ulubieńcy stycznia

Ulubieńcy miesiąca: Styczeń 2022

Czy koniec lutego to odpowiedni czas, aby podzielić się z Wami ulubieńcami stycznia? No cóż, nawet jeśli nie odpowiedni, to zdecydowanie najwyższy! Przyznajemy, że luty uciekł nam, nie wiadomo kiedy, nie wiadomo gdzie. Problemy techniczne i zmiany na portalu również dołożyły swoje cegiełki do tego, że wiele publikacji zwyczajnie nam się opóźniło. Ale dobre popkulturowe dzieła zawsze są warte czekania, dlatego przychodzimy tylko odrobinę zawstydzeni, ale nadal z podniesioną głową prezentując Wam nasze perełki z poprzedniego miesiąca. Ulubieńcy stycznia tym razem oferują trochę muzyki, trochę literatury i filmu. Nasze wybory jak zawsze są całkowicie subiektywne, co wydaje się oczywiste i zrozumiałe przez wzgląd na formę tego cyklu. To co? Zapraszamy do lektury!


Klaudia Rudzka

Po sześciu latach Animal Collective wracają ze swoją 11 płytą i wychodzi im to znakomicie. Czwartego lutego odbyła się premiera ich najnowszego albumu, na którym pełnymi garściami czerpią z przeszłości. Dziewięć utworów odzwierciedla przede wszystkim upływ czasu i dojrzałość artystyczną muzyków. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że lata nieubłaganie pędzą do przodu, jednak nadal mamy wrażenie, że słuchamy czwórki starych przyjaciół, którzy po latach postanowili odtworzyć coś, co jest wszystkim znane – zarówno twórcom, jak i słuchaczom. Egzystencjalne, a zarazem kojące popowe kawałki to kwintesencja Animal Collective, za którymi tęskniliśmy. The Skiffs to idealny balans pomiędzy zabawą, głębią i eksperymentami. Bez wątpienia jest to dobry początek tegorocznych premier.

Styczniowa premiera filmu Gierek to doskonały moment na odświeżenie sobie biografii I sekretarza PZPR. Wznowione wydanie książki Piotra Gajdzińskiego, Człowiek z węgla, z roku 2021 roku ukazało się nakładem Wydawnictwa Poznańskiego. Jest to kompleksowa pozycja uwzględniająca historię życia Edwarda Gierka – począwszy od dzieciństwa, przez emigrację, aż po czasy bogatej  kariery politycznej, która uplasowała Gierka jako jednego z najbardziej lubianych przywódców PRL. Jest to również wspaniały przekrój epoki, bogaty w ilustracje i zdjęcia z tamtych czasów. Całość czyta się niczym wybitny reportaż, a wszystko składa się na doskonałą pozycję przybliżającą postać Edwarda Gierka. 


miasto niedźwiedziaAnna Sroka-Czyżewska 

Styczeń upłynął pod znakiem czytania i jeszcze raz czytania. Jednak zdecydowanie zasługującą na wyróżnienie książką, którą w ten mało śnieżny pierwszy miesiąc roku przeczytałam, jest Miasto niedźwiedzia Fredrika Backmana. I choć aura miasteczka Bjornstad była iście zimowa, mroźna i ponura, to sama historia miała do zaoferowania dużo ciepła, choć oczywiście pokrytego bardzo gorzką polewą. To historia o uwikłaniu w życie małego miasteczka, dojrzewaniu niejako pod presją, ale myślę, że też o niedopasowaniu, inności. To także opowieść o sporcie, sile ducha i drużyny. W niewielkiej osadzie w Szwecji żyje się tylko jednym – hokejem. To ten sport napędza życie mieszkańców, daje im wiarę i nadzieję na poprawę jakości życia w tej zapomnianej przez wszystkich prowincji na skraju lasu. Ich marzenia są tak silne, że nic innego się nie liczy. Zrobią wszystko, by ochronić swoich zawodników, wybaczą im największe przewiny. Backman kreuje swą opowieść w taki sposób, że nie jesteśmy się w stanie od niej oderwać. Jednocześnie przyciąga i przytłacza ciężarem przeżyć bohaterów, którzy mocno nas poruszają i im kibicujemy. Ta prostota, siła drobnych opowieści, siła zwyczajności bohaterów jest mocą tej książki. I jest to książka także zaskakująca, bo początkowa sielskość i spokój zostają zaburzone, by przybrać nieoczekiwany obrót, a my obserwujemy te wydarzenia, nie mogąc nic zrobić, podpowiedzieć bohaterom, wspomóc ich. Bardzo niezwykła lektura.


Jakub Pożarowszczyk

Styczeń Anno Domini 2022, no cóż, był. Nie okazał się on najbardziej udanym styczniem w mojej historii. Na sam koniec miesiąca moją uwagę przykuł powrót legendy rocka/folka progresywnego. Nie będę ukrywał zaskoczenia tym, że ten album opublikowany został właśnie pod marką Jethro Tull. Ostatnie dzieło studyjne tej wspaniałej grupy, z wyłącznie premierowym materiałem, to J-Tull.com z 1999 roku. 23 lata temu! Ze składu nagrywającego tamtą płytę pozostał jedynie charyzmatyczny lider Ian Anderson. We współczesnym wcieleniu Jethro brakuje m.in. gitarzysty Martina Barrego, bez którego ciężko sobie wyobrazić brzmienie grupy. 

A jednak Anderson postanowił odświeżyć ten szyld. Muzycznie The Zealot Gene, to kontynuacja jego ostatniej twórczości solowej, niewolnej od wpadek, jak fatalna kontynuacja Thick As A Brick. Otoczony dosyć anonimowymi muzykami stworzył rzecz zaskakująco wartościową, osadzoną w niepowtarzalnym stylu grupy. Oczywiście rządzi i dzieli Anderson oraz jego głos i flet. Jego kompani raczej pełnią funkcję statystów, z drugiej strony gitarzysta Florian Opahle potrafi zaznaczyć swoją obecność ciekawą zagrywką bądź solówką. Niemniej od rozpoczynającego album Mrs. Tibbets czujemy doskonale, że słuchamy Jethro Tull. Nie ma w tym zaskoczenia, bo należy pamiętać, że to właśnie Ian w Jethro brał na swoje barki ciężar bycia kompozytorem. Zaskoczenia? Anderson przyłożył się i naprawdę zaproponował dobre kawałki. Różnorodne, żywe, ze zmianami tempa, nastroju i niesamowicie melodyjne, wpadające w ucho od pierwszego przesłuchania. Flet Andersona nie wydaje się ciałem obcym, doskonale został spasowany z pozostałymi instrumentami. Rock progresywny, jak to u Jethro, dalej pożeniony jest z folkiem. Jednak nie zabrakło kompozycji wyłącznie w tej konwencji jak Sad City Sisters. Lirycznie również ciekawie, z wieloma odniesieniami do współczesności i do religii. Udany powrót. Czy to łabędzi śpiew? Zobaczymy.


Magda Przepiórka

Nie sądziłam, że to kiedykolwiek napiszę, ale niech się stanie, co, być może w jakiejś alternatywnej linii czasu już się stało… Przeczytałam, a precyzyjniej rzecz ujmując, przesłuchałam nową książkę Remigiusza Mroza i cała ta historia w niej zawarta dosłownie mnie pożarła. Tak pozytywnie. Czy to faktycznie Remigiusz Mróz, czy to jego enigmatyczny ghostwriter wziął się za stworzenie Projektu Riese, mniejsza z tym. Dla mnie ważne jest to, że cała koncepcja na powieść prezentuje się w tym przypadku naprawdę dobrze. Bez zadęcia, bez nadęcia, pretensjonalności i kreowania się na coś bardziej ambitnego i skomplikowanego, aniżeli faktycznie jest. A czym jest Projekt Riese? To rozrywkowa opowieść z gatunku science fiction, która nie boi się dowalić do jej opowieściowego wora rodzimych, a także nierodzimych popkulturowych, społecznych oraz politycznych treści w solidnej ilości. Serio, naprawdę dawno się tak dobrze nie bawiłam, tym bardziej że sięgnęłam po powieść zupełnie przypadkiem, w poszukiwaniu czegoś lekkiego, co pozwoliłoby mi uciec od tłoczących się coraz bardziej bezczelnie na mojej głowie obowiązków. No i co? Miałam się odbić i zrobić to, co miałam zrobić, a zamiast tego, wpadłam do fikcyjnego świata, z którego przez kilka dni nie chciałam i nie potrafiłam wyjść. Muszę jednak zaznaczyć, że z Projektem Riese miałam styczność w formie audiobooka, który swoją drogą jest świetnie nagrany, zarówno jeśli chodzi o głosy aktorów (Michał Żurawski w roli Parkera czy Kornelia Strzelecka w roli Natalii to są perełki, które poziom imersji z poznawaną historią podnoszą na satysfakcjonujący mnie poziom), jak i dźwięki w tle nadające większej autentyczności i naturalności. W swojej nowej książce Mróz wrzuca nas do świata z pozoru bardzo podobnego, a może i takiego samego, jak świat, w którym przyszło nam żyć. Występują w nim ci sami politycy, te same problemy społeczno-kulturowe, zarówno lokalne, jak i światowe, jest i… pandemia koronawirusa. Haczyk jednak jest taki, że w tym świecie… jednego świata nie ma, a jest ich nieskończona ilość. Podróże w czasie nie są możliwe, ale już przeskakiwanie z jednej linii rzeczywistości w drugą, jak najbardziej. A te różnią się od siebie — mniej lub bardziej. Nie zdradzam już nic więcej, gdyż w przypadku Projektu Riese lepiej wiedzieć jak najmniej mniej, nigdy więcej. Dlaczego? Ano dlatego, że cała ta książka opiera się na nieustannych, ale jaką wielką frajdę sprawiających zwrotach akcji. Logiki w niej, zadziwiająco, całkiem sporo, tak jak i smaczków ze świata nauk ścisłych i szaleństw myślowych z pogranicza fizyki kwantowej. Historia stale trzyma w napięciu, nie pozwala na chwilę nudy, a przy tym daje czas na poznanie bohaterów. Słuchało mi się tego wszystkiego w tonie lekkim, miłym i przyjemnym. W dodatku ta alternatywna wizja rzeczywistości, tak nam przecież w pewnych punktach bliska, jest cholernie klimatyczna, satysfakcjonująca, delikatnie mroczna i nawet chwilami zabawna. Tak że tak, stało się tak, że aktualnie trzymam z Remigiuszem Mrozem sztamę.


Małgorzata Kilijanek

Styczniowych ulubieńców mam dwóch, w kategoriach: literatura i film. Kacicę Pavla Kohouta w formie ebooka kupiłam już dość dawno, korzystając z polecenia Mariusza Szczygła, jednak sięgnęłam po nią dopiero na początku roku. Nieco enigmatyczny tytuł wydawnictwa Dowody na Istnienie określa żeńską przedstawicielkę fachu wykonatorstwa, czyli odpowiedniczkę kata. W dodatku w fabularnej historii bohaterka ma zostać pierwszą kacicą na świecie.

Jak we wstępie tłumaczy Mariusz Szczygieł: powieść wydana nielegalnie w Czechosłowacji w 1978 roku była pretekstem do wyrzucenia autora i jego małżonki za granicę. Kacica to literacki amalgamat. Kohout zespolił w jedno dwie praskie poetyki. Jak sam mówi, połączył północny i południowy biegun literatury – Kafkę i Haszka. Wszystko po to, żeby unaocznić, jak cienką skorupką cywilizacji otoczony jest homo sapiens. Wystarczy mały wstrząs historii, a kaci lęgną się jak robaki. – dodaje.

To opowieść o piętnastoletniej Lízince Tachecí, która nie dostała się do liceum dramatycznego i klasycznego, więc korzysta z jedynej szansy na otrzymanie świadectwa maturalnego, uczestnicząc w rekrutacji do szkoły katowskiej profesora Vlka i docenta Šimsy.

W szkole dla katów dowiaduje się, że powiesić człowieka może prawie każdy, ale sztuką jest powiesić go tak, aby w tym akcie zawrzeć całą historię cywilizacyjną ludzkości aż po rewolucję naukowo-techniczną. Do nauk o śmierci dołączają tematy dojrzewania, kwestie społecznych układów i erotyka.

Narracja składa się z licznych retrospekcji i indywidualnych historii bohaterów, prowadzona jest dość specyficznie i ciekawie. Kaci – jak zauważa Artur Eichhorst w swoim artykule o przemocy i śmierci w książce Kohouta –  przy opisach technik egzekucji posługują się bogatą leksyką, formą wykładu, terminologią fachową i licznymi skrótami odnoszącymi się do planu zajęć ich szkoły. Można w niej przeczytać między innymi o strangulacji, ukrzyżowaniu, użyciu krzesła elektrycznego czy nauce tortury, w wyniku której mysz bez możliwości ucieczki przez skórę dostaje się do ludzkiego brzucha. Część opisywanych scen może wydać się drastyczna, jednak znośności nadaje im mieszanka satyry, groteski i czarnego humoru. Fabuła powieści opiera się na literackiej fikcji, ale też historycznych źródłach dotyczących penologii – nauki o karze, na które składają się zagadnienia dotyczące jej techniki, psychologii czy filozofii. Kacica zalicza się do grupy antyutopii, które niejednoznacznie odnoszą się do sytuacji w kraju autora, przyjmując formę rozliczenia się z komunistycznym reżimem. Przy tym wszystkim niesie jednak humanistyczne przesłanie, stanowiąc esej nie tyle o karze śmierci, ile o społeczeństwie.

Żyjemy w świecie, w którym niemal już wyginął koń Przewalskiego. Coraz częściej widzimy, jak monopolizacja po jednej, a kolektywizacja po drugiej stronie świata niszczą nie tylko drobnych przedsiębiorców, ale również wolne profesje, wraz z którymi często umiera jedyne w swoim rodzaju doświadczenie ludzkości. Pragnę swoim skromnym udziałem przyczynić się do tego, byśmy pewnego ranka nie obudzili się w świecie bez egzekutorów. – wyjaśnia swoje motywy Kohout. Trafnie opisuje książkę wydawnictwo: to arcydzieło czarnego humoru – zostaje mi się pod tym podpisać.

Filmem, który obejrzałam w kinie już trzy razy, jest za to C’mon C’mon Mike’a Millsa, reżysera chociażby Debiutantów. To opowieść o dziennikarzu radiowym, który ma zająć się dziewięcioletnim siostrzeńcem Jessem podczas nieobecności jego matki, po roku od ostatniego kontaktu z dzieckiem i siostrą. Pierwszoplanowe okazują się w niej jednak emocje – zarówno te kształtujące relację matki z synem, jak i tworzące więź między Jessem a wujkiem Johnnym. To radiowe rozmowy z dziećmi imigrantów z Detroit i Nowego Orleanu o przyszłości, samotności i tożsamości, związek z osobą z ChAD, poddanie się demencji ku rozpaczy i bezradności otoczenia oraz przeżywanie żałoby. C’mon C’mon to także esej o roli matek w kulturze i przywilej dziennikarzy wkraczających w życia swoich rozmówców. Film, który daje olbrzymią liczbę tematów do indywidualnego rozwinięcia.

Czarno-białe kadry amerykańskich miast oddają główną rolę dźwiękom, na które składają się te płynące z otoczenia, jak i wprost z trzymanego przez bohaterów mikrofonu. Ścieżkę dźwiękową tworzą częściowo utwory Bryce’a i Aarona Dessnerów oraz wokal Feist, ale też kompozycje Emahoy Tsegue Maryam Guebrou, Irmy Thomas czy The San Francisco Saxophone Quartet. Subtelne, minimalistyczne brzmienia dodają intymności ekranowym obrazom. Bezdyskusyjnie najistotniejsze dla całokształtu dzieła są jednak trzy kreacje aktorskie, za które odpowiadają: Joaquin Phoenix, Gaby Hoffmann i Woody Norman.

C’mon C’mon to nauka słuchania innych i nazywania swoich emocji, rozmyślanie nad trudami rodzicielstwa i rolach, jakie odgrywamy w cudzych życiach, wrażliwość i zwyczajność codzienności, ale też popełniane błędy i wyciąganie z nich (lub nie) wniosków. Film, który ma działanie zarówno poruszające, jak i kojące – wszystko zależy od perspektywy widza. 


Mateusz Cyra

W lutym dość niespodziewanie wróciła moja wielka muzyczna miłość, jaką darzę Yelawolfa. Wszystko za sprawą singla i teledysku do najnowszego projektu amerykańskiego artysty (ponieważ dziś nazwanie go raperem mija się z celem, bo Michael Wayne Atha rok temu ogłosił, że porzuca rap na rzecz… rocka). I muszę przyznać, że ten singiel promujący nadchodzącą płytę (ależ się nie mogę tej premiery doczekać) wybitnie mi zagrał w duszy. Uwielbiam, po prostu uwielbiam i wielce prawdopodobne, że Make Me a Believer znajdzie się w mojej topce piosenek za 2022 rok. 

Yelawolf & Shooter Jennings - "Make Me A Believer" [MUSIC VIDEO]

 

Wrażenie zostało tak dobre, że stwierdziłem „walić to” i praktycznie połowę swojego muzycznego czasu w lutym poświęciłem na powrót do całej dyskografii Yelawolfa. Powrót ten cieszy mnie tym bardziej, że udało mi się wreszcie nadrobić te cztery płyty, które wydał w zeszłym roku praktycznie na przestrzeni dwóch miesięcy. I wyróżnić muszę jedną, ostatnią – Mud Mouth to najlepsze zwieńczenie jego raperskiej kariery. Ten album jest perfekcyjnie dopracowany i to naprawdę solidny zarówno tekstowo, jak i muzycznie kawałek rapu. Czuć tu co prawda ciągoty Yelawolfa do rocka, ale dla miłośnika muzyki w ogóle to dobrze, że artyści eksperymentują, szukają czegoś więcej i wychodzą poza swoją strefę komfortu. Fajnie mi, czuję się bogatszy wewnętrznie dzięki tej muzyce. 

Yelawolf - "Dog House" [MUSIC VIDEO]


Sylwia Sekret

Czekałam z niecierpliwością na nową płytę Końca Świata z bardzo prostego powodu – jest to jeden z moich ulubionych polskich zespołów. Kiedy więc ukazał się album Durny, od razu wzięłam się za przesłuchiwanie kolejnych utworów. I na początku miałam trochę tak, jak z omawianą przez nas TUTAJ płytą Piekło zespołu Strachy na Lachy. Spodobały mi się dwie, trzy piosenki, a reszta przeleciała mi koło ucha i tyle. W dodatku czułam po tym pierwszym przesłuchaniu pewnego rodzaju żal, czy może po prostu zawód, bo najbardziej przemówiły do mnie te piosenki, które znałam już jakiś czas, ponieważ były to single promujące krążek. A ja tak bardzo liczyłam na resztę płyty. Na całą płytę. Z każdym kolejnym przesłuchaniem jednak Durny zyskiwał i okazało się ostatecznie, że Koniec Świata znowu mnie nie zawiódł. Jest to kompozycja utworów, której można się było spodziewać, ale która ani nie zawodzi, ani nie jest kopią poprzednich płyt. Można przy niej pośpiewać, potańczyć, ale także się zamyślić. Moimi faworytami z albumu są oczywiście Durny, Divadlo, Sukienka Pani Montgomery, Autobus. Natomiast utworem, za którym szczerze mówiąc, nie przepadam, jest Miasto Neonowych Bomb, które działa na mnie drażniąco. Poza tym jednym wyjątkiem jednak Durny od momentu wydania towarzyszy mi niezwykle często, a niektóre strofy tak bardzo wryły się w głowę i serce, że nucę je bezmyślnie i nieświadomie. Tak bardzo, że nie mogłam nie opowiedzieć o tym krążku przy okazji ulubieńców stycznia.

KONIEC ŚWIATA - Divadlo [OFFICIAL VIDEO]

 

Fot.: Wydawnictwo Poznańskie, Sonia Draga, InsideOut Music, Filia, Dowody na Istnienie

ulubieńcy stycznia

Write a Review

Opublikowane przez

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Anna Sroka-Czyżewska

Na zakurzonych bibliotecznych półkach odkrycie pulpowego horroru wprowadziło mnie w świat literackich i filmowych fascynacji tym gatunkiem, a groza pozostaje niezmiennie w kręgu moich czytelniczych oraz recenzenckich zainteresowań. Najbardziej lubię to, co klasyczne, a w literaturze poszukuje po prostu emocji.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Magda Przepiórka

Psychofanka Cate Blanchett, Dario Argento, body horrorów Davida Cronenberga, Rumuńskiej Nowej Fali i australijskiego kina. Muzyka to beztroskie, ale i mocniejsze polskie brzmienia – przekrój dekad 70/80 – oraz aktualne misz-masze gatunkowe w strefie alternatywy. Literacko – wszystko, co subiektywnie dobre i warte konsumpcji, szczególnie reportaże podróżnicze. Poza popkulturą miłośniczka wojaży wszelakich.

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *