Z miłością w popkulturze tak już jest, że każde pokolenie musi ją opowiedzieć na nowo, na swój pozornie powtarzalny, a jednak oryginalny sposób. Złośliwi mogą zarzucić Sally Rooney, że komu jak komu, ale millenialsom nie należy w tej sprawie (i w zasadzie żadnej innej) oddawać głosu – wszak to pokolenie, które, stereotypowo mówiąc, wyrosło na prozie Sparksa. Ci ludzie przecież nie mogą wiedzieć nic o epickim romansie, jak spod pióra Lwa Tołstoja czy Jane Austen, dramatycznych wyborach między statusem społecznym, który oznaczał bezpieczne jutro, a uczuciem. Skoro tragedie z licealnych komedii romantycznych można spłycić do krótkiego: miłość czy popularność?, dlaczego ktokolwiek miałby pomyśleć, że ta, notabene, moja generacja ma swoje problemy warte opowiedzenia, choć oczywiście wyglądają one inaczej niż w osiemnastowiecznej arystokratycznej Rosji? Ma swoje skażone XXI wiekiem spojrzenie na relacje międzyludzkie, które ubrane w odpowiednie słowa, kiedyś przejdzie do kanonu? Właśnie z tym zmierzyła się Sally Rooney, autorka książkowego pierwowzoru hitu BBC, w Polsce dostępnego na platformie HBO pod tytułem Normalni ludzie. Nie przez przypadek w rozmowach ze znajomymi tytuł serialu Lenny’ego Abrahamsona myliłam wielokrotnie, Normalnych ludzi nazywając Pięknymi. Nie chcę być banalna, ale właśnie w tej prostej, normalnej historii, kryje się nieczęsto spotykane i przemyślane piękno.
Początek relacji Marianne (Daisy Edgar-Jones) i Connella (Paul Mescal) aż kusi, żeby powiedzieć: „przecież takich opowieści było już wiele” – bo z pozoru rzeczywiście tak jest. On sympatyczny i popularny, ciągle otacza się tłumem ludzi, których czasem zbyt pochopnie nazywa przyjaciółmi. Ona nielubiana i nieprzystępna, nieufność maskująca toną ironii i arogancji, uważa, że wśród rówieśników z liceum się nie odnajdzie – przecież nie ma o czym z nimi rozmawiać, bo najzwyczajniej w świecie jest dla nich wszystkich stanowczo zbyt inteligentna. Jak to zwykle bywa, nie wiem, czy w życiu, ale na serialowych ekranach na pewno, okazuje się, że oboje bohaterów, ponad wszystkim, co ich dzieli, połączy wspólna wrażliwość. Nieostrożnie użyłabym nawet zdania: połączy ich wspólna samotność. Początki znajomości, choć urocze, są jednak słodko-gorzkie. Wcielając się w rolę wszechwiedzącego narratora, widzimy dokładnie już od pierwszych odcinków, jak nieswojo czuje się Connell w towarzystwie drwiących z Marianne kolegów, których największą rozrywką zdaje się tani bulling. Mimo zalążków dojrzałości i więzi, jaka łączy tych dwoje, to Connell staje się największym oprawcą Marianne – ukrywając ją przed znajomymi, utwierdza dziewczynę w przekonaniu, że nie jest warta miłości. Marianne wybaczy to Connellowi po paru latach, Connell sam sobie wybaczy znacznie później, a może wcale. Tak ich drogi rozeszły się po raz pierwszy i kiedy obydwoje zaczęli studia w Dublinie, oczywistym stało się, że nie ostatni.
Tym razem jednak sytuacja jest inna – to Marianne błyszczy w towarzystwie, Connell zaś czuje się wykluczony. Młody pisarz odnalazł swoje artystyczne powołanie, za co zapłaci wyrzuceniem poza nawias bezpiecznej licealnej społeczności. W nowym towarzystwie z kolei zderzy się z rzeczywistością klasowych podziałów i szklanego sufitu, którego pochodząca z bogatego domu Marianne zdaje się nie zauważać. Wciąż jest targana swoim neurotyzmem, choć teraz ma znajomych, przed którymi może ukrywać to, jak samotna i niezrozumiana się przy nich czuje. Na wyrost emocjonalna, nieświadomie rzuca kłody pod nogi Connella, a on nie pozostaje jej w tym dłużny. Wspomnianą przepaść klasową zauważy dopiero we Włoszech, gdzie sama posiada willę, do której Connell dotrze z kolegą autostopem – a stać go na taką podróż tylko dlatego, że otrzymał stypendium. Dopiero wtedy, po paru nieudanych próbach nawiązania stałej relacji (czy to romantycznej, czy nie) i paru innych związkach, udanych lub nie, Connell i Marianne konfrontują ze sobą własne statusy społeczne w scenografii na myśl przywodzącej jeden z moich ukochanych melodramatów, Call me by your name. Tak jak Oliver i Elio, tak i Connell z Marianne niespiesznie przemierzają na rowerach drogę do najbliższego miasteczka, w tle słyszymy fantastyczny soundtrack, a ujęcia są tak subtelne i zmysłowe, że aż czuć ciepło promieni słonecznych na plecach. Zresztą, Normalni ludzie nie tylko w tym jednym odcinku zachwycają zmysłowością; do bólu estetyczny obraz Lenny’ego Abrahamsona jest przesączony podanym ze smakiem, nienachalnym erotyzmem, co jak wiemy, nieczęsto zdarza się w telewizyjnych produkcjach. Przede wszystkim jednak, oddziałując na tak wiele zmysłów, podobnie do oscarowego filmu Luki Guadagnino, jednocześnie sprawia, że widz czuje się, jakby sam był zakochany i jakby teraz, już w tej chwili powinien znaleźć tragiczną miłość swojego życia, by dostać choć namiastkę prawdziwego romansu.
Twórcom, przez pryzmat relacji Connella i Marianne, udało się stworzyć swoiste studium współczesnych kontaktów międzyludzkich, które, nawet jeśli są oparte na prawdziwym i ogromnie silnym uczuciu, cierpią na braku komunikacji. Oczywiście, dla niektórych tempo serialu może być zbyt powolne i monotonne, inni zaś (do tej grupy zaliczam się ja i wszystkie osoby, którym serial poleciłam) docenią realizm. Miłość głównych bohaterów, choć bezsprzecznie piękna, odarta jest całego romcomowego tiulu; rozwija się powoli, bez nagłych zwrotów akcji, których przecież w życiu też raczej nie doświadczymy. Przede wszystkim jednak bohaterowie popełniają błędy, które nie są z łatwością zapominane – zmagają się z wybaczeniem, tak jak i my musimy się z nim borykać. Tak jak i my, normalni ludzie są pełni kontrastów: z jednej strony tylko przed sobą nie wstydzą się własnej wrażliwości, którą dzielą, a z drugiej nie potrafią mówić tego, co istotne. To właśnie przez brak komunikacji ich relacja, choć tak silna, jest jednocześnie niewiarygodnie krucha – potrafi się załamać pod wpływem braku jednego słowa, cierpi na nieszczerości i strach przed zaangażowaniem. Fascynacja, podparta miłością i szacunkiem, często jednak polega jedynie na przesunięciu środka ciężkości zależności, na tym, kto w danym momencie ma władzę. Ich wspólna wrażliwość zaś jednocześnie łączy i dzieli. Związek, jak na millenialsów przystało, jest odbiciem dziecięcych traum, wynikiem braku wiary w to, że mogą zasługiwać na miłość. A mimo tego wszystkiego wciąż do siebie wracają. Przy tym – przez sposób realizacji produkcji i fantastyczne aktorstwo – widz aż wsiąka w ekran, przeżywając wszystkie wzloty i upadki, jakby obserwował związek przyjaciół, a może nawet własne, minione doświadczenia. Na Connella i Marianne patrzy się zaś i, przynajmniej w moim przypadku, dochodzi do prostego pytania, na które nie ma prostej odpowiedzi: współczuję im czy zazdroszczę?
Normalni ludzie być może nie są wolni od wad, ale te wady nie mają dla mnie żadnego znaczenia, bo serial niewiarygodnie mną poruszył. Mogłabym pisać o nim w nieskończoność, jednak nie chcę Wam odbierać możliwości przeżycia tej historii z czystą kartą. Produkcja BBC to jeden z najlepszych, a moim zdaniem najlepszy serial tego roku, który kupił mnie absolutnie w każdym calu, przede wszystkim jednak sercem okazanym bohaterom. Skoro każdy z nas, w chociaż drobnych aspektach umie się odnaleźć w postaci Marianne czy Connella, twórcy nie zmuszają nas do zabierania stron, nie każą oceniać ich błędów, a tym samym pośrednio odpowiadają na pytanie zadane przeze mnie w tytule recenzji. Być może po seansie wciąż nie wiem, jacy są Normalni ludzie, być może właśnie ta nienormalność i skrzywdzenie sprawiają, że należą do kanonu XXI wieku. Wiem tylko tyle, że Normalni ludzie, jak Marianne i Connell, popełniają błędy. W zasadzie to nie dotyczy tylko głównych bohaterów: również na świetnym drugim planie obserwujemy osoby, które z pozoru mają wszystko, a jednak czegoś im brakuje, chociażby porządnej terapii. Może właśnie takie jest przesłanie serialu? Może ta historia po prostu mówi nam, że normalni ludzie nigdy nie mają wszystkiego?
Serial można oglądać na HBO GO