koko-di koko-da

Bolesny dyskomfort – Johannes Nyholm – „Koko-di Koko-da” [4. Fest Makabra – recenzja]

Rozpoczynając tekst na temat filmu Koko-di Koko-da, czuję się w obowiązku do zadania pytania: Czym jest horror? I już wiem, że nie jestem w stanie jednoznacznie i w pełni wyczerpująco na nie odpowiedzieć, ponieważ nie mam ani tyle czasu, ani nie jest to miejsce odpowiednie do wyczerpujących analiz na temat gatunku tak rozległego, jakim jest kino grozy, a prawda jest też taka, że każda osoba podałaby inną odpowiedź. Pytanie to pojawia się jednak nie bez powodu – najnowsze, cholernie niepokojące i budzące do życia traumy dzieło szwedzkiego reżysera i scenarzysty zręcznie wymyka się klasyfikacjom i przez wielu w tempie szybszym niż mrugnięcie oka, Koko-di Koko-da opisane zostanie jako wszystko, ale nie jako horror właśnie. Zbyt często bowiem podchodzimy do tematu powierzchownie. Liczymy na pierwotne emocje i często narzekamy, gdy twórcy próbują zaspokajać je w prymitywne i ograne sposoby, jak choćby znienawidzoną już przez widownię technikę jump scare. Od horroru zwykle (nie twierdzę, że zawsze i że wszyscy) oczekujemy prostej intrygi, porządnego przeciwnika dla „tego dobrego”, najlepiej w postaci pokracznego monstrum nie z tego świata, ciekawej zagadki i – przede wszystkim – dobrego straszenia za pomocą wodzenia za nos, podsuwania mylnych tropów i odwrócenia naszej uwagi. Tymczasem powstaje takie Koko-di Koko-da i wywraca myślenie o kinie grozy do góry nogami. 

Mój kogucik nie żyje. Nigdy nie zaśpiewa koko-di, koko-da – takie smutne słowa przyśpiewuje pod nosem dziarski staruszek, odziany w niepokojąco niepasujący do leśnej scenerii, nieskazitelnie biały garnitur i słomkowy kapelusz, a za nim bez sprzeciwu podążają: ogromna, rozczochrana dziewczyna, prowadząca na smyczy groźnie wyglądającego psa, oraz nie mniejszy, potężnie zbudowany, ale wyglądający na mentalnie opóźnionego, mężczyzna, który z wielkim żalem niesie na rękach drugiego, martwego psa. Wszystko to w akompaniamencie dźwięków przywołujących skojarzenia z pozytywką. Kim jest przedziwne trio? Dokąd zmierza? Odpowiedzi na te pytania widz odkryje mniej więcej trzydzieści minut później, gdy droga staruszka i jego kompanów przetnie się z drogą pewnego smutnego, straumatyzowanego i nieszczęśliwego małżeństwa. Jednak zanim dojdzie do tego spotkania, będziemy musieli zrozumieć, jakie wydarzenia doprowadziły Tobiasa i Elin pod namiot, gdzieś w głębi anonimowego lasu…

Cofamy się zatem o trzy lata. W pewne letnie popołudnie Tobias i Elin, szczęśliwi rodzice ośmioletniej dziewczynki celebrują wspólnie spędzany czas na barce, pomalowani jak urocze króliczki. Niestety u Elin występuje zatrucie pokarmowe, w związku ze zjedzeniem nieświeżych owoców morza. Cała trójka ląduje w szpitalu na obserwacji. Gdy następnego dnia stan matki ulega poprawie, rodzicom przyjdzie zmierzyć się z najgorszą możliwą traumą. Następuje ostre cięcie i po trzech latach widzimy wciąż rozszarpanych emocjonalnie ludzi, którzy za nic w świecie nie potrafią być już parą i nie wiemy, co też trzyma ich jeszcze razem. Wyjazd na wakacje jest chyba ostatnią próbą wskrzeszenia relacji, która straciła sens. Po kolejnej kłótni wzburzony Tobias stawia na swoim i parkuje samochód w środku lasu, rozkłada namiot i już po kilku godzinach następuje spotkanie z surrealistyczną trójką. Będzie to pierwsze z licznych, brutalnych i niezrozumiałych starć, które każdorazowo prowadzą do tragedii, by po chwili pętla rozpoczynała się od nowa…

Johannes Nyholm nie bawi się z widzem w podchody. Rzuca nas na głęboką wodę i liczy, że umiemy pływać. A jeśli nie umiemy, to liczy, że się nauczymy. I chociaż początkowo niezrozumiałe i brutalne ujęcia namiotowe budzą wielki dyskomfort, ponieważ miks groteski, symboliki i przemocy mnoży tylko w głowie pytania, to w tym szaleństwie jest metoda. Tym bardziej że każda nowo rozpoczęta pętla dokłada kolejną cegiełkę do zrozumienia całości i finału, który oferuje mocne katharsis.

Warto wspomnieć o stanowiącej jedną czwartą filmu cudownej, bezbrzeżnie smutnej i naładowanej symboliką animacji z niesamowitą muzyką – to w niej tkwi właściwa groza, to w niej zawarty jest cały rdzeń tej opowieści i to ona stanowi klucz do interpretacji Koko-di Koko-da. Nyholm udowadnia, że prawdziwa groza zakorzeniona jest w ludzkich lękach i kwestiach wręcz trywialnych, wypełniających naszą codzienną przestrzeń. Nie trzeba żadnych dzikich stworów, nie trzeba chodzących po lesie psychopatów z dzikimi psami, nie trzeba opętania i nawiedzeń, ponieważ ta najstraszniejsza groza czai się tuż pod powierzchnią naszego życia (w tym wypadku będzie to śmierć dziecka) i czeka tylko na sposobność, by zniszczyć nam życie.

Koko-di Koko-da budzi w widzu bolesny dyskomfort. Taka terapia wstrząsowa jest jednak widzowi potrzebna, tym bardziej że twórca Olbrzyma dochodzi do optymistycznych wniosków. W przeciwnym razie ten film byłby nie do zniesienia, a tak – otrzymaliśmy niebanalny horror, w którym  nie chodzi wcale o strach, ale o podjęcie walki i przepracowanie traumy, której pozornie nie sposób pokonać. To prawdziwa petarda emocji, która potrafi rozszarpać wnętrze widza i zostawić w nim sporą dziurę. A o mało którym horrorze można to powiedzieć. Dlatego też ponownie należą się pochwały dla osoby, która dokonywała selekcji filmów na 4. Fest Makabrę. 

Fot.: Fest Makabra / Kino Świat 

koko-di koko-da

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *