tesla

Stara gwardia nie rdzewieje – Tesla – „Shock” [recenzja]

Tesla powróciła z albumem Shock, który dobitnie potwierdza, że stara gwardia hard/heavy rocka z lat osiemdziesiątych ma się dzisiaj doskonale i raz po raz zaskakuje wysoką formą.

Na początek jednak wtrącę nieco niepotrzebnej autorefleksji i przyznam się, że przez wiele lat szczerze gardziłem bandami takimi jak właśnie Tesla, Winger, Motley Crue, Dokken, Ratt czy też nawet Def Leppard. Odrzucał mnie ich image i brzmienie, które uważałem za plastikowe, tandetne i zbytnio skomercjalizowane. Irytowały mnie wizerunki tych zespołów. Ciuchy ze spandexu, tapirowane włosy i krzykliwe fryzury oraz makijaż. Mógłbym tak wymieniać bez końca. Nie widziałem w tym prawdziwego hard rocka czy metalu. Kiedyś, dawno temu, jeśli chodzi o ciężkie brzmienia lat osiemdziesiątych, zafascynowany byłem thrash metalem albo czymś bardziej radykalnym w stylu Venom. Inne style się nie liczyły. Z czasem mi ten radykalizm przeszedł i uznałem, że bardzo się myliłem. Tesla zresztą niespecjalnie pasowała do powyższego grona, zespół raczej zawsze był zapatrzony w hard rocka z lat siedemdziesiątych i amerykańskiego bluesa, którym to gatunkom hołduje po dziś dzień. Niestety, w swoim czasie zdążyłem jednak muzyków z Sacramento zaszufladkować.

Jakiś czas temu – jako dorosły, świadomy i wolny od uprzedzeń słuchacz – zacząłem poznawać na nowo wymienione powyżej ekipy i uderzyło mnie to, jaki byłem głupi. Metal Church, Tesla, Skid Row czy Dokken tworzyli – a, w przypadku niektórych, dalej tworzą – kapitalną muzykę, która może nie spowoduje już rewolucji na listach sprzedaży ani nie wywróci gatunku do góry nogami, jednak zdecydowanie przysparza wiele radości fanom.

Takim właśnie albumem będzie najnowsze dzieło Tesli – Shock. Zespół dzisiaj gra klasycznego hard rocka, w którym potrafi przemycić elementy AOR-u czy też muzyki funk. Ale to są tylko aranżacyjne smaczki, a nie próby zmiany stylistyki. Więc wierny fan formacji powinien się spodziewać ognistych kompozycji przeplatanych balladami, niewolnymi od orkiestracji, jak w łagodnym, akustycznym Forever Loving You albo pełniącym zapewne funkcję power ballady We Can Rule The World.

Poza tym na Shock znajdziemy soczyste riffowanie, jak w otwierającym, doskonale bujającym You Won’t Take Me Alive czy żwawym, skocznym I Want Everything. Do lat osiemdziesiątych, poprzez wyrazisty, mocny rytm perkusji nieco wzdycha Tied to the Tracks. Nie brakuje jednak zaskoczeń – jak mocno funkujący utwór tytułowy, w którym zespół wykreował doskonały, „nerwowy” klimat i puls. Zespół ponadto zaprosił słuchacza do rodzimej, słonecznej Kalifornii, tworząc piosenkę California Summer Song, a ta spokojnie mogłaby być przebojem surf rocka. Taste Like kojarzy mi się z ostatnimi dokonaniami Australijczyków z AC/DC. Widzimy więc, że album jest bogaty, jeśli chodzi o zastosowane środki wyrazu.

Amerykanie na przestrzeni całej płyty starają się wyraźnie nie zamykać w ciasnym kokonie stylistycznym i nazywanie Tesli zespołem hard rockowym jest dzisiaj bardzo umowne. Ekipa miesza różne stylistyki i wychodzi im to całkiem dobrze, aczkolwiek, jak już wspominałem, na artystycznie uniesienia tudzież osiągnięcie opus magnum nie ma co liczyć. Kalifornijczycy konsekwentnie robią to, co uświadczyliśmy chociażby na  poprzedniczce Shock, czyli Simplicity. Z tego wszystkiego wyszedł naprawdę udany album i fani z pewnością będą usatysfakcjonowani. Ja zresztą też jestem.

Fot.: Universal Music Polska

tesla

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *