Na samym początku muszę się do czegoś przyznać. Kiedy recenzowałam pierwszy sezon Derry Girls, pisałam tekst… nie obejrzawszy finałowego odcinka. Mylicie się jednak, jeśli myślicie, że powodem tego była moja dość niska ocena dla tej produkcji – nie. Powodem było moje zwykłe gapiostwo. Dopiero odpalając drugi sezon, a ściślej rzecz ujmując, przypomnienie tego, co wydarzyło się w poprzednim, uzmysłowiłam sobie, że albo twórcy się pomylili, albo… ominęło mnie coś istotnego. A ponieważ ta pierwsza opcja była bardzo mało prawdopodobna, musiałam uznać swój błąd. Jak to jednak możliwe? Do tej pory tego nie wiem. Szybko jednak nadrobiłam tę zaległość. Tyle że gdybym obejrzała finał pierwszego sezonu w odpowiednim czasie, miałabym może nieco inne zdanie o serialu i z większą chęcią czekałabym na sezon drugi. Bo ostatni epizod pierwszego sezonu zapowiadał coś lepszego. Nie rewelacyjnego, ale lepszego.
Choć w samym Derry położonym w Irlandii Północnej nie zmieniło się – trzeba przyznać – zbyt wiele. W tle wciąż słychać echa konfliktu, rodzina Erin nadal jest tak dziwaczna jak była, a same tytułowe dziewczyny – no cóż… raz denerwują, a raz bawią widza, pakując się w coraz dziwniejsze sytuacje. Już w pierwszym odcinku drugiego sezonu wytoczone zostają ciężkie działa. Klasa Erin i jej przyjaciół – kuzynki Orli, zahukanej Clare, wulgarnej Michelle i próbującego jakoś przeżyć w tym babskim gronie Jamesa – wybiera się na wyjazd integracyjny, podczas którego integrować się mają… katolicy i protestanci. W dodatku będzie to zderzenie dwóch różnych światów w dwójnasób, bo poza wiarą uczestników dzieli także… płeć. Uczennice ze szkoły katolickiej spotkają się bowiem z uczniami ze szkoły dla chłopców. Najbardziej podekscytowana jest oczywiście Michelle, która już w poprzednim sezonie dała się poznać jako ta, którą najbardziej ciągnie do seksualnych przygód.
Każdy z sześciu odcinków przynosi i dziewczynom, i widzom kolejną atrakcję. Paczka z Derry zazwyczaj pakuje się w tarapaty, zostaje przyłapana (przez rodziców lub siostrę Michael) i nie wyciąga żadnej nauki z tego, co zaszło. Bohaterowie są niestety tak samo irytujący jak byli. Cały czas zastanawiam się, czy w zamyśle twórców było stworzenie aż tak denerwujących postaci, czy to na mnie działają one tak niefortunnie. Drażni mnie w nich w zasadzie wszystko, a już w szczególności podkręcona do maksimum mimika. W tej kategorii stanowczo “przodują” Erin i Clare. Ostoją w tym gronie jest natomiast James, który na tle dziewczyn wydaje się być totalnie zwykłym, sympatycznym chłopakiem, który wciąż nie potrafi się do końca odnaleźć – zarówno w samym Derry, jak i w gronie dziewczyn. Z chłopakiem będzie zresztą ściśle związany jeden z epizodów i będzie to bodaj najlepszy odcinek, a i najlepsza scena, która nawet – muszę przyznać – wywołała u mnie wzruszenie.
Chciałabym napisać, że schematyczność niektórych bohaterów staje się nudna w swojej przewidywalności. Tutaj w głównej mierze miałabym na myśli dziadka Erin, który raz po raz urąga jej ojcu, a swojemu zięciowi. Muszę jednak przyznać, że jest to nawet zabawne. Przewidywalna jest też siostra Michael i o ile pisałam w recenzji pierwszego sezonu, że akurat ta bohaterka jest istna perełką Derry Girls, tak… zdanie to jak najbardziej podtrzymuję i wciąż żałuję, że jest jej tak niewiele w serialu. Siobhan McSweeney świetnie wykreowała surową, znudzoną pracą w żeńskiej szkole, zblazowaną i przy tym… przezabawną postać. Jej wypowiedzi w serialu to coś, na co czekam najbardziej, a wymowne wywracanie oczami – mistrzostwo. Jeśli mowa o personelu szkoły, nie można nie wspomnieć o nowej nauczycielce, która pojawia się w drugim sezonie i która stanowi jego główną oś fabularną – a raczej nie ona sama, lecz jej wpływ na główne bohaterki (i bohatera). Tutaj twórcy totalnie dali się ponieść pastiszowi i sparodiowali wszystkie te filmy i seriale, gdzie grupa młodych ludzi jest tak zafascynowana jednostką, że zaczyna ją naśladować. W Derry Girls zostało to oczywiście odpowiednio wyeksponowane i wyolbrzymione, co zdecydowanie najbardziej widać na przykładzie biednego Jamesa. Sama nie wiem, na ile ten zabieg mnie faktycznie rozśmieszył, a na ile wywołał lekką konsternację. Jeśli natomiast miałabym porównać do czegoś rodzaj humoru, jaki spotykamy w Derry Girls, to chyba – z tych produkcji, które obejrzałam – najbliżej jest mu do Brooklyn 9-9. Oczywiście nie można porównywać tych dwóch seriali, bo to totalnie inna bajka, ale jeśli kojarzycie ten wyolbrzymiony i przerysowany sitcomowy humor, jaki spotykamy u Peralty i jego kolegów i koleżanek z posterunku, to mniej więcej taki ‘obuchem w łeb’ humor znajdziecie właśnie w tym serialu. I muszę przyznać, że powoli, powoli… ale zaczynam przyzwyczajać się do tego żartu. O ile bowiem w Brooklyn 9-9 pokochałam go od razu, o tyle z dziewczynami z Derry idzie mi to o wiele bardziej opornie.
Drugi sezon Derry Girls różni się od pierwszego przede wszystkim tym, że główne bohaterki (i bohater) zaczynają pokazywać coraz więcej pozytywnych cech, a na dodatek… coś zaczyna im w końcu wychodzić. I muszę przyznać, że kiedy udało im się mimo wielu przeciwności losu dotrzeć na koncert zespołu Take That, cieszyłam się razem z nimi. Z tymi radosnymi momentami w życiu bohaterek (i bohatera) skontrastowane zostają zazwyczaj nieprzyjemne wydarzenia ze sceny politycznej, o których widz dowiaduje się z telewizora nadającego wiadomości w domu Erin. Jest to bardzo fajny i ciekawy zabieg, choć podtrzymuję swój zarzut z recenzji pierwszego sezonu, co do tego, że o samym konflikcie w Irlandii Północnej jest trochę za mało. Z drugiej strony jednak, im dłużej o tym myślę, tym bardziej przekonuje mnie tłumaczenie, że Erin, Clare, Michelle, Orla i James są po prostu młodzi, przeżywają chyba najbarwniejszy i najtrudniejszy okres w swoim życiu, a historia i różne dzieła popkultury już nie raz pokazywały, że… nastolatki zawsze pozostają nastolatkami – nieważne czy w tle trwa wojna, czy inny konflikt zbrojny. Dla nich najważniejsze są mimo wszystko buzujące hormony, przedstawiciele płci przeciwnej, plotki, egzaminy, bal szkolny. I chyba tak właśnie powinno być. Doceniam również, że kilkukrotnie zauważone zostaje, że dziewczyny (i chłopak) nie mają nawet drobnych kieszonkowych. Za każdym razem, gdy wybierają się do niewielkiego, lokalnego sklepiku, nie stać ich nawet na najtańsze produkty. Co jest niezwykle życiowe, a zazwyczaj w serialach o nastolatkach albo ten aspekt jest całkowicie pomijany, albo wręcz mamy do czynienia z bogatymi bohaterami.
Derry Girls to dziwaczny serial. Raz mnie irytuje, a raz śmieszy. Raz chcę odpalić kolejny odcinek, a innym razem, gdy pomyślę o bohaterkach (i bohaterze), to wywracam oczami podobnie jak siostra Michael. Trzeba oddać aktorkom, że świetnie wychodzi im gra mimiką tak, by działać niekiedy (niekiedy częściej niż rzadziej) na nerwy widzowi. Saoirse-Monica Jackson (Erin), Jamie-Lee O’Donnell (Michelle), Nicola Coughlan (Clare) i Louisa Harland (Orla) stworzyły bardzo wyraziste, zapadające w pamięć kreacje i to trzeba im przyznać. Dobrze, choć w zupełnie innej roli, wtóruje im Dylan Llewellyn jako James. Razem tworzą dziwaczną, wkurzającą, irytująca, ale i momentami zabawną, a z czasem chyba jednak dającą się polubić paczkę nastolatków, którzy robią milion głupot, by jakoś przeżyć okres dojrzewania w targanym konfliktami państwie. Serial porusza do tego kilka istotnych kwestii, ale robi to bardzo subtelnie (o ile w Derry Girls cokolwiek może być subtelne) i nie wciska nam morałów na siłę. Po drugim sezonie z pewnością obejrzę kolejny i może nie szalenie, ale ciekawa jestem jednak, co wydarzy się u naszych dziewczyn z Derry.
Fot.: Netflix
Podobne wpisy:
- Na razie ledwo się tli - Lisa McGee - "Derry Girls"…
- Serial "Punisher" z zamówieniem na 1. sezon
- "Wataha" - sezon 2, epizod 1 i 2 - wrażenia (ze spoilerami)
- O nastolatkach raz jeszcze - Lang Fisher, Mindy…
- Nowy sezon serialu HBO Westworld 23 kwietnia w HBO i HBO GO
- Spadek formy - "The Letdown", sezon 2 [recenzja]