forever winter

Zgrane Dranie #7: Lipiec 2023

Zapraszamy Was do naszego nowego cyklu „Zgrane Dranie”, w którym będziemy rozmawiać o grach. Raz w miesiącu podzielimy się ze sobą oraz z Wami tytułami, które szczególnie przypadły nam do gustu w ostatnim czasie. Nie będą to zwykłe recenzje, tylko raczej wrażenia graczy z doświadczeń w wirtualnych światach, które ostatnio zwiedziliśmy. Jeśli wyłuskamy z zalewu informacji jakieś intrygujące wydarzenie ze świata gier – na pewno Wam o tym wspomnimy, przy okazji dzieląc się naszymi przemyśleniami na dany temat. W jednej z sekcji pokażemy Wam także wybrane przez nas screeny miesiąca. Czasem będą to jakieś momenty, które nas rozbawiły, czasem takie, które zachwyciły, czasem takie, które uchwyciły wyraźny błąd gry.  Nie przedłużając już jednak tego wstępu, przejdźmy do sedna. 

forever winter

Sekcja I: Omówienie gier

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury – Tołstoja, Steinbecka czy Remarque’a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

To już koniec lipca? Ten miesiąc mi śmignął przed oczyma i otoczył tumanami kurzu. Nie grałem dużo, bo mój czas zajęła praca oraz ślub. Nie znaczy to jednak, że nie grałem w ogóle! Początek miesiąca spędziłem, kończąc Mutant year zero: road to Eden. Świetna gra i polecam każdemu fanowi turowych strategii w klimacie Xcoma. Pod koniec Steam Next Fest szarpnąłem się i kupiłem Steam Decka. Od tego momentu większość czasu spędzałem na testowaniu różnych produkcji, a najbardziej pochłonęła mnie wciąż niesamowicie grywalna Children of Morta. W ogóle rogueliki na konsoli Valve to świetne doświadczenie! Testowałem także Dead Cells oraz Hadesa, ale to pierwsza pozycja wciągnęła mnie najbardziej i z przyjemnością jeszcze raz poznaję historię rodziny Bergsonów. 

Największe wrażenie jednak zrobiło na mnie Death Stranding. Jak ta gra wygląda! Niesamowita optymalizacja trzymająca stałe 60 klatek na sekundę, piękne widoki zrenderowane na niewielkim ekranie konsoli wręcz zapierają dech w piersiach, i te przerywniki filmowe dające poczucie oglądania filmu. Czego chcieć więcej? Bez wątpienia ta produkcja zabierze mi najwięcej czasu w nadchodzących tygodniach. 

Poza tym byłem zdziwiony, jak przyjemnie działa Divinity: original sin 2, Crash bandicoot, a moja żona była z kolei zachwycona Forgotten Anne oraz… American truck simulator

Jednak konsola to nie wszystko, znalazłem również chwilę czasu na granie z kolegami z redakcji. Najpierw łupaliśmy w Deep rock galactic w coopie, świetna sprawa, ale ze względu na tryb pierwszoosobowy nie mogę grać więcej niż dwie misje z rzędu, bo zaczyna mi się kręcić w głowie od wybuchów jaskrawych kolorów. 

Niedawno przerzuciliśmy się na Tribes of Midgard. Ta nawiązująca do Valheim gra koopercyjna, w której kilku wikingów tworzy swoją bazę i wyrusza na walkę z jotunami, daje poczucie braterstwa i przygody. Mimo że na razie mamy jeden nieskończony domek i konstrukcje do tworzenia w jednym wielkim nieładzie, to odnajdujemy w niej niesamowitą przyjemność i szykujemy się na walkę z drugim bossem. Owszem, gra miała wiele problemów na początku, jej popularność mocno spadła (300 graczy w peaku to szał nie jest), jednak w tym momencie jest stabilna i mocno grywalna. Oczywiście najlepiej gra się z kilkoma kolegami! 

O jejku, bym zapomniał! Na początku lipca redaktor naczelny, Mateusz Cyra, sprezentował mi aż trzy gry z kończącej się wyprzedaży steam next fest. Były to wcześniej wspomniana Forgotton Anne (wspaniała, śliczna platformówka!), Sinking city (zagadka w stylu przygód Sherlocka Holmesa od ukraińskiego studia Frogware z motywem przewodnim Cthulhu) oraz moje największe zaskoczenie, czyli Firewatch. Wchłonąłęm wręcz tę pozycję w kilka godzin za jednym posiedzeniem i to jedna z najciekawszych gier, jakie grałem w życiu! Polega na byciu strażnikiem pożarowym po przejściach w jakimś parku narodowym w Stanach, a jedyną osobą, z którą ma on kontakt, jest kolejna strażniczka, jednak komunikacja odbywa się jedynie przez krótkofalówkę. Dojrzałe problemy dorosłych ludzi i tajemnica w tle sprawia, że to jedna z najciekawszych pozycji, w jaką dane było mi grać w tym roku! Dzięki Mateusz! 

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych „Wielogłos”. Prowadzący cykl „Aktualnie na słuchawkach”. Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.

 

Nie ma za co Adam, cieszę się, że sprawiłem radość. Mnie lipiec upłynął przede wszystkim na pracy i domykaniu wszystkiego, co tylko możliwe, byleby tylko mieć czystą kartę przed urlopem, na który czekałem bardziej, niż Potter czekał na powroty do Hogwartu. Jeśli zaś chodzi o gry – najwięcej czasu spędziłem przy The Riftbreaker, który otrzymałem do recenzji przy okazji premiery niedawnego dodatku Into the Dark. Do samego dodatku jeszcze niestety nie dotarłem i na ten moment zaczynam wgryzać się głębiej we wszelkie meandry gameplayu. Ta nowa propozycja od Exor Studios zgrabnie łączy elementy strategiczne, eksploracyjne, akcji oraz tower defense, dostarczając graczom niesamowitych wrażeń i przyjemności w jednym. W grze The Riftbreaker nie ma miejsca na nudę. Rozgrywka oferuje mnóstwo możliwości eksploracji i gromadzenia surowców, niezbędnych do rozbudowy bazy. Budowanie zaawansowanych struktur, badanie technologii i zarządzanie zasobami to jedynie wierzchołek góry lodowej. W miarę jak kolonia się rozwija, planetę odkrywamy w głąb, natrafiając na różnorodne ekosystemy, które zachwycają swoim pięknem.The Riftbreaker zaskakuje również swoją dynamiką. Walka z nieznajomymi stworami i złowrogimi istotami wymaga nie tylko bystrości umysłu, ale także taktycznego myślenia. Doskonałe balansowanie pomiędzy działaniem w czasie rzeczywistym a strategią sprawia, że rozgrywka nie traci na intensywności, zachowując przy tym głębię i złożoność. Na razie jestem niemal zachwycony i gdy tylko przejdę fabułę w zadowalającym mnie stopniu – pojawi się recenzja. 

Drugi tytuł, który dosłownie skradł moje serce, to rzecz nieco zakurzona, bo mająca na karku ponad osiem lat. Zaręczam jednak – nie zestarzała się w żadnym stopniu! Grę Punch Club kupiłem sobie jakoś w okolicy 2016 roku, pograłem kilka godzin i przepadła w odmętach innych gier, które musiały mnie wtedy bardziej intrygować. Przypomniałem sobie o niej, ponieważ Steam poinformował mnie, że właśnie miała miejsce premiera kontynuacji, co z kolei zadziałało na mnie nostalgicznie i zapragnąłem wrócić do Punch Clubu i tym razem przejść do go końca. W dzisiejszych czasach, gdy ekrany pełne są spektakularnych grafik i złożonych mechanik, czasami powrót do prostoty i nostalgii może okazać się oszałamiającym przeżyciem. Punch Club to właśnie taki tytuł, który wciąga gracza w swoją wciąż popularną formułę pikselowej grafiki i wciąż niesamowitego uroku. Przenosząc nas w świat sportu, emocji i tajemnic, gra dostarcza mocnego ciosu miłośnikom zarówno gier retro, jak i nowoczesnych produkcji. Punch Club, stworzony przez TinyBuild, przenosi nas w świat zawodowego boksu, gdzie wcielamy się w postać młodego utalentowanego boksera, który pragnie odkryć, kto stoi za zabójstwem jego ojca, a przy okazji naszym celem jest wspięcie się na szczyt rangi i zdobycie tytułu Mistrza Świata. Nie będzie to jednak łatwe zadanie, gdyż po drodze czekają na nas ciężkie treningi, wymagające walki i niejedno zagadkowe wyzwanie. Liczne nawiązania i mrugnięcia okiem ze strony twórców to prawdziwa gratka dla osób, które wychowały się na Rockym. Ja się bawię przednio i nie wiem, jak to się dzieje, że jedna sesja przy tej grze potrafi trwać nawet trzy godziny.

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Zarówno czerwiec, jak i lipiec w dużej mierze upłynął mi pod znakiem Diablo IV. I chociaż jest to tytuł, który bardzo ciężko ocenić, mający swoje (czasem całkiem spore) wady, to jednak ogólnie bawię się w grze Blizzarda naprawdę dobrze. Grafika i klimat stoją na bardzo wysokim poziomie, bardzo podobała mi się kampania fabularna (mimo iż finał zostawił lekki niedosyt), a sama walka, czyli trzon rozgrywki, wykonana jest niesamowicie wręcz miodnie i daje ogrom satysfakcji. Niestety im dalej w las, tym gorzej, bo po pierwszych 50, 60 poziomach, zaczyna się coraz większy grind, który męczy, tym bardziej że nie czujemy, iż nasza postać staje się mocniejsza. System przedmiotów jest zbyt losowy i często unikat, na którego widok nasze serduszko zaczyna bić mocniej, okazuje się o kilkadziesiąt poziomów słabszy niż zwykły, legendarny przedmiot, który aktualnie nosimy! Dlatego nie wiem, czy starczy mi cierpliwości, by mojego druida dobić do maksymalnego poziomu. Nieco świeżości przyniósł pierwszy oficjalny sezon, który dodał nową mechanikę i choć jak spora część graczy, spodziewałem się większej ilości nowej zawartości, to jednak z przyjemnością gram nową postacią, tym razem czarodziejką, a season pass motywuje, by odhaczać kolejne aktywności. Problemem niestety cały czas jest balans, wraz ze startem sezonu Blizzard wypuścił koszmarny wręcz patch, który rozwścieczył graczy i teraz czekamy, aż kolejna aktualizacja naprawi poprzednią. Twórcy przyznali zresztą, że niektóre mechaniki nie działają, tak jak powinny (cały system odporności na żywioły, niektóre afiksy, czyli umiejętności przeciwników), a także ogłosili, że tak naprawdę w ich grze nie ma jeszcze prawdziwego end-gamowej zawartości. Wiele z tych problemów zostanie rozwiązanych dopiero w sezonie trzecim, no ale cóż, ja nie zamierzam rwać sobie z tego powodu włosów z głowy; pewnie co jakiś czas będę wracał do Diablo IV stworzyć nową postać i poklikać w potworki. 

Diablo IV

Drugim tytułem, który skradł w tym miesiącu moje serce i absolutnie zasługuje na rekomendację, jest Halls of Torment. Kiedy rok temu wspominałem o Vampire Survivors (https://www.gloskultury.pl/ulubiency-miesiaca-luty-2022/), wiedziałem już, że gra okaże się wielkim sukcesem, niemniej nie sądziłem, że na jej bazie powstanie właściwie nowy gatunek, a jej naśladowców można będzie liczyć w setkach gier. Pytanie w takim razie, co wyróżnia na tle takiego tłumu Halls of Torment? Dla mnie przede wszystkim klimat! Grafika, muzyka, wygląd interfejsu – wszystko wygląda, jak żywcem wyjęte z pierwszego Diablo z 1996 roku! Rozgrywka z pozoru wygląda klasycznie, wybieramy klasę postaci, mapę i próbujemy przetrwać jak najdłużej, walcząc z coraz mocniejszymi i liczniejszymi hordami wrogów. Wraz z kolejnymi poziomami odblokowujemy pasywne ulepszenia, a także wybieramy aktywne umiejętności, które automatycznie rażą wrogów. Świetnym i świeżym dodatkiem jest natomiast system przedmiotów, również wyraźnie inspirowany klasykiem Blizzarda. Nasz rynsztunek wybieramy przed walką, ale w jej trakcie możemy również znaleźć nowy. Jeśli jednak chcemy zachować go na później, musimy udać się na mapie do specjalnej studni, by go zabezpieczyć, ale możemy zrobić to tylko raz na rozgrywkę. Twórcy mocno się postarali, by wrogowie nie byli jedynie nacierającą na nas bezmyślnie masą – przeciwnicy różnią się zachowaniem, a każdy z kilkunastu minibossów ma swój własny zestaw ataków, których musimy unikać. Na końcu każdej z trzech dostępnych aren czeka na nas boss, z którym walka jest prawdziwym wyzwaniem. Halls of Torment we wczesnym dostępie kosztuje grosze, a już teraz oferuje rozgrywkę na długie godziny, mnogość przedmiotów, siedem klas postaci i ogromny, rozbudowany system osiągnięć. 

Sekcja II: Screeny

Mateusz Cyra: "Punch Club" poza nawiązaniami do "Wojowniczych Żółwi Ninja" oraz "Rocky'ego" ma też inne mrugnięcia okiem. Znając jednak pierwszą zasadę Fight Clubu, nie wspomnimy o tym ani słowem.
Mateusz Norek: Już sam ekran tytułowy Halls of Torment nie pozostawia wątpliwości, skąd twórcy czerpali inspiracje. Ciarki nostalgii gwarantowane.

Sekcja III: Newsy ze świata gier

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury – Tołstoja, Steinbecka czy Remarque’a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Chyba najgłośniejszym wydarzeniem w tym miesiącu było przejęcie Activsion Blizzard przez Microsoft. Czy to oznacza, że Blizz przestanie być wampirem, któremu zależy na wyłącznie na kasie? Nie. Czy gry Zamieci trafią do Game Passa i na Steam? Tak. Dziękuję, proszę się rozejść. 

Skoro już o Blizzie mowa, muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że niesprawiedliwie oceniłem Diablo IV, wystawiając jej ósemkę. Ta gra zasługuje na siódemkę, a po wyjściu pierwszego sezonu nawet na szóstkę. Mimo że nadal gra mi się przyjemnie, nie mogę pozbyć się wrażenia, że Blizzard stoi mi nad głową i wkłada mokry paluch w ucho. Nie mają za grosz szacunku dla graczy, bulidy skopane, mechanika sezonowa to śmiech na sali. Może za rok lub dwa ta gra będzie tym, czym miała być. Na ten moment odradzam serdecznie i mój paluch, tym razem środkowy, wędruje w stronę zarządu Blizzarda. 

Ale jeśli ktoś jest fanem Władcy pierścieni Magic: the gathering to w tym miesiącu miała miejsce premiera samodzielnego dodatku (niebiorącego udziału w zmaganiach turniejowych) rozszerzenie dedykowane właśnie twórczości J.R.R. Tolkiena. Fajne mechaniki i piękne artworki zapewniają kupę zabawy, tylko dlaczego te drafty taaakie drogie…

forever winter

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Adam Kamiński

Dusza anarchisty ściera się we mnie z romantycznym sercem. Jednego dnia rzucałbym koktajlem Mołotowa i palił rządowe pałace, innym razem wzruszam się nad twórczością klasyków literatury - Tołstoja, Steinbecka czy Remarque'a. W wolnych chwilach potrafię wyruszyć samotnie na szlak i biwakuję w ostępach przyrody. Moim marzeniem jest napisać powieść.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *