Szukałam wśród serialowych propozycji Netflixa czegoś lekkiego; serialu, którego krótkie epizody odprężą mnie i zrelaksują przed snem. Szukałam czegoś niezobowiązującego, ale co jednocześnie mnie rozbawi, nie częstując jednak humorem rynsztokowym. Padło na Derry Girls, bo po pierwsze to nowość na tej platformie, o której w zasadzie wiele się nie mówi, po drugie zwiastun zapowiadał coś ciekawego, po trzecie – Derry. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że Kingowe Derry, a Derry w Irlandii Północnej to dwa kompletnie inne światy, ale już sam sentyment do nazwy miasteczka z powieści pisarza z Maine kazał mi przychylniej spojrzeć na jeden z nowszych tytułów w ofercie Netflixa. Zresztą – pierwszy sezon liczy sobie zaledwie 6 dwudziestoklilkuminutowych odcinków, więc pomyślałam, że nawet jeśli serial okaże się pomyłką – straconego czasu nie będzie aż tak wiele. Jak ostatecznie wypada produkcja Derry Girls, o której w seci jest zaskakująco niewiele?
Główne bohaterki to cztery szesnastolatki uczęszczające do katolickiej szkoły prowadzonej przez daleką od stereotypu i banału siostrę przełożoną. Blondynka Erin dość szybko wyrasta na główną i jednocześnie najbardziej irytującą postać serialu, a towarzyszą jej – dziwaczna kuzynka Orla, która mieszka wraz z niedojrzałą i głupiutką matką pod jednym dachem z rodzicami Erin, jej dziadkiem i nią samą; pulchna Clare, która ewidentnie ma problemy z lojalnością; i najbardziej wyrazista Michelle, która zdaje się myśleć głównie o seksie. Ach!, byłabym zapomniała – jest jeszcze “ten Brytol”, James. James to kuzyn Michelle, którego zarówno ona, jak i jej przyjaciółki traktują jak piąte koło u wozu i skaranie boskie; chłopak również nie czuje się komfortowo w towarzystwie pochodzących z zupełnie innego świata nastolatek, ale trzyma się z nimi, ponieważ nie ma innego wyjścia. Po nagłej przeprowadzce z Anglii do Irlandii Północnej zamieszkał z rodziną kuzynki i jako jedyny przedstawiciel płci brzydkiej trafił do żeńskiej szkoły. No cóż… nie ma chłopak łatwo. W dodatku wszyscy uparcie chcą wierzyć, że jest homoseksualistą, nie mówiąc już o tym, że jego brytyjskie korzenie za każdym razem kwitowane są – w najlepszym wypadku – grymasem.
Dziewczyny (i chłopak) zmagają się z tymi problemami, z którymi zazwyczaj mierzą się nastolatki – kompleksy, konflikty z rodziną, usilne próby wyrażenia własnego ja i chęć podkreślenia indywidualności i niezależności, szkoła, problemy miłosne… brak funduszy na szkolne wycieczki czy zachcianki. Ponieważ jednak akcja serialu dzieje się w Irlandii Północnej, w dodatku w latach 90., tłem dla fabuły i perypetii bohaterek (i chłopaka) będą konflikty, którymi targany jest kraj Erin i jej przyjaciółek. Konflikt ten, o podłożu etniczno-politycznym, którego początki sięgają lat 60. XX wieku, zostaje zresztą w pewnym momencie nazwany “głupim” przez jedną z bardziej marginalnych postaci, na co jednak nasze bohaterki nie do końca mają odpowiedź. Religia, czyli również ważny aspekt wspomnianego konfliktu i wojny domowej, to także stale obecny temat w samym serialu. Bohaterki Derry Girls pochodzą z katolickich rodzin i uczęszczają, jak już wspomniałam, do katolickiej szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. Zamieszki, protesty, manifestacje i ciągłe rozmowy o sytuacji politycznej w kraju to zatem dla rodzin Erin, Orli, Michelle i Clare codzienność. Zresztą – sama akcja serialu nie została przecież osadzona w byle miasteczku. Derry (lub też Londonderry) niejednokrotnie stawało się samym centrum konfliktu, jak chociażby miało to miejsce 30 stycznia 1972 roku, kiedy podczas pokojowego protestu brytyjscy żołnierze z 1. Regimentu Spadochroniarzy pozbawili życia 14 uczestników; była to, nazwana tak później, “krwawa niedziela”. Sama zresztą nazwa jednego z najstarszych miast Irlandii Północnej to do tej pory kwestia sporu i choć media używają zamiennie i na równi nazw Derry i Londonderry, to sami mieszkańcy, jak i urzędnicy, są co do niej niezgodni. Katolicy za jedyną słuszną uznają Derry (stąd pewnie właśnie ta pada w tytule serialu), ponieważ to przesiedleni z Londyny protestanci zmienili nazwę na Londonderry, która to nazwa jest jedyną uznawaną przez rząd brytyjski. Rada miejska uznaje nazwę Derry, natomiast Sąd Najwyższy – Londonderry. Podobno nawet na autobusach jednego dnia wyświetlana jest jedna, a innego druga nazwa. Można zwariować.
Wbrew pozorom nie wariują jednak bohaterki (i jeden chłopak!) Derry Girls. Dla nich mimo niebezpiecznych manifestacji, mimo obstawy na ulicach, wciąż głównymi problemami są: przechodzący obok chłopak, który im się podoba, zmuszanie do noszenia mundurków szkolnych, co uniemożliwia wyrażanie siebie poprzez strój, czy to, że nie mają one, tak jak ich bogata rówieśniczka, 8 sypialni w domu. Dziewczyny wciąż – chcąc nie chcąc (choć trzeba im oddać, że zazwyczaj jednak “nie chcąc”) – pakują się w mniejsze i większe tarapaty, które widzom mają przede wszystkim dostarczyć dawki humoru i rozrywki. Według mnie nie do końca tak się dzieje, a sam potencjał zarówno serialu, jak i bohaterek, a także tła historycznego, nie zostaje do końca wykorzystany. Na dłuższą metę bohaterki bardziej irytują, niż bawią, a przerysowane gesty i tony niemal wszystkich bohaterów przywodzą na myśl sitcom, którym Derry Girls ani nie są, ani zapewne w założeniu w ogóle być nie miały.
Na plus trzeba jednak, mimo wszystko, zapisać dobór aktorów – postaci są charakterystyczne i zapadające w pamięć, to trzeba przyznać. I myślę, że gdyby nie kulejący scenariusz i dialogi, którym ostatecznie zawsze brakuje iskry, ta historia dzięki nim mogłaby się obronić. Wtedy to, co teraz irytujące, mogłoby być wyraziste i zabawne. Nawet aktorka grająca Erin, Saoirse-Monica Jackson, przestałaby drażnić swoim głosem i niesamowicie wgryzającą się w oczy widza mimiką, a zaczęłaby być istotnym komediowym elementem produkcji. Póki co niestety tak nie jest, ale – jak już wspomniałam – raczej nie upatrywałabym tu winy aktorów, lecz właśnie scenariusza i ogólnej koncepcji serialu, która chyba nie wie za bardzo, na którą stronę się przechylić. Najjaśniejszymi punktami produkcji okazują się ostatecznie nie nastolatki, a dziadek Erin i siostra przełożona prowadząca żeńską szkołę. Są oni najsilniejszym humorystycznym elementem i aż żałowałam, że w dwóch ostatnich epizodach, siostry praktycznie nie było. Jej obojętna postawa, a także całkowite zaprzeczenie tego, z czym kojarzy nam się zakonnica, w dodatku prowadząca katolicką szkołę dla dziewcząt, mogłyby na stałe rozjaśnić lekko przygaszone i szarawe w wielu momentach Derry Girls.
Produkcja od niedawna dostępna na Netflixie opowiadająca o nastolatkach dojrzewających w latach 90., w targanym konfliktami irlandzkim Derry, absolutnie nie porywa. Jest w tym jakiś pomysł, jest w tym także ogromny potencjał, chociażby ze względu na niezwykle ciekawe tło społeczne, religijne i polityczne, ale to póki co wciąż za mało. Trochę mam wrażenie, jakby twórcy nie mogli się zdecydować, czy bardziej skupić się na przyziemnych problemach nastolatek (i chłopaka), czy na tym, co dzieje się na ulicach Derry. W efekcie otrzymujemy wszystkiego po trochu i… nic nas w pełni nie zadowala. Trudno więc nawet streścić komuś serial lub po prostu zareklamować go tak, by ktoś pełen zapału siadł przed telewizorem. Jest w tym jakiś zamysł, ale ostatecznie w tych sześciu odcinkach nie otrzymaliśmy ani spójnej historii, ani jej lekcji. Mimo wszystko nie jest to serial tragiczny, który wykreślam całkowicie z mojej pamięci. W głowie pozostają mi charakterystyczne bohaterki, dobrze oddające nastroje Irlandii Północnej lat. 90. kolory, a także ledwo tląca się iskierka humoru i konceptu, która – kto wie – być może wybuchnie pełnym blaskiem w drugim sezonie.
Fot.: Netflix
1 Komentarz
Kurła, do IRLANDII PÓŁNOCNEJ !!! Jest zasadnicza roznica miedzy Irlandia a Irlandia Polnocna, trzeba bylo uwazac na lekcjach historii…