Pan Lodowego Ogrodu

Narkotyczny miraż – Jarosław Grzędowicz – „Pan Lodowego Ogrodu, tom 2” [recenzja]

Pan Lodowego Ogrodu, tom 2 Jarosława Grzędowicza to kontynuacja serii o tym samym tytule. Poprzednia recenzja (tomu 1) była bardzo pozytywna, wobec czego do kolejnej części podchodziłam bez najmniejszych trosk. Wspaniały popis wyobraźni, zgrabni, wyraźni i logiczni bohaterowie, fantastyczny świat. Tom 1 stanowił dla mnie nowe drzwi w fantastyce. Czy autorowi udało się zgrabnie poprowadzić kontynuację? Tutaj znów mamy do czynienia po pierwsze: z narracją podwójną, po drugie: dwoma jej typami: pierwszo- i trzecioosobową. Z tą różnicą, że nieco bardziej poznamy naturę cyfrala, a książę już po całości przejmie fabułę książki.  Przekonajmy się, co z tego wyszło.

Fabuła książki od pierwszego zdania nawiązuje do minionych wydarzeń i kontynuuje wątek, na którym urwała się poprzednia część. Tym razem  Vuko znajduje się w całkiem nowych warunkach. Wraz z Cyfral, stają się bytami rozpatrywanymi odrębnie, niczym mające identyczną wiedzę, ale różne (oj, zdecydowanie) światopoglądy.

Wrażenie jest takie, że aż siadam na ziemi i zwijam się na chwilę w kłębek. Próbuję uspokoić się i jeszcze raz aktywować swój pokładowy komputer, ale on milczy. Mój pasożytniczy anioł stróż milczy.

Oczywiście zgrabnie powracamy do charakternego usposobienia postaci:

Rozpacz i poczucie bezsilności pozwalają mi leżeć bezwładnie na mchu, zwiniętemu w kłębek, trwa to może ze dwadzieścia minut. Potem czuję, że uwierają mnie kamienie, mokry mech jest niewygodny, żrą mnie mrówki. Dobra, wystarczy.

Vuko kontynuuje swoją podróż po świecie Midgaard, podjętą w celu odnalezienia członków swojej załogi. Robi to, jak zwykle, w swoim dobrze znanym, sarkastycznym żywiole.

– Może nie da się zwariować. Ale dlaczego nie mogę mieć jakichś ludzkich majaków? Ale piczku materinu, perkele saatani vittu, zaszto Disney?

(…) Spokojnie wstali i wyszli, zabierając bydło i trzodę, oraz muchy i pszczoły, ewentualnie bardzo troskliwie i bez gwałtu porwało ich UFO. Co ja gadam, to ja tutaj jestem UFO.

– Dobrze – powiada szakal w kepi. – Teraz odejdź. Naradzimy się i zdecydujemy. Jeżeli postanowimy cię zabić, łatwo się zorientujesz.

Wychodzę z namiotu. Też lubię, kiedy ktoś mówi z sensem i niedługo.

Mimo że pierwsza część pozwoliła nam dość mocno poznać naszego bohatera, tym razem poznamy Vuko z kolejnych i bardzo różnistych perspektyw, przy czym żadna mnie nie zawiodła. To postać bogata, mimo że dość długi fragment chodziła bez butów. To jednostka, jakich mało w czytelniczym świecie. Jest to postać, która walczy z człowieczeństwem, sumieniem i moralnością.

A uprzedzali go. „Nie naprawiaj świata. Nie wszczynaj rewolucji. Masz pojawić się, ewakuować cele i zniknąć bez śladu”. Czy jednak jest to w ogóle, choć odrobinę możliwe?

– Jestem człowiekiem i zamierzam zachować człowieczeństwo. Przecież inaczej zwariuję. Albo zamienię się w takie samo bydlę jak on. (…) Kalkulacja. Ważenie szans. Bezsensowna strata czasu. Tylko po to, by się przekonać, że tam w środku nadal jestem racjonalny. Ale po co, skoro i tak nie mogę jej zostawić. My, ludzie, tak jesteśmy skonstruowani. Oprócz logiki, rozsądku i zdolności ważenia szans, mamy jeszcze skrupuły. Sumienie. Uczucia. Różne przesądy, które czynią nas ludźmi.

Książka pełna jest niesamowitych wizji niczym narkotyczny miraż i psychoza razem wzięte. Ptaki wiszące w powietrzu, deszcz krwi i oczy wyrastające w ziemi. Świat, w którym ciężko rozróżnić widziadła snu od rzeczywistości, świat, w którym koszmar senny byłby wybawieniem.

(…) Ale wtedy drzwi się zamknęły, chociaż były wyłamane.

Podróż jest niebezpieczna i niewiarygodna. Vuko natrafia na cuda i dziwy. Wszystko, co się dzieje, jest absurdalne… Ale w jakiś taki pozytywny sposób. Świat zaskakuje Vuko, a jeszcze bardziej (o ile to możliwe), samego czytelnika. Świat Pana Lodowego Ogrodu, mimo ogromu niezrozumienia na pierwszy rzut oka, staje się coraz bardziej logiczny. Vuko, nieco pokracznie, ale obraca się w nim. Najlepsze jest to, że zaczyna go rozumieć i grać na jego zasadach. Bohater odbywa w swojej wędrówce restarty. Coś jak gra na kodach, ale kodach, które wpisuje ktoś inny, podczas gdy bohater jest tylko marionetką w jego rękach. Jest to bardzo płynne, widowiskowe i niespodziewane.

– Może ktoś powinien wam powiedzieć, że w życiu nie ma zbyt wielu nienaruszalnym reguł?

Przeklinam mgłę, przeklinam pomysł przejścia przez tę kotlinę, a nade wszystko przeklinam wszystkie baśnie.

Vuko nie jest już mocarnym rycerzem, zaczyna stanowić wręcz odzwierciedlenie ludzkich słabości. Jest on człowiekiem, który nie ma w co się ubrać, co zjeść, nie posiada mapy, ani nawet skrawka ze świata technologii. Jest zdany sam na siebie.

– Nie zawracaj mi głowy. Źle się czuję. Jest mi niedobrze, boli mnie żołądek, pocą mi się dłonie, jestem osłabiony i bolą mnie mięśnie. Może mam grypę.

– Vuko… Ty się boisz.

W tej krainie dzieje się dokładnie to, na co Bogowie pozwolą.

Są rzeczy, którym nie pozwolą działać, bo tak jest lepiej.

Vuko ma, mimo wszystko, niezmiennie sympatyczne wnętrze. Dlatego śpiewa niemieckie przyśpiewki dziecięce po dokonanym mordzie.

Pojawia się i nasz książę: Władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździe  wraz ze swoim przybocznym Brusem. Niosą oni pewną bajkę.

– Jaką bajkę, sitar Tendzyn?

– (…) Musisz wiedzieć, kim jesteś, co robisz i dlaczego. Zawsze. Nawet, jeśli sądzisz, że nikt cię o nic nie zapyta, musisz mieć bajkę.

Myślę, że nikt z nas nie chciałby nieść ciężaru właśnie takiej bajki. Bajki ucieczki, kłamstw i niedopowiedzeń. Książę wciela się w postaci niewygodne, acz bezpieczniejsze niż postać, którą jest w rzeczywistości. Żyje w świecie, w którym żyją jedynie jego cienie. Wcielenia zabrane prosto z drogi losowym, przypadkowym przechodniom. Wokół księcia jest śmierć. Śmierć, śmierć, śmierć. Jego misją jest walka z losem i przeznaczeniem.

Wiemy, co robić. Jesteśmy tropicielami. I jest nas sześciu. Na tym pustkowiu to już armia. Jeżeli kilku samotnych żołnierzy zginie w tych górach bez śladu, nikt nie będzie rozpaczał.

– Jedna kropla usypia, druga odbiera ból, trzecia zabija. (…) Tu nie wolno się pomylić.

Czułem, że jeśli uda mi się odciągnąć od niej upiora (…), że jeśli będzie miała szansę dotrzeć do tego nowego Kirenenu, to i ja będę miał szansę zrobić to, co mi przeznaczono. Ona wierzyła odwrotnie: że jeśli mnie się powiedzie, to ona znajdzie dom.

Podczas jego podróży obserwujemy załamanie człowieka i złamanie człowieczeństwa. Dostajemy za to dzikość, pierwotny lęk i niepewność o kolejne godziny. Żyje on w świecie zupełnie innym od Vuko. To świat, w którym wszystko jest na modłę Matki.

– Był sobie drobny kupiec. Ta okolica żyje z karawan i niczego innego, bo tu za bardzo nic nie wyrośnie. Zbudował sobie niewielki dom, o kilka godzin marszu od miasta, gdzie jest drogo i hałaśliwie i kręcą się różne dziwne typu. Może miał ładną córkę, kto wie. Wykopał sobie studnię, a w tej okolicy to sztuka. I wystarczyło. Studnia, ładny dom, jakiś mająteczek. Matka tego nie pochwala. Wszystkie dzieci są jednym. Nie może być tak, że ktoś sobie wykopie studnię i ma, a ktoś inny nie. Zresztą co miał zrobić. Wziąć te studnię pod pachę i zanieść do miasta? A wodę i tak mu zabrali. Sposobem Czyniących. A może studnia wyschła. […] Każą takiemu pisać prawdy Pramatki własną krwią. Na koniec sadza się go i wbija gwóźdź prosto w czaszkę. […] I był tu Czyniący. Ten kamień to przekleństwo. Ponoć rośnie w ustach temu, kto przeciwstawia się prawu Podziemnej.

Książę błądzi po świecie i sam nie wie, która droga okaże się właściwą. Teraz najważniejsze jest przetrwanie.

[…] wiesz, co zrobić, żeby wygrać, kiedy się już przegrało? […] Trzeba wtedy zrzucić figury i ustawić je w powrotem. Kiedy się przegrało, wygrać można tylko, rozpoczynając od nowa.

Jeśli chodzi o zalety tego wydania, bardzo przyjemnym dodatkiem są mapy na wnętrzach okładek oraz ilustrację wewnątrz, a także na początku każdego z rozdziałów (szkoda tylko, że zarówno okładka, jak i ilustracje nie były pracą jednego autora, czuję miszmasz stylów).

Muszę bardzo pochwalić Pana Grzędowicza za progres w stosunku do poprzedniej książki. Widać, że odrobił lekcje. Tekst jest dużo czystszy, klarowniejszy, zdania bardziej logiczne, krótsze. Zauważyłam też mniej błędów. Fabularnie zaś, to niesamowite, jak sprawnie autor łączy świat rzeczywisty, dobrze nam znany (choć jednak odległy przez zbytnie posunięcie technologiczne), wraz z ordynarnym wręcz średniowieczem.

Szczególnie podobały mi się niektóre fragmenty, jak na przykład te z igłami, których używano do wyzwalania odpowiednich uczuć, aż przeszły mnie ciarki, gdy go czytałam. Niesamowicie elektryzująca dla zmysłów okaże się także pewna łódź. Łódź, dookoła której utrzymuje się kra. Co za pomysłowość! Bardzo wstrząsnęło mną także przebudzenie Vuko ze snu:

Wyplątuje się ze spróchniałej pryczy i z wrzaskiem wyskakuje na zewnątrz, otrzepując się, jakby oblazło mnie robactwo. Trwa to kilka chwil, zanim przestanę dygotać, dreptać w jakimś kretyńskim tańcu i dojdę do siebie. Odruchowo, zupełnie bez sensu usiłuję aktywować cyfrala. To tylko histeria.

Jeśli chodzi o minusy, lektura chwilami była dość nużąca, niestety. Odnoszę wrażenie, że książka była znacznie dłuższa niż poprzednia, dla samego przynudzania. Owszem, ciągle coś się działo, jednak ciężko było nieraz przez to przejść. Co więcej, nie wszystkie wątki poświęcone rozważaniom nad przeznaczeniem księcia były dla mnie zrozumiałe. Przefanatyzowanie, nazwijmy to.

Kolejna kwestia: fabuła poświęcona Vuko, stanowiła chyba z 1/4 książki. Część poświęcona księciu, stanowiącą odrębną (nadal) fabułę, znacznie przytłoczyła naszego bohatera. Aż niecierpliwie czekałam na jakieś wyjaśnienie takiego zabiegu. Zamiana głównych bohaterów? Podwaliny pod spotkanie? Mam nadzieję, że wszystko przede mną.

Nie podobała mi się również kwestia dotycząca widziadła na pustyni, które ukazało się księciu. Jest to dla mnie zbyt banalne, przewidywalne i po prostu bez sensu. Tyle dało się tam zrobić i co? Nico.

Czas na okładkę. Nie ukrywam, że należę do fanów okładek z 2012 roku, jednak trzeba przyznać, że aktualna oprawa graficzna bardzo ładnie wpada w konwencję podróży, wędrówki i poszukiwania, w których główny bohater (a może raczej: bohaterzy) uczestniczą. Zachowana jest odpowiednia do wydania pierwszej części kolorystyka i kreska. Nie podoba mi się jednak, iż postać z okładki wychodzi na pierwszy plan przy tytule, jest po prostu przed nimi. W pierwszym tomie również pojawił się ten zabieg, jednak był to po prostu kruk, który wyleciał sobie do przodu (no, kruki tak mają). Tutaj nogi postaci na okładce jakoś dziwnie wychodzą poza miejsce, w którym powinny być. Sam miecz wyglądałby lepiej, wzory byłyby „czyste”. Nieco w tyle widzimy ludzką twarz – to człowiek uwięziony w drzewie. Jest to ogromne nawiązanie do fabuły. Widzimy także zwierzęcą czaszkę, oddająca klimat i naturę świata, w którym Vuko Drakkainen się obraca. Co do samej sceny okładkowej, nie jest to żaden spojler, ale idealnie oddaje jedną ze scen w książce. Postać ludzką oczywiście możemy sobie kojarzyć z głównym bohaterem.

Zawsze podczas czytania książki, którą moim zadaniem będzie zrecenzować, przyklejam karteczki i dopisuję ołówkiem komentarz. Znalazł się tam takowy: Wręcz poetycko dobra! Taka jest ta książka. Ma w sobie sarkazm, komedię (fragment z mapą był świetny), ale też ból, cierpienie i emocje. Dużo emocji. Są też momenty pisane niczym przez poetę. To naprawdę dobra książka.

Kolejny raz, przywołuję Wiedźmina Andrzeja Sapkowskiego. Myślę, że Grzędowicz, chwilami naprawdę trafia w ten klimat. Druga część świata Pana Lodowego Ogrodu nie jest logiczna. Nie jest przewidywalna. Nie jest ułożona. Stanowi za to formę spektakularną i, wbrew pozorom, jednolitą.

Fot.: Fabryka Słów

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *