remake

Piątkowa ciekawostka o…: Remake – zmora Hollywood

Remake – słowo klucz w przemyśle filmowym oznaczające zrobienie na nowo czegoś, co już było dobre i nie było potrzeby tego w żaden sposób poprawiać ani przedstawiać na nowo. Nie od dziś wiadomo, że Hollywood zjada własny ogon i trudno tam o oryginalne i nowe pomysły, producenci sięgają więc po klasykę, serwując ją po raz kolejny, najczęściej z miernym skutkiem, który jest odwrotnie proporcjonalny do wpakowanego w film budżetu. Oczywiście, zdarza się, że remake jest udany (jak chociażby Infiltracja Martina Scorsese, będąca amerykańską wersją Infernal Affairs), choć takich przypadków nie ma wiele. Najczęściej jednak są to tylko popłuczyny po oryginale, na widok których fani łapią się za głowy. W dzisiejszej ciekawostce chciałem przedstawić Wam sześć, moim zdaniem, najgorszych remake’ów w dziejach kina (nie, nie ma Ghostbusters, ale tylko dlatego, że nie widziałem jeszcze nowej wersji). Jest to lista czysto subiektywna i jeśli macie jakieś tytuły, których według Was zabrakło w tym zestawieniu, nie wahajcie się podać swoich typów w komentarzu. 


Miasto aniołów (1998)

Romantyczny film z nutką fantazji, z Nicolasem Cagem i Meg Ryan w rolach głównych. Ona jest lekarką w szpitalu i właśnie straciła pacjenta. On jest aniołem obserwującym ludzi. Seth, bo takie imię nosi ów niebiański wysłannik, zakochuje się w kobiecie i dla niej zstępuje na Ziemię, stając się zwykłym człowiekiem. Czyż to nie piękne?

Miasto aniołów samo w sobie nie było bardzo złą produkcją, lecz kiedy weźmiemy pod uwagę, że jest to remake dość luźno oparty o oryginalny film, Niebo nad Berlinem (1987), Wima Wendersa, można wyraźnie zauważyć, jak płytkie jest Hollywood. Wenders stworzył piękny obraz o kroczących wśród nas aniołach, które przyglądają się ludzkim zachowaniom, ich rozterkom i dramatom. Osadzony w podzielonym murem Berlinie w czasach zimnej wojny film doskonale łączył niespieszną narrację i wiarygodnych bohaterów. Tymczasem Miasto aniołów to po prostu kolejne amerykańskie romansidło z wątkiem paranormalnym.


Mgła (2005)

Oryginalna Mgła z 1980 roku, w reżyserii Johna Carpentera, była jednym z horrorów, które pamiętam do dziś (podobnie jak kilka innych obrazów tego twórcy). Mgła miała swój niepowtarzalny klimat, świetną obsadę i jeszcze lepszą muzykę budującą atmosferę grozy wokół historii, która obdarta z tego wszystkiego stanowi niezbyt oryginalną żeglarską opowiastkę. Remake Ruperta Wainwrighta z 2005 roku to niestety właśnie takie obdarte popłuczyny, bez żadnego klimatu i polotu, z aktorami znanymi głównie z telewizji. Nowa Mgła w niczym nie odbiega od setek innych horrorów masowo produkowanych w Ameryce, działających na schemacie – obejrzeć, zjeść popcorn, podskoczyć raz czy dwa na jakimś shockerze (bo tylko w ten wymuszony sposób twórcy takich produkcji są w stanie wystraszyć widza) i zapomnieć.

Lata 80. i 90. wiele zawdzięczają Carpenterowi w dziedzinie horroru. Właściwie to on stworzył slashery, kiedy nakręcił swoje słynne Halloween (1978). Również inne jego produkcje trzymały za gardło i nie pozwalały później zasnąć w nocy. Coś (1982), Książę ciemności (1987), W paszczy szaleństwa (1994) to tylko niektóre z nich i Mgła również zalicza się do tego grona. Część z tych obrazów również doczekała się swoich niezbyt udanych remake’ów, jednak to właśnie Mgła stanowi najgorszy z nich. Film Wainwrighta wziął formułę oryginału i nie był w stanie nic z niej wykrzesać. Narzucona kategoria wiekowa PG-13 również nie pomogła i ciężko było brać tę produkcję na serio. Gra aktorska była czystym, nieoheblowanym drewnem, a widzowie nie wiedzieli, komu mają właściwie kibicować – głównym bohaterom, czy nękającym ich duchom (ja skłaniałbym się ku tym drugim).


Planeta małp (2001)

Pierwsza wielka klapa Tima Burtona udowodniła, że nowoczesna technologia i techniki kręcenia filmów niekoniecznie stanowią wyznacznik dobrej produkcji i są w stanie przebić urok i realizm starej szkoły efektów specjalnych. Wydawałoby się, że obsada złożona z takich nazwisk jak Tim Roth, Helena Bonham Carter, Paul Giamatti i Michael Clarke Duncan zapewni pewien poziom rozrywki. I nie chodzi już nawet o zaniżającego ten poziom Marka Wahlberga, grającego główną rolę w tym widowisku (niestety Marky Mark nie dorastał nawet do pięt Charltona Hestona wcielającego się w tę samą rolę w filmie z 1968 roku), ale o bezduszność komputerowych efektów, połączonych z desperacką próbą odcięcia się od oryginału i zakończonych zupełnie debilnym twistem na koniec. Twistem silącym się na wywołanie równie wielkiego szoku, co słynna Statua Wolności na końcu oryginalnego filmu. Niestety efekt okazał się odwrotny do zamierzonego, ten „zaskakujący” finał wywołał jedynie zażenowanie i śmiech.


Psychol (1998)

Reżyser Gus Van Sant, skądinąd bardzo zdolny twórca wielu ambitnych filmów, w 1998 roku wpadł na najbardziej chybiony pomysł w swojej karierze. Postanowił zrobić remake jednego z największych klasyków kina, słynnej Psychozy (1960) w reżyserii mistrza suspensu Alfreda Hitchcocka. Z tym że remake to za mało powiedziane, Van Sant bowiem odtworzył oryginał niemal klatka po klatce, robiąc jego wierną kopię, tylko w kolorze i z inną obsadą. Niestety nie udało mu się skopiować ani grama klimatu dzieła Hitchcocka. Nie wspominając już o tym, że Anne Heche i Vince Vaughn (śmiech na sali) nie byli nawet w połowie tak charyzmatyczni jak Janet Leigh i genialny Anthony Perkins.

Remake Psychozy był czymś w rodzaju szkolnego projektu pod tytułem Czy jeśli odpowiednio się przyłożyć, to można stworzyć dokładną kopię klasycznego filmu? Odpowiedź na to pytanie okazała się oczywiście przecząca i na szczęście nikt nigdy więcej nie wpadł na równie poroniony pomysł. 


Karate Kid (2010)

Nie, nie i jeszcze raz nie. Oryginalny Karate Kid z 1984 roku nie był może arcydziełem kinematografii, stanowi jednak klasykę znaną z kaset video. Film o niepewnym siebie dzieciaku, który trafia pod skrzydła japońskiego mistrza uczącego go karate, przeszedł już do historii (i przy okazji była to jedyna większa rola Ralpha Macchio). To klasyczna opowieść o wierze w siebie i własne możliwości oraz o tym, że łobuzy zawsze dostają za swoje (czyli zupełnie inaczej niż w prawdziwym życiu).

Remake z 2010 roku zupełnie zmienił ogólny wydźwięk filmu. Akcja została przeniesiona z Los Angeles do Pekinu, gdzie po przeprowadzce z Detroit trafia chłopak, w którego wciela się niezbyt utalentowany syn Willa Smitha, Jaden. Kultowa postać mistrza Miyagi w wykonaniu Pata Mority zastąpiona została Jackie Chanem, który mimo swego uroku zupełnie nie pasował do tej roli. Nie wspominając już o tym, że nowy Karate Kid tak naprawdę uczy się kung fu.


Conan Barbarzyńca (2011)

Chyba nie przesadzę, twierdząc, że oryginalny Conan Barbarzyńca (1982) Johna Miliusa to film kultowy. A rzeczy kultowych nie powinno się ruszać, szczególnie jeśli efekt końcowy przypomina parującą kupę sami wiecie czego. Tak też jest w przypadku obrazu Marcusa Nispela z 2011 roku, który to próbował reaktywować franczyzę, jaką jest Conan. Z marnym skutkiem. Nowy Conan Barbarzyńca przypominał pełnometrażowy odcinek Herkulesa – serialu z lat 90., tylko z nieco większym budżetem na efekty CGI. Jedynym w miarę jasnym punktem tej produkcji był wcielający się w tytułową rolę Jason Momoa, który moim zdaniem sportretował Conana w sposób bardziej wierny książkowemu oryginałowi. To znaczy, w momentach, kiedy nie powtarzał po prostu swojej roli Khala Drogo z Gry o tron.

Film poniósł druzgocącą klęskę finansową i całe szczęście zamknęło to drogę do ewentualnego sequela. Teraz z kolei mówi się o kolejnym Conanie, w którym swoją rolę powtórzyć miałby Arnold Schwarzenegger. Lecz żeby takie przedsięwzięcie mogło się udać, musiałby to chyba być film w klimacie Logana, przedstawiający Barbarzyńcę na emeryturze.


Fot.: Argos Films, Warner Bros., AVCO Embassy Pictures, United International Pictures Sp z o.o., Twentieth Century Fox Film Corporation, Shamley Productions, Columbia Pictures Corporation, Imperial, Universal Pictures, Monolith Films

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *