scenarzysty zręcznie wymyka się klasyfikacjom i przez wielu w tempie szybszym niż mrugnięcie oka, Koko-di Koko-da opisane zostanie jako wszystko, ale nie jako horror właśnie. Zbyt często bowiem podchodzimy do tematu powierzchownie. Liczymy na pierwotne emocje i często narzekamy, gdy twórcy próbują zaspokajać je w prymitywne i ograne sposoby, jak choćby znienawidzoną już przez widownię technikę jump scare. Od horroru zwykle (nie twierdzę, że zawsze i że wszyscy) oczekujemy prostej intrygi, porządnego przeciwnika dla „tego dobrego”, najlepiej w postaci pokracznego monstrum nie z tego świata, ciekawej zagadki i – przede wszystkim – dobrego straszenia za pomocą wodzenia za nos, podsuwania mylnych tropów i odwrócenia naszej uwagi. Tymczasem powstaje takie Koko-di Koko-da i wywraca myślenie o kinie grozy do góry nogami.
Mój kogucik nie żyje. Nigdy nie zaśpiewa koko-di, koko-da – takie smutne słowa przyśpiewuje pod nosem dziarski staruszek, odziany w niepokojąco niepasujący do leśnej scenerii, nieskazitelnie biały garnitur i słomkowy kapelusz, a za nim bez sprzeciwu podążają: ogromna, rozczochrana dziewczyna, prowadząca na smyczy groźnie wyglądającego psa, oraz nie mniejszy, potężnie zbudowany, ale wyglądający na mentalnie opóźnionego, mężczyzna, który z wielkim żalem niesie na rękach drugiego, martwego psa. Wszystko to w akompaniamencie dźwięków przywołujących skojarzenia z pozytywką. Kim jest przedziwne trio? Dokąd zmierza? Odpowiedzi na te pytania widz odkryje mniej więcej trzydzieści minut później, gdy droga staruszka i jego kompanów przetnie się z drogą pewnego smutnego, straumatyzowanego i nieszczęśliwego małżeństwa. Jednak zanim dojdzie do tego spotkania, będziemy musieli zrozumieć, jakie wydarzenia doprowadziły Tobiasa i Elin pod namiot, gdzieś w głębi anonimowego lasu…
Cofamy się zatem o trzy lata. W pewne letnie popołudnie Tobias i Elin, szczęśliwi rodzice ośmioletniej dziewczynki celebrują wspólnie spędzany czas na barce, pomalowani jak urocze króliczki. Niestety u Elin występuje zatrucie pokarmowe, w związku ze zjedzeniem nieświeżych owoców morza. Cała trójka ląduje w szpitalu na obserwacji. Gdy następnego dnia stan matki ulega poprawie, rodzicom przyjdzie zmierzyć się z najgorszą możliwą traumą. Następuje ostre cięcie i po trzech latach widzimy wciąż rozszarpanych emocjonalnie ludzi, którzy za nic w świecie nie potrafią być już parą i nie wiemy, co też trzyma ich jeszcze razem. Wyjazd na wakacje jest chyba ostatnią próbą wskrzeszenia relacji, która straciła sens. Po kolejnej kłótni wzburzony Tobias stawia na swoim i parkuje samochód w środku lasu, rozkłada namiot i już po kilku godzinach następuje spotkanie z surrealistyczną trójką. Będzie to pierwsze z licznych, brutalnych i niezrozumiałych starć, które każdorazowo prowadzą do tragedii, by po chwili pętla rozpoczynała się od nowa…
Johannes Nyholm nie bawi się z widzem w podchody. Rzuca nas na głęboką wodę i liczy, że umiemy pływać. A jeśli nie umiemy, to liczy, że się nauczymy. I chociaż początkowo niezrozumiałe i brutalne ujęcia namiotowe budzą wielki dyskomfort, ponieważ miks groteski, symboliki i przemocy mnoży tylko w głowie pytania, to w tym szaleństwie jest metoda. Tym bardziej że każda nowo rozpoczęta pętla dokłada kolejną cegiełkę do zrozumienia całości i finału, który oferuje mocne katharsis.
Warto wspomnieć o stanowiącej jedną czwartą filmu cudownej, bezbrzeżnie smutnej i naładowanej symboliką animacji z niesamowitą muzyką – to w niej tkwi właściwa groza, to w niej zawarty jest cały rdzeń tej opowieści i to ona stanowi klucz do interpretacji Koko-di Koko-da. Nyholm udowadnia, że prawdziwa groza zakorzeniona jest w ludzkich lękach i kwestiach wręcz trywialnych, wypełniających naszą codzienną przestrzeń. Nie trzeba żadnych dzikich stworów, nie trzeba chodzących po lesie psychopatów z dzikimi psami, nie trzeba opętania i nawiedzeń, ponieważ ta najstraszniejsza groza czai się tuż pod powierzchnią naszego życia (w tym wypadku będzie to śmierć dziecka) i czeka tylko na sposobność, by zniszczyć nam życie.
Koko-di Koko-da budzi w widzu bolesny dyskomfort. Taka terapia wstrząsowa jest jednak widzowi potrzebna, tym bardziej że twórca Olbrzyma dochodzi do optymistycznych wniosków. W przeciwnym razie ten film byłby nie do zniesienia, a tak – otrzymaliśmy niebanalny horror, w którym nie chodzi wcale o strach, ale o podjęcie walki i przepracowanie traumy, której pozornie nie sposób pokonać. To prawdziwa petarda emocji, która potrafi rozszarpać wnętrze widza i zostawić w nim sporą dziurę. A o mało którym horrorze można to powiedzieć. Dlatego też ponownie należą się pochwały dla osoby, która dokonywała selekcji filmów na 4. Fest Makabrę.
Fot.: Fest Makabra / Kino Świat