Zarówno dlaczego, jak i nie wiem – Paolo Genovese – „Pierwszy dzień mojego życia”

Na co dzień staramy się nie myśleć o śmierci. Wiemy o niej, „znamy ją”, mamy świadomość jej nieuchronności, ale musimy popadać w małe o niej zapomnienia, by żyć, by się nie załamać, by być szczęśliwym. Oczywiście fakt śmiertelności sprawia też, że w wielu przypadkach życie nabiera sensu, bardziej o nie dbamy i szanujemy, jednak nie da się zaprzeczyć, że śmierć rodzi smutek, i większość z nas chciałoby spotkać się z nią sam na sam jak najpóźniej. Inaczej jednak jest z bohaterami najnowszego filmu, który na podstawie własnej powieści wyreżyserował Paolo Genovese. Włoski reżyser, który dał się poznać polskim widzom zarówno jako baczny obserwator codziennego życia, ludzkich rozterek, jak i ten, który potrafi rozśmieszyć (Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie, The Place, Superbohaterowie), znów bierze na warsztat ludzi zagubionych, przygniecionych problemami. Tym razem jednak, jak nigdy dotąd, przygląda się ludziom pożeranym przez smutek. Pierwszy dzień mojego życia na polskie ekrany wprowadza Aurora Films, a Głos Kultury objął produkcję patronatem medialnym.

Jest ich czworo. I pożera ich smutek, pochłania, zagarnia, połyka. Nie wszyscy znają jego przyczynę, choć niektórzy doskonale pamiętają dzień, kiedy czerń zasłoniła im wszystkie inne kolory. Stają na skraju przepaści, po której  –  jak sądzą  –  raczej nic nie ma, a owo nic wydaje im się o wiele lepsze niż to, co dźwigają teraz. Wszystko wydaje im się od tego lepsze. W ostatniej sekundzie przed upadkiem powstrzymuje ich jednak nieznajomy, tajemniczy mężczyzna. Nie dane nam jest dowiedzieć się, co konkretnie mówi każdemu z nich. Nie jesteśmy świadkami tych czterech rozmów. Wiemy jednak, że udało mu się przekonać każde z nich, by dali mu siedem dni i dopiero po tych siedmiu dniach zdecydowali, czy na pewno chcą zakończyć swoje życie właśnie teraz. Tajemniczy nieznajomy zawozi całą, obcą sobie zupełnie, czwórkę ludzi do hotelu, w którym każdy dostaje swój pokój. W hotelu jest również kuchnia, ale ponieważ bohaterowie znajdują się w swoistym zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią, nie są ani żywi, ani do końca martwi, nie potrzebują (a wręcz nie mogą) jeść ani pić. W pokojach nie mają również bieżącej wody, ponieważ ich ciała nie potrzebują mycia ani załatwiania potrzeb fizjologicznych. Z dokładnym podziałem na dni od pierwszego do siódmego, obserwujemy, jak bohaterowie spędzają czas w tym dziwnym świecie pomiędzy  –  przechadzając się między żyjącymi, którzy nie mogą ich zobaczyć. Widzą chwile tuż po swojej śmierci, obserwują swój pogrzeb lub upamiętniające spotkanie. Ale to tylko wycinek tego, co ma dla nich w zanadrzu tajemniczy mężczyzna. Jego zadanie jest natomiast jedno i traktuje je bardzo poważnie: sprawić, by każdy z tych czworga samobójców zmienił zdanie. By chciał znów żyć.

Bohaterowie Pierwszego dnia mojego życia są bardzo różni, tak samo, jak rożne są powody ich rozpaczliwej decyzji. Pierwsza z nich to kobieta w średnim wieku, policjantka ogromnie zaangażowana w swoją pracę, o piekielnie dobrym sercu. To serce pękło jednak, kiedy umarła jej nastoletnia córka. Rozpadając się kawałek po kawałku, ostatni, rozpryskując się, doprowadził ją nad przepaść. Drugi to chłopiec, młodziutki, dziecko, które robi karierę jako youtuber. Pożerając ogromne ilości jedzenia, zgromadził niemałą widownię. Rodzice, zarabiając na popularności dziecka, nie zauważają, jak cierpi ono z powodu braku przyjaciół i potężnej fali nienawiści, poniżania i wyśmiewania, jaka na niego spadła. Ta fala, spieniająca się obojętnością rodziców, zostawiła go, przemoczonego, nad przepaścią. Trzecia to młoda kobieta, była gimnastyczka, która w wyniku fatalnego upadku podczas zawodów, wylądowała na wózku inwalidzkim. Jednak to nie koła wózka zawiodły ją na skraj tej samej przepaści, lecz wmurowane w nią poczucie bycia zawsze drugą  –  nie tylko w życiu sportowym, zawodowym, ale w każdej jego innej dziedzinie. Paraliżujący strach przed porażką, przed byciem zawsze o krok od sukcesu, szczęścia, spełnienia marzeń popchnęły ją tam, gdzie stali już Arianna i Daniele. Jednak Emila nie była ostatnia tej nocy. Czwartym jest spełniony zawodowo i szczęśliwy w małżeństwie Napoleone. Człowiek, który jest inspiracją dla innych, który uczy ich, jak żyć, jak szukać sensu w życiu i jak podnosić się po upadkach, sam zawędrował nad przepaść. Co go tam popchnęło? Uczucie nieszczęścia i pustki, którego nic nie powoduje. 

Arianna, Daniele, Emilia i Napoleone spędzają ze sobą siedem dni, a towarzyszy im Mężczyzna. Mówi niewiele, nie przekonuje ich werbalnie, że warto żyć. Daje im szansę na coś, czego nie doświadczają inni śmiertelnicy. Spojrzenie na swój mikroświat po śmierci to jedno, drugą rzeczą natomiast jest wejrzenie w przyszłość i kilkunastosekundowe zobaczenie ludzi, którzy w przyszłości pojawią się w ich życiu, jeśli dadzą mi szansę. Mężczyzna nie jest moralizatorem, nie jest nauczycielem, mentorem. Nie jest też aniołem. Wydaje się raczej przyjacielem, który posiadł kilka wyjątkowych mocy. Wybór należy do nich. On pokazuje im rzeczy, które nie zawsze zdołamy dostrzec sami, choć mamy je przed oczami.

Pomysł na Pierwszy dzień mojego życia wydaje się na pierwszy rzut oka… ckliwy. Przyznaję, że siadając do seansu, obawiałam się, że (mimo mojej sympatii do filmów włoskiego reżysera) najnowsze dzieło Genovese okaże się mdłe, banalne, oferujące wciskaną na siłę radość z życia i obudowany frazesami, złotymi myślami, które nijak się mają do nierzadko przytłaczającej rzeczywistości. Na szczęście srogo „zawiodłam się” na własnych założeniach, a film okazał się nie tylko zaskakujący, ale także wartościowy i  –  co dla wielu ważne  –  cholernie wciągający już od pierwszej minuty, od pierwszej sceny. Nie dało się oderwać od ekranu, choć narracja jest powolna, a cały film zdaje się ospale sunąć krok za krokiem do finału. Ta ospałość jest jednak zdradliwa, bo Genovese po prostu nie potrzebuje szybkiego tempa ani zawrotnej akcji czy zwrotów, by przyciągnąć i trzymać widza na jednym oddechu przed ekranem. Ten wypełniony smutkiem, a przeplatany srebrzystą, cieniutką nicią nadziei film jest scenariuszowo rewelacyjnie skonstruowany  –  nie ma w nim niepotrzebnych scen, pustych wypełniaczy, odpychających wyciskaczy łez, których nie chcemy. 

Pierwszy dzień mojego życia niespiesznie, od początku do końca, pogłębia nutę smutku, od której zaczyna swój koncert Paolo Genovese. Świat czworga samobójców nie może być wesoły i taki też nie jest. To, co dominuje w filmie, to właśnie nie rozpacz, nie powodowana jakąś stratą czy niespełnieniem agresja. Smutek bohaterów nie jest świeży, ich żałoba nie jest na pierwszym etapie. Dlatego włoska produkcja nie jest krzykliwa, nie jest przejmująca na poziomie akcji czy reakcji bohaterów. Czwórka głównych bohaterów już dawno przepracowała swoje smutki, swoje żałoby, swoje straty. Ich droga nad przepaść nie liczyła sobie kilka metrów, lecz miliony kilometrów, których przejście było boleśniejsze z każdym krokiem. Przemyśleli swoją decyzję i rozważyli wszystkie za i przeciw. A przynajmniej  –  co do tego ostatniego  –  tak im się przynajmniej, w większości, wydaje. Dążę jednak do tego, że Genovese daje nam bohaterów na wskroś, prawdziwie smutnych. Smutnych smutkiem cichym, a przez to bardziej wyniszczającym. To nie jest smutek dziewięcioletniej Benni z Błędu systemu, która wyrażała go agresją, którą po prostu prosiła o uwagę, pomoc i miłość. To nie jest smutek Geralta z Rivii, który mimo pozornej rezygnacji, pcha go do walki o lepsze  –  świat czy jutro. To smutek tak pełen kapitulacji, że nie ma nawet siły ani chęci krzyczeć. To smutek, który nie chce być zauważony. To smutek, który nie jest manifestem, próbą, wołaniem o pomoc (może jedynie w przypadku Daniele). To smutek wypełniony samym sobą, po prostu smutkiem, który pragnie tylko, by wszystko się skończyło.

Genovese wspaniale pokazał ludzi na granicy wytrzymałości. Pokazał przegraną walkę z żałobą, z depresją, z porażką, z brakiem miłości i akceptacji. Pokazał ich tak prawdziwie, że nie potrzebował niczego więcej  –  żadnej sztuczności, żadnej przesady, żadnych wielkich słów, deklaracji czy wybuchów. Pierwszy dzień mojego życia  –  choć od początku jego głównym założeniem jest odwiedzenie samobójców od rezygnacji z życia  –  jest filmem od początku do końca melancholijnym i to określenie chyba najbardziej do niego pasuje. I nawet głęboka wiara granicząca z przekonaniem, że przynajmniej większość bohaterów zrezygnuje z tego najbardziej rozpaczliwego kroku, z tej melancholii i przygnębienia go nie odziera. Taką ma aurę i ta aura czyni go filmem bardzo wyjątkowym. 

Pierwszy dzień mojego życia jest jednak mimo wszystko dziełem bardzo dobrze i przemyślanie wyważonym. Przeważa tu smutek i melancholia, ale nie jest absolutnie filmem przygnębiającym i pozostawiającym po seansie w widzu nieposkromioną rozpacz. Przedstawia taki rodzaj smutku, który czasami trzeba po prostu zaakceptować  –  zrozumieć i jakoś przetrawić. Ból, smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota są wpisane w ludzkie życie  –  oczywiście, że tak. Wiemy o tym, choć nie zawsze się z tym godzimy  –  zwłaszcza kiedy te uczucia zaczynają dotykać nas bezpośrednio. Największy problem pojawia się jednak wtedy, kiedy ów ból, ów smutek, żałoba, rozpacz i tęsknota biorą się znikąd, nie znajdujemy dla nich wytłumaczenia ani poparcia. Najtrudniej pomóc osobie, której smutek i jego wyrażanie nie są wołaniem o pomoc. Ale osoby, które z takim smutkiem żyją, również są wśród nas i kto wie, być może kiedyś nauczymy się, jak je wspierać, by nie tyle złapać je nad przepaścią, ile sprawić, by przepaść ta nie była dla nich tak kusząca, by nie jawiła się jako jedyne rozwiązanie. 

Aktorsko Pierwszy dzień mojego życia prezentuje się bardzo dobrze i ze smakiem. Przed aktorami mimo wszystko zostało postawione trudne zadanie, bo czasami łatwiej zagrać rozpacz głośną niż tę cichą, a tu z takim wyzwaniem musiała się zmierzyć cała czwórka: zarówno Margherita Buy jako Arianna, jak i Sara Serraiocco w roli Emilii, jak również młodziutki Gabriele Cristini jako Daniele i oczywiście Valerio Mastandrea wcielający się w Napoleone. Niebagatelną, choć jakże różną (ostatecznie jednak czy aby na pewno?) rolę przyszło zagrać znanemu z filmu Wielkie piękno Toniemu Servillo. Jego tajemniczy Mężczyzna jest stonowany, niespieszny i melancholijny jak cały film, co czyni go poniekąd jego opiekunem, jego aniołem stróżem. Staje się nim dla filmu, podobnie jak dla czwórki bohaterów, którzy jednak długo nie akceptują go w tej roli, uznając, że nikt nie ma prawa odbierać im prawa do decydowania o swoim życiu i śmierci. Dali się przekonać w krytycznym momencie, owszem, jednak dlaczego? Czyżby mieli nadzieję, że Mężczyzna jak na tacy poda im eliksir szczęścia, który, wypiwszy, wrócą jak na skrzydłach do swojego życia, pełni nowej nadziei? Gdyby wiedzieli, że to film Genovese, być może spodziewaliby się czegoś trudniejszego i po prostu prawdziwszego. 

Muzyka i zdjęcia idą w parze i współtworzą melancholijny nastrój filmu. Wszystko tu ze sobą współgra  –  stonowana gra aktorów, permanentny smutek w ich oczach, szarobure przestrzenie i krajobrazy, deszczowa pogoda, muzyka, która gra przez cały film, a brzmi, jakby wprost wyrwana ze smutnego zakończenia. Na papierze wydaje się tego za dużo naraz, jednak Genovese wziął z każdego elementu tyle, ile potrzeba, ani krzty więcej, i stworzył film naprawdę angażujący widza, trzymający go w napięciu, pełen prawdziwych emocji  –  zarówno u bohaterów, jak i u odbiorców. Ten film zapada w pamięć zarówno tematyką, problematyką, jak i sposobem wykonania. Czuć tu niesamowitą szczerość. Nie popis reżyserski czy kunszt aktorski, nie usilną próbę wywołania wzruszenia, nie chęć opowiedzenia jak najbardziej niebanalnej historii z nutą jakiegoś realizmu magicznego. Po prostu szczerość i współodczuwanie z bohaterami. Zarówno z czwórką samobójców, jak i z Mężczyzną, który próbuje sprawić, by ostatecznie nimi nie zostali. Przez formę opowiadania i tajemniczą postać, a także problemy, z jakimi zmagają się bohaterowie, ich rozpacz i desperację, trudno nie doszukać się podobieństwa do innego filmu reżysera, a mianowicie The Place. Ostatecznie jednak wydźwięk tych dwóch produkcji jest zupełnie inny, a także klimat, który stworzył w nich reżyser. Nie sposób również oprzeć się wrażeniu, że Genovese w jakiś sposób inspirował się (świadomie bądź nie) klasykiem nad klasykami, a więc Opowieścią Wigilijną. Jednak w przeciwieństwie do zgorzkniałego Ebenezera Scrooge’a na bohaterów Pierwszego dnia mojego życia widoki własnych grobów nie działają ani trzeźwiąco, ani wstrząsająco. Tego przecież chcieli, prawda?

Pierwszy dzień mojego życia to film  –  powtórzę się  –  o wielkim, rozrastającym się, horrendalnym, monstrualnym, katastrofalnym smutku. Smutku pokazanym z perspektywy różnych osób i pokazujący różne tego uczucia powody, a czasem ich teoretyczny brak. To film z jednej strony zostawiający nas z nadzieją, z drugiej jej pozbawiający. Wszystko zależy od czegoś. Nie ma jednego rozwiązania, jednego remedium, tak jak nie ma jednego smutku, bo każdy jest inny. Czy to dobry film dla ludzi, którzy myślą o samobójstwie? Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Czy to film dla tych, których bliscy odebrali sobie życie? Również tu nie znajduję odpowiedzi. 

Dawno, dawno temu, nie za siedmioma grobami, ale na cmentarzu, przykuł moją uwagę nagrobek, na którym napis był lapidarnym, nie do końca dialogiem. 

Dlaczego? – zapytasz.

Nie wiem  –  odpowiem.

I właśnie nagrobki, które skrywają taką historię samobójców, których niewyjaśniona rozpacz, żałoba po stracie czegoś niewidzialnego, pcha nad przepaść, są najtrudniejsze do zaakceptowania, jeśli uznamy, że w ogóle jakąkolwiek śmierć kogoś bliskiego jesteśmy w stanie zaakceptować. Pierwszy dzień mojego życia opowiada zarówno o tym Dlaczego?, jak i o tym Nie wiem. W jednym i drugim skrywa się inna rozpacz.

Ale film daje też nadzieję. Matematycznie jest jej o wiele więcej, finalnie, niż smutku. Genovese zrobił to bardzo sprytnie, ponieważ z wyniku 3:1 zrobił remis, nie zmieniając żadnej cyfry. Na koniec widz ma w sobie tyle samo nadziei, co jej braku. Finał jest tak samo szczęśliwy, jak i nieszczęśliwy. Pierwszy dzień mojego życia będzie się trawił długo. Poszczególne jego sceny będą się zapalały i gasły jak światła w oknach ludzi, którzy są szczęśliwi  –  przez minutę, przez dziesięć, przez tydzień. Nigdy przez całe życie. To po prostu niemożliwe. Ale jeśli życie jest dążeniem do tych chwil i ciągłą walką o utrzymywanie ich jak najdłużej zapalonych, to warto znaleźć w sobie tę siłę. I być może podzielić się nią z kimś innym. Nie zawsze będzie sobie tego życzył. Nie zawsze to coś da. Ale takie jest życie. Igra ze śmiercią, zapala i gasi światło. Przejmuje nas smutkiem i radością, niekiedy nawet jednocześnie. Ważne, by pamiętać, że jedynym tajemniczym Mężczyzną, jaki pojawi się nad naszą przepaścią, powinniśmy być my sami. 

Pierwszy dzień mojego życia na długo zostaje w pamięci. Zarówno przez problematykę, do bólu prawdziwych i szczerych bohaterów, jak i przez swoją niewymuszoną formę. Choćbym chciała, nie umiem doszukać się tu ckliwości, banału, moralizatorstwa. To życiowy, emocjonujący, pełen ludzkich uczuć film, który warto zobaczyć i przetrawić. I nie bójcie się – nie, nikt Was nie będzie pouczał, moralizował, zasypywał banałami. Nie w tym filmie.

pierwszy dzień mojego życia

Overview

Ocena
8 / 10
8

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *