ratched

American Ratched’s Story – Ryan Murphy, Evan Romansky – „Ratched” [recenzja]

Wielka Oddziałowa… Czy jest ktoś, kto po obejrzeniu Lotu nad kukułczym gniazdem Miloša Formana, nie pałał nienawiścią lub chociaż antypatią do tej pielęgniarki, którą fenomenalnie zagrała Louise Fletcher? Nie można nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że jest to postać kultowa, lecz choć jej pierwowzór powstał w wyobraźni Kena Keseya i po raz pierwszy kobieta ta pojawiła się w powieści, to dopiero ekranizacja książki sprawiła, że Mildred Ratched stała się niemal synonimem zimnej, wyrachowanej, przerażającej wręcz postaci kobiecej, która za eleganckim uśmiechem i opanowaną twarzą skrywa niesamowity brak empatii i… śmiertelne niebezpieczeństwo, co w połączeniu z naturalnym wyobrażeniem o pielęgniarce niosącej pomoc i ukojenie cierpiącym, dało niezapomniane wrażenie. Nic więc dziwnego, że świat serialu w końcu upomniał się o tę postać z tak wielkim potencjałem. Na Ratched od Netflixa czekało wiele osób. Jaką przeszłość ma Wielka Oddziałowa? Jakie sekrety skrywa i co sprawiło, że stała się osobą, którą poznajemy w Locie nad kukułczym gniazdem? Czy Sarah Paulson dotrzymuje kroku Louise Fletcher? Pytań było wiele. Odpowiedzi są, choć nie wszystkie takie, na jakie liczyłam. Inne były natomiast niemożliwe do sformułowania.

Akcja serialu dzieje się mniej więcej dekadę przed wydarzeniami z filmu Miloša Formana. Jednak pierwsze sceny nie pokazują nam głównej bohaterki, a przerażające, krwawe wydarzenia, jakie mają miejsce w domu księży. Do tego twórcy wkrótce wrócą, jednak po jatce czas przejść do pielęgniarki. Mildred Ratched – elegancką, opanowaną, uprzejmą kobietę poznajemy w momencie, kiedy przyjeżdża do północnej Kalifornii, bo tam znajduje się Szpital Psychiatryczny w Lucii. Kobieta jest nad wyraz zdeterminowana, aby dostać posadę w placówce, ale dyrektor szpitala, doktor Richard Hanover, informuje ją, że nie ma obecnie  żadnego wakatu. Jednak zarówno Mildred Ratched, jak i widz doskonale wiedzą, że już wkrótce kobieta dostanie to, po co przyjechała. Dlaczego tak zależy jej na posadzie pielęgniarki w wymagającym szpitalu psychiatrycznym? Ta zagadka dość szybko (zaskakująco szybko) się wyjaśni, generując kolejne tajemnice i dokładając kolejne wątki, które w miarę upływu fabuły zaczną się zazębiać, łączone oczywiście przez osobę nieustępliwej siostry Ratched. Swój sekret skrywa bowiem nie tylko Mildred, ale także zarządzający placówką Filipińczyk czy piękna stażystka. Swoją rolę odegra również sugestywnie przyglądający się Mildred mężczyzna zamieszkujący w tym samym motelu. Nie bez znaczenia będzie sekretarka burmistrza, którego wsparcie finansowe ma być jedyną szansą szpitala na dalsze istnienie, a także na rozwój nietypowych badań i eksperymentów doktora Hanovera. Burmistrz, początkowo niezainteresowany miejscem takim jak szpital psychiatryczny, zmienia zdanie po interwencji Gwendolyn (wspomnianej sekretarki); nie bez wpływu na to ma fakt, że do placówki przewieziony zostaje właśnie Edmund Tolleson – młody morderca, o którego stanie psychicznym, a zatem i ostatecznym losie (wyrok śmierci czy placówka psychiatryczna) orzec ma Hanover.

Od momentu, kiedy dowiadujemy się, dlaczego Mildred Ratched tak usilnie starała się o posadę w Lucii, stopniowo na jaw wychodzą kolejne tajemnice z jej przeszłości. Dowiadujemy się o jej pracy pielęgniarki na froncie, gdzie widziała okropne rzeczy, ale gdzie również wiele się nauczyła. Sięgamy także dużo dalej w przeszłość i za sprawą ciekawego zabiegu poznajemy opowieść o dzieciństwie panny Ratched (sugestywna, ciekawie nakręcona i wzbudzająca wiele emocji scena). Chciałabym móc napisać, że do tego wszystkiego dochodzi tło, które stanowią pacjenci placówki, niestety – ten potencjał niemal całkowicie zmarnowano na rzecz personelu szpitala. Czyżby twórcy bali się zbytniego przywiązania lub wręcz powielania pierwowzoru? Tego nie wiem, ale biorąc pod uwagę tematykę serialu i miejsce akcji, uważam to za duży błąd i wręcz uchybienie. Tak po prawdzie poznajemy bliżej może pięciu pacjentów, z czego tylko jeden okazuje się pełnoprawną postacią serialu. Szkoda. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcono personelowi. Mamy więc piękną Dolly ze słabością do złych chłopców, siostrę Bucket, przełożoną pielęgniarek, która, choć do reszty personelu ma silną i zdecydowaną rękę, to nad doktorem Hanoverem trzęsie się jak zakochana nastolatka, a także Hucka Finnigana, pielęgniarza o dobrym sercu, którego poparzona twarz stanowi przeszkodę w znalezieniu innej posady, o czym personel nie pozwala mu zapomnieć.

Jeśli chodzi o pacjentów natomiast, to choć przewijają się tu i ówdzie (czyniąc Ratched serialem mocno zakorzenionym we współczesnej tematyce, pomimo akcji dziejącej się lata wstecz), mam wrażenie, że większość z nich została wprowadzona do fabuły właśnie po to – by sprostać nałożonym od jakiegoś czasu na dzieła kultury wymaganiom, bez których nawet wybitny twór mógłby zostać zlekceważony. Dwoje najbardziej charakterystycznych pacjentów, a zarazem postaci, którym poświęcono najwięcej czasu spośród pensjonariuszy, to wspomniany już morderca Edmund Tolleson i czarnoskóra Charlotte Wells cierpiąca na osobowość mnogą. Podobał mi się wątek tej postaci, a także to, jak sprytnie i ciekawie wykorzystano ją do kilku potrzebnych fabule rozwiązań. Z tego jednak, co zdążyłam się zorientować, ani postać Charlotte, ani wcielająca się w nią Sophie Okoneda, nie wzbudzają powszechnego entuzjazmu wśród recenzentów. Ja natomiast zdecydowanie wolałam ten wątek niż chociażby pacjentek poddanych hydroterapii. 

Przejdźmy jednak do Mildred Ratched, a więc powodu, dla którego ten serial powstał. Czy dzieło Murphy’ego sprawdza się jako serialowy prequel Lotu nad kukułczym gniazdem? To trudne pytanie, bo wszystko zależy od tego, czego oczekujemy po historii Wielkiej Oddziałowej, ale moim zdaniem odpowiedź brzmi: nie. Po pierwsze dlatego, że przez wszystkie osiem odcinków cały czas nie mogłam się przekonać do faktu, że oto oglądam historię tej właśnie siostry Ratched, którą tak znienawidziłam, gdy katowała pacjentów szpitala w powieści Keseya. Po prostu na żadnym etapie serialu te dwie kobiety nie stapiały mi się w jedną postać. Po drugie raziła mnie stylistyka serialu. Zdaję sobie sprawę z tego, że siadając do seansu dzieła twórcy serii American Horror Story, mogłam spodziewać się czegoś właśnie w tym stylu, ale czy dzieła tworzone na przysłowiowe jedno kopyto są wizytówką dobrego twórcy? Kiedy usłyszałam, że powstanie serialowa opowieść o początkach Wielkiej Oddziałowej, byłam pewna, że otrzymam niesamowity, trzymający w napięciu dramat, którego najbardziej drastyczne, a nawet i groteskowe elementy będą wypływały z samej natury ludzkiej i tego, jak okrutna potrafi ona być, a nie ze środków wyrazu potrzebnych, aby to wyeksponować. Tymczasem otrzymałam w zasadzie kolejny sezon nagradzanego kilkukrotnie serialu (którego zresztą jedna z części już rozgrywała się w szpitalu psychiatrycznym, a nawet niemałą rolę odegrała tam Sarah Paulson) promowany jedynie jako osobne dzieło.

Mildred Ratched to kobieta, która zawsze dostaje to, czego chce – oto prawda, którą znamy już od pierwszych scen, kiedy Sarah Paulson pojawia się w tej roli na ekranie. Widzimy to w sposobie, w jaki chodzi, jak rozmawia, jak czesze włosy. I szybko przekonują nas o tym kolejne wydarzenia mające miejsce na ekranie. Szybko również przekonują się o tym ci, którzy ośmielili się przeciwstawić Mildred lub zadrzeć z nią w jakikolwiek sposób. Albo po prostu stanąć jej na drodze. Taką bezwzględną Ratched poznajemy na początku serialu, choć z czasem zdarzać się będą sytuację, kiedy zdobywać się będzie na ciepłe, ludzkie odruchy, a lód w jej sercu jakby zacznie topnieć… I tu mam bodaj największy problem z produkcją Netflixa, ponieważ serial reklamowany jest jako ten, który pokazać ma, że nikt nie rodzi się potworem, lecz staje się nim ze względu na to, co go spotyka. Brzmi to hasło mądrze i wzniośle, z uporem zresztą powtarzane jest przez wielu recenzentów, którzy właśnie ten aspekt w Ratched widzą i doceniają. Dla mnie niestety na tym polu właśnie twórcy zawiedli najbardziej. Po pierwsze dlatego, że nie widzimy wcale tak szumnie zapowiadanej metamorfozy Mildred Ratched, która miała być główną tematyką produkcji. Otrzymujemy co najwyżej jej próbę, która nie wytrzymała konfrontacji z zamiłowaniem twórców do makabrycznych, dziwacznych, groteskowych wręcz wątków, które tak dobrze już przecież znamy. Przez to Ratched odpływa na wody kompletnie jej nieprzeznaczone. Tytułowa bohaterka ponadto przechodzi lekką metamorfozę, ale… w drugą stronę. Z bezwzględnej kobiety, która po trupach dąży do celu, zaczyna ujawniać nam swoją ciepłą stronę, przekonuje, że potrafi kochać i współczuć, ponadto poznajemy jej tragiczną przeszłość. To jak to w końcu jest? Ratched pokazywać ma to, jak Mildred stała się potworem, którego znamy z Lotu nad kukułczym gniazdem, czy na odwrót? Mam wrażenie, że twórcy sami pogubili się w tym, co chcieli pokazać.

Wracając natomiast do tematu potworów – owszem, nikt się nim nie rodzi, bo żadne niemowlę potworem nie jest, ale jeśli serial miał usprawiedliwiać traumatyczną przeszłością paskudne czyny dorosłych, to… nie udało się to. Do tego serial przeszarżował, jeśli chodzi o ludzkie skłonności do czynienia zła, do manipulowania, do zdrady. W Ratched niemal każdy ma coś na sumieniu, z każdym „jest coś nie tak”. Brakuje tu normalnych ludzi i myślę, że wynika to z tego, że ta normalność nie wpasowuje się w ramy twórczości Ryana Murphy’ego. Za dużo w serialu udziwnień, za dużo przerysowania, czego doskonałym przykładem jest wątek bogaczki Lenore Osgood i jej syna. Moim zdaniem serial znakomicie obyłby się bez niego, choć oczywiście szkoda by było pozbawić dzieło takiej gwiazdy, jaką jest Sharon Stone. Natomiast historia kobiety i jej syna jest kwintesencją tego, co do Ratched nie pasuje (w moich oczach), a czego niestety znalazło się stanowczo za dużo. Omawiając przypadek pani Osgood, zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy doktorze Hanoverze. Cały czas nie jestem pewna, w jakim stopniu jest to postać wielowymiarowa i niejednoznaczna, a w jakim… niekonsekwentnie poprowadzona przez twórców. Z jednej strony bowiem widzimy, jak bez mrugnięcia okiem stosuje okrutne praktyki, nie zważając na cierpienie pacjentów, z drugiej jednak zleca budowę stodoły, w której pacjenci będą przebywali ze zwierzętami, co miałoby przyczynić się do poprawy ich zdrowia w sposób bardziej humanitarny. Niełatwo nadążyć za dyrektorem szpitala, jego metodami, pragnieniami i podejściem do chorych. 

Ratched porusza wiele tematów, o których rozprawiać można godzinami. Samo kwalifikowanie homoseksualizmu czy bujnej wyobraźni do chorób psychicznych wystarczyłoby na wielogodzinną, burzliwą dyskusję. A przecież mamy jeszcze wpływ traum na późniejsze życie i relacje z innymi ludźmi, czy – dość głośny ostatnimi czasy – wątek przewijający się niemal na każdym kroku, a który w skrócie można określić hasłem girl power. Jest to temat, który wyszedł twórcom dość sprawnie, bo choć jest on bardzo silnie zakorzeniony w serialu, właściwie od samego jego początku i jest ważny również dla przebiegu fabuły, to nie jest nachalnie poprowadzony, a widz nie czuje się atakowany nim zewsząd, bo zdaje się on naturalną koleją rzeczy w tej opowieści. Nie da się bowiem ukryć, że to kobiety są siłą sprawczą tego serialu. Wydaje się to oczywiste, ponieważ to właśnie kobieta jest główną i tytułową bohaterką, ale również postaci poboczne, które mają znaczący wpływ na losy innych bohaterów, to właśnie przedstawicielki płci żeńskiej. Rządy Richarda Hanovera są niemal czystym odzwierciedleniem powiedzenia, że mężczyzna jest głową, ale to kobieta jest szyją, która nią kręci. I mowa tu nie tylko o siostrze Ratched – nie będę jednak zdradzać więcej niż to konieczne. Pojawia się jednak pytanie, w jakim świetle stawia to kobiety i co tak naprawdę chcieli przekazać twórcy? O ile bowiem siła kobiet, kobieca solidarność i ich zdolności przywódcze i strategiczne brzmią dobrze, o tyle już głębsze przyjrzenie się problemowi, zwłaszcza w konfrontacji z mężczyznami z Ratched, daje nam obraz co nieco niepokojący. Bo choć mężczyźni w serialu Murphy’ego są może i mniej sprytni, może i głupsi (przez co stają się nieświadomymi marionetkami w rękach kobiet) i bardziej podatni na reagowanie na emocje tu i teraz, to ostatecznie zyskują oni w tym dziele status tych bardziej empatycznych i ludzkich. To nie oni knują, snują intrygi, napuszczają jednych na drugich. I choć może i w pewnym sensie nawet gardzą kobietami, ze względu na ich niższą pozycję w społeczeństwie i traktowanie nierzadko głównie jako obiektu seksualnego, to kobiety w Ratched gardzą mężczyznami chyba na każdym poziomie, a ich współczucie ogranicza się niemal zupełnie do przedstawicielek płci pięknej. Nie jestem pewna, czy podoba mi się takie przedstawienie obydwu płci.

Nie spodobało mi się natomiast to, że przez cały sezon Mildred Ratched nie znajduje godnego siebie przeciwnika (manipulatora, krętacza, inteligentnego osobnika, który, nawet jeśli jej nie przechytrzy, to choć dorówna i zagrozi). Tymczasem, kiedy już zapowiada się na coś takiego, okazuje się szybko, że przyszłej Wielkiej Oddziałowej albo pomaga łut szczęścia, albo… bardzo szybko (wręcz podejrzanie i nieprawdopodobnie) brata się z takim rywalem. Odebrało to serialowi nieco z wiarygodności, której powinien mieć znacznie więcej, by przemówić do widza – a przynajmniej do mnie. 

Jedna z najnowszych produkcji Netflixa ma jednak również sporo zalet, których po prostu nie sposób jej odmówić. Nie zdziwi chyba nikogo, że wymienię w tym miejscu przede wszystkim doskonałą grę aktorską. Przy okazji czas wrócić do pytania, które padło na samym początku niniejszego tekstu. Czy Sarah Paulson, a więc gwiazda Ratched, sprostała zadaniu i dorównała kreacji Louise Fletcher, za którą ta zgarnęła Oscara? Problem w tym, że… nie sposób sprawiedliwie odpowiedzieć na to pytanie. O ile bowiem RatchedLot nad kukułczym gniazdem przedstawiają tę samą postać, o tyle oba dzieła robią to tak totalnie inaczej, że porównywanie tych kreacji, a zatem i aktorek, będzie bezcelowe. Sarah Paulson zagrała natomiast świetnie, odnajdując się zarówno w scenach, w których tworzy postać zimną, wyrachowaną i niemal pozbawioną uczuć, jak i wtedy, kiedy na jej twarzy maluje się empatia i głęboko skrywany smutek i ból. Chyba nie było lepszej kandydatki do tej roli. W produkcji nie brakuje innych, znanych nazwisk. Sharon Stone w roli pani Osgood wypada bardzo dobrze, choć nie jestem fanką ani tego wątku, ani w ogóle tej postaci. Jednak jak na możliwości, jakie dał jej scenariusz, zrobiła zapewne to, co mogła i w sposób najlepszy z możliwych. Bardzo dobrze i przede wszystkim wiarygodnie wypadł Jon Jon Briones w roli doktora Hanovera – podobało mi się jego stopniowe popadanie w coraz większy popłoch; wręcz czuło się jego panikę i zaciskającą się wokół jego szyi pętlę. Świetnie wypadła na ekranie Judy Davis w roli Betsy Bucket, która ciekawie ewoluuje na ekranie i której ostatecznej kreacji się w zasadzie nie spodziewałam. Niczego nie można zarzucić także znanej z Sexu w wielkim mieście Cynthii Nixon, Finnowi Wittrockowi, który zagrał Edmunda Tollesona, a którego doskonale znają już fani American Horror Story. Podobała mi się także Harriet Sansom Harris (choć nie jestem fanką jej wątku), którą znamy z Gotowych na wszystko. Dobrze patrzyło się również na grę jej kolegi z planu serialu dziejącego się na Wisteria Lane, czyli Charliego Carvera grającego pielęgniarza w Szpitalu w Lucii.

ratched

Natomiast wizualna oprawa serialu i cała strona czysto techniczna, a więc muzyka, efekty, oświetlenie… To wszystko trudno ocenić obiektywnie (poza scenografią i kostiumami, a także charakteryzacją, które naprawdę robią wrażenie), ale myślę, że fani stylu Murphyego będą zadowoleni tak tego aspektu dzieła, jak i z całego serialu. Do mnie natomiast ta wizja Ratched nie przemówiła, tworząc zbyt przesadzoną, zbyt narkotyczną wizję historii, która miała dla mnie potencjał przede wszystkim jako mocny, rewelacyjny dramat, thriller psychologiczny z naciskiem na spojrzenie w głąb psychiki postaci. Tymczasem zabiegi, które stosuje Murphy, skutecznie odciągają nas od tego, co istotne. Podobnie zadziało się w głośnej Euforii, która dla mnie stała się przez to niestety serialową wydmuszką, która poza zapadającą w pamięć i godną nagród formą, niewiele miała do zaprezentowania. Z Ratched nie jest tak źle, ale nadal widzę tu przerost formy nad treścią, co dziwi i smuci, biorąc pod uwagę, jak duży potencjał drzemał w tej historii, do opowiedzenia której niepotrzebne były żadne dodatkowe fajerwerki odciągające naszą uwagę. Bardzo przeszkadzał mi na przykład zabieg zastosowany już w pierwszym odcinku – kolorowe światło padające w konkretnych sytuacjach, które kompletnie odcina mi się od tej opowieści. Wyszło trochę zbyt teledyskowo i kiczowato, a wątpię, aby o to właśnie chodziło. Nie bez znaczenia zresztą jest tu kolor zielony, który pojawia się nagminnie – czy to właśnie oświetleniu, czy w elementach wystroju pomieszczenia, elementach otoczenia, czy też (najczęściej) w strojach bohaterek. Mnie zabieg ten kojarzy się przede wszystkim z filmem Wielkie Nadzieje z 1998 roku (Alfonso Cuarón jest zresztą znany z symbolicznego wykorzystania tego koloru w swoich filmach), ale nie jest tajemnicą, że Ryan Murphy inspirował się (nie tylko w tym aspekcie) twórczością Hitchcocka. Kolor zielony ma w Ratched symbolizować przemoc i agresję, żądzę i władzę, pragnienie i zło. Dlatego tak często Mildred ma w swoim stroju zielone elementy, dlatego jeździ zielonym samochodem, dlatego, gdy już wie, że otrzyma posadę w szpitalu, pada na nią zielone światło, dlatego także Lenore Osgood jest otoczona tą barwą. Dla mnie było tego zbyt wiele i doceniłabym ten zabieg bardziej, gdyby był nieco subtelniejszy. Ponadto kłóci mi się z tak negatywnymi konotacjami kolor zielony, który przecież kojarzy się raczej pozytywnie.

ratched

Mój główny problem z Ratched polega na tym, że gdybym chciała obejrzeć kolejny sezon American Horror Story… to bym go obejrzała. Tymczasem nie bez powodu zatrzymałam się na Freak Show (nawet go chyba nie kończąc). Ratched miało potencjał stać się fenomenalnym serialem, w dodatku mogło być inspiracją, a nawet wzorem do sięgania po inne kultowe postaci, których historie można stworzyć i opowiedzieć innym. Wyszło niestety po prostu tak sobie. Nie znaczy to jednak, że żałuję seansu – nie. Niektóre odcinki oglądało mi się, lepiej, inne gorzej. O tym bowiem też trzeba wspomnieć – serial jest dość nierówny, pod koniec jakby nieco… rozmięka? Tymczasem powinno być (biorąc pod uwagę specyfikę głównej postaci i to, do czego ma dążyć jej historia) chyba na odwrót. Nie jest to produkcja zła, na którą szkoda tracić czas, zwłaszcza że fani Murphy’ego powinni być zadowoleni, ale obawiam się, że może być też sporo grono osób takich jak ja – którzy cieszyli się na tę historię i niestety nieco ich ona zawiodła. Ze zdziwieniem przyjęłam informację o kolejnym sezonie. Oczywiście seans ostatniego epizodu nie pozostawił złudzeń, ale zaczynając serial, myślałam, że będzie to zamknięta historia, i jako taką bym ją widziała. Ciekawa jestem natomiast, jak Mildred Ratched poprowadzą dalej twórcy, bo przecież prędzej czy później będą musieli zacząć jej właściwą metamorfozę, a nie tę odwróconą. Chyba że postanowią stworzyć swoją wersję Wielkiej Oddziałowej, która nigdy nie stanie się tą, którą powołał do życia Ken Kesey. Ale to byłoby chyba zbyt dziwne, prawda? Sięgać po kultową postać po to, by stworzyć ją… zupełnie inaczej.

ratched

Oczekiwania wobec Ratched były ogromne, ale tez twórcy postanowili się zmierzyć z dziełem i postacią, które mają status kultowych. Musieli wiedzieć, co robią, czym ryzykują i na jakie skrajne reakcje widzów i krytyków się narażają. Czy sprostali oczekiwaniom i udźwignęli ciężar dzieła, spod którego skrzydeł wyrwali swoją główną bohaterkę? Niestety nie do końca. Jednak serial ratuje przede wszystkim świetna obsada, z Sarah Paulson na czele, wśród której nie znalazło się w zasadzie żadne słabsze ogniwo. Jednak samo aktorstwo i nawet na swój sposób wciągająca historia nie wystarczą, by zadowolić apetyt, który rósł tak długo. Ratched, cierpiąc przede wszystkim na wtórność i przerost formy nad treścią, zawodzi, choć nadal może pełnić funkcję niezłej rozrywki na jesienne wieczory. Nie powalającej, ale właśnie niezłej.

Fot.: Netflix

ratched

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *