Zapraszamy Was do naszego nowego cyklu „Zgrane Dranie”, w którym będziemy rozmawiać o grach. Raz w miesiącu podzielimy się ze sobą oraz z Wami tytułami, które szczególnie przypadły nam do gustu w ostatnim czasie. Nie będą to zwykłe recenzje, tylko raczej wrażenia graczy z doświadczeń w wirtualnych światach, które ostatnio zwiedziliśmy. Jeśli wyłuskamy z zalewu informacji jakieś intrygujące wydarzenie ze świata gier – na pewno Wam o tym wspomnimy, przy okazji dzieląc się naszymi przemyśleniami na dany temat. W jednej z sekcji pokażemy Wam także wybrane przez nas screeny miesiąca. Czasem będą to jakieś momenty, które nas rozbawiły, czasem takie, które zachwyciły, czasem takie, które uchwyciły wyraźny błąd gry. W tym miesiącu niestety osobnej sekcji dla screenów nie będzie. Nie przedłużając już jednak tego wstępu, przejdźmy do sedna.
Sekcja I: Omówienie gier
Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.
W zeszłym miesiącu zakończyłem swój wywód stwierdzeniem, że aktualnie ogrywam Pentiment. To zdanie nadal jest prawdą, ta gra wciąż leży rozgrzebana na mojej kupce wstydu, udało mi się jednak ukończyć dwa akty i zacząć trzeci, mam więc jako takie rozeznanie w całościowej rozgrywce i mogę co nieco powiedzieć na temat swoich odczuć dotyczących tej produkcji. Jeśli chcecie przeczytać pełnoprawną recenzję, zapraszam do lektury tekstu kolegi Adama, który znajdziecie TUTAJ. Ze swojej strony mogę powiedzieć, że Pentiment jest grą zaiste oryginalną – szczególnie pod względem wizualnym. Grafika stylizowana na średniowieczne ryciny to bardzo ciekawy zabieg ze strony twórców (choć, jak się okazuje, nie jest to jedyna taka gra, w ramach Game Passa można bowiem teraz ograć też polskie Inkulinati – tytuł opierający na zupełnie innej mechanice, jednak graficznie tożsamy z Pentiment). W każdym razie produkcja Obsidian Entertainment to point’n’click, który stoi przede wszystkim narracją. To tak naprawdę bardzo wciągająca, interaktywna opowieść kryminalna, rozgrywająca się w średniowiecznym opactwie (nie będę tutaj oryginalny, porównując Pentiment do Imienia róży). Nie psując za bardzo zabawy, mogę powiedzieć tylko, że gra pokazuje nam pewne etapy życia głównych bohaterów i powracające zbrodnie, za którymi stoi zagadkowa postać. Po ukończeniu dwóch aktów nadal nie jestem pewien, kim ów tajemniczy zbrodniarz jest ani czy podjęte przeze mnie wybory były słuszne. Być może finał nieco rozjaśni tę tajemnicę, na tę chwilę jednak jest to rozgrywka wymagająca naprawdę sporej dawki myślenia i dedukcji (dlatego też tak opornie idzie mi przechodzenie Pentiment – momenty, kiedy naprawdę mogę się skupić nad fabułą, są u mnie dość ograniczone). Jednego jestem pewien – nie porzucę tego tytułu, bo jestem bardzo ciekawy rozwiązania zagadki i mam nadzieję, że się nie zawiodę.
Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych „Wielogłos”. Prowadzący cykl „Aktualnie na słuchawkach”. Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.
Tak się składa, że w styczniu grałem głównie w dwa tytuły: For the King oraz Coffee Noir. W tę drugą grę na liczniku nabiłem na razie trzy i pół godziny i mam ukończony pierwszy akt, dlatego nie będę się jeszcze o niej szerzej wypowiadał. Warto jednak odnotować, że to bardzo przyjemny, tak stylistycznie (grafika stylizowana na retro komiksową, jazz w tle), jak i fabularnie, tytuł, w którym główna intryga została rozpisana na tyle dobrze, że potrzeba będzie znacznie więcej czasu niż to, co dotąd udało mi się zagrać, żeby rozwiązać tę kryminalną zagadkę. Wstępnie jestem na tak, ale zauważam, że niespecjalnie mnie ciągnie do tego tytułu.
Przejdę jednak płynnie do For the King, w którym spędziłem dotąd piętnaście godzin. To świetny tytuł, będący połączeniem strategii, rpg i gier planszowych, a to wszystko skąpane w soczystym gatunku rougelike. Stylistyka low-poly, w której stworzono ten tytuł, wielu do siebie zrazi, a przynajmniej tak mi się wydaje, bo dla miłośników gier segmentu AAA taki styl graficzny pewnie do zbyt atrakcyjnych nie należy. Z drugiej strony – twórcy chwalą się, że już ponad trzy miliony graczy ma za sobą ten tytuł, więc może z low-poly nie jest wcale tak źle, jak sądzę? Mnie w każdym razie bardzo się taka stylistyka podoba. No dobra, o co chodzi w samej grze? Nieznany napastnik zamordował króla. Spokojne niegdyś królestwo Fahrul pogrążyło się w chaosie. Zdesperowana królowa prosi swoich poddanych o mobilizację i powstrzymanie nadciągającej zagłady. A zagrożeń i różnego rodzaju potworów atakujących królestwo jest coraz więcej. Jak widzicie, punkt wyjściowy jest raczej prosty i pozostawia szeroko otwarte wrota do tego, żeby gracze mogli po prostu bawić się w ten tytuł wedle własnego upodobania – nie ma tu liniowego podejścia i tak naprawdę to, jak przejdziesz z punktu A do punktu B, zależy tylko od Ciebie. Rozgrywka dzieli się na tury i co turę otrzymujesz określoną rzutem kostki ilość pól, które możesz pokonać. Możesz podbijać sobie doświadczenie poprzez walki z potworami, możesz wchodzić do jaskiń i rozmaitych losowych lokacji, które pojawiają się i znikają na mapie świata w zależności od pory dnia, albo możesz po prostu wykonywać kolejne zadania narzucone przez miasta, które kolejno odwiedzasz.
I tym ta gra u mnie wygrywa – to tytuł nad wyraz spokojny, wręcz pozwalający się zrelaksować po ciężkim tygodniu w pracy. W tak przyjaznym podejściu do gracza pomaga też naprawdę kolorowa, generowana losowo mapa, piękna, niezwykle przyjemna oprawa muzyczna oraz dość humorystyczne ujęcie całego świata. Można w to grać samemu, ale dostępny jest również tryb sieciowej kooperacji, z którego z przyjemnością skorzystałem wspólnie z redakcyjnym kolegą Mateuszem. Bardzo polecam, tym bardziej że gra zapewni nam z pewnością kilkanaście godzin dobrej zabawy w kolejnych miesiącach. To miła odmiana od bardziej wymagających sieciówek. Na Steamie ostatnio jest bardzo często przeceniana i dostaniecie ją nawet za 20 zł.
Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.
Zgadzam się z Matim i również mogę szczerze polecić For the King, szczególnie, jeśli chcecie zagrać wspólnie w dwie lub trzy osoby. Dość prosty, planszówkowy schemat rozgrywki, różnorodne scenariusze i opcje odblokowywania nowej zawartości pomiędzy grami (za zdobywane księgi wiedzy) sprawiają, że tytuł może wystarczyć na długie godziny. Przy okazji For the King bardzo dobrze potrafi nagradzać graczy – za każdą walkę coś dostajemy, złoto faktycznie jest potrzebne i można za nie kupić dużo przydatnych w walce przedmiotów, a na końcu podziemi czeka tłusty kufer ze skarbami. Aha – zanim ewentualnie zdecydujecie się grę kupić, sprawdźcie, czy nie macie jej na Epic Game Store, bo ja przy cotygodniowym dodawaniu kolejnych darmowych gier i nieodpalaniu ich niemal nigdy, nie byłem nawet tego świadomy.
Początek roku nie obfitował u mnie w nowe tytuły, próbowałem raczej dokończyć kilka rozgrzebanych gier, jednak przede wszystkim nadal z niesłabnącą przyjemnością gram w Darktide. Co jest trochę zabawne, bo przy robieniu notatek do recenzji, którą już ostatnio zapowiadałem, wyszło, że tekst ten byłby tak naprawdę długą listą zarzutów w stronę twórców. Na szczęście ci uderzyli się w pierś, przerwali milczenie i gra kilka dni temu otrzymała dużą aktualizację, która dodała przede wszystkim kompletny już system craftingu, sprawiający, że mamy w końcu możliwość stworzyć konkretny build postaci. Co jest niezbędne, żeby przeżyć na najwyższych poziomach trudności, gdzie rozgrywka jest zdecydowanie najlepsza i najpełniejsza – kiedy wrogowie nacierają niemal cały czas, wymagana jest idealna współpraca całej drużyny, a najmniejszy błąd i rozdzielenie mogą oznaczać śmierć.
Czekam tylko na kilka dodatkowych broni, które obiecywali twórcy, i gra po tych plus minus trzech miesiącach będzie w końcu kompletna. Co samo w sobie jest niestety dość smutne i pokazuje, jak wygląda dzisiejszy rynek gier – pełny niedopracowanych na premierę tytułów, modeli live service game i wszechobecnych mikrotransakcji. Nie zamierzam szerzyć jednak defetyzmu, bo bardzo mocno w Darktide wierzę i jestem niemal pewny, że z biegiem czasu gra będzie coraz lepsza i jeśli tylko studio Fatshark będzie umiało przekonać ludzi do powrotu przez umiejętne dodawanie nowego contentu (kolejne wrogie frakcje, klasy postaci i mapy), może to być tytuł rozwijany naprawdę przez lata, zwłaszcza z tak imponującymi atutami graficznymi.
Darktide oczywiście najlepiej smakuje przy wspólnym graniu ze znajomymi
Sekcja II: Newsy ze świata gier
Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.
Pamiętam doskonale, kiedy za dzieciaka, kupując gazety komputerowe typu Reset, biegłem do domu, wrzucałem CD do napędu i instalowałem wszelkie możliwe dema. Tutaj nie było filozofii – grało się po kolei we wszystko, bo głód gier był duży, a na pełną wersję jakiegoś tytułu rzadko można było sobie pozwolić. Pełniaki w gazetach pojawiły się nieco później i na początku bardzo często były to gry albo prehistoryczne, albo bardzo kiepskie, więc wersje demonstracyjne nowości były o wiele bardziej kuszące. Często fpsy oscylowały w okolicach piętnastu, dostępna była jedna mapa, ale i tak wyciskało się z tego kilka godzin zabawy. Kiedyś to były czasy, dzisiaj nie ma czasów.
Dema były naprawdę świetną sprawą i nie wiem, komu przeszkadzały, ale w pewnym momencie zniknęły. Może nie całkowicie, ale znakomita większość nowych gier nie posiadała już wersji demonstracyjnych. Studia, z tego, co pamiętam, tłumaczyły to zazwyczaj dużymi kosztami wyprodukowania takiego dema, ale ja nie do końca to kupuję, tym bardziej że nie był to przecież darmowy prezent dla graczy, tylko najlepszy możliwy produkt reklamowy, który mógł zachęcić do kupna pełnej wersji gry. Marketing jednak coraz bardziej się zmieniał, zamiast demami, ludzi zachęcano do kupienia gier jeszcze przed premierą dodatkowymi przedmiotami kosmetycznymi czy robiącymi wrażenie zwiastunami, które coraz częściej absolutnie nie oddawały tego, jak finalny produkt się prezentował. Jeśli mowa była o tytułach multiplayer, była jeszcze szansa, że przed premierą przez kilka dni dostępna była (nie zawsze) darmowa wersja beta, ale w przypadku gier dla pojedynczego gracza nie było szans na „poczucie” rozgrywki przed premierą.
I tutaj na biało wjeżdża Steam i kolejna już odsłona Steam Next Fest, czyli tak naprawdę wielki festiwal dem. Pierwsza w tym roku edycja odbyła się w dniach 6-13 lutego i można było dzięki niej zagrać w setki tytułów od niezależnych wydawców. Bardzo mnie cieszy, że moda na wersje demonstracyjne wraca, tym bardziej że przez formę takiego festiwalu jest to świetne narzędzie do promocji małych gier indie, o których, przy obecnych ilościach premier, niełatwo byłoby pewnie usłyszeć. Ja poczułem się jak za staroszkolnych czasów, instalując od razu kilkanaście dem. Nie we wszystkie zdążyłem zagrać, ale na listę życzeń wpadło kilka nowych tytułów, a w część gier, mimo iż festiwal dobiegł końca, nadal można zagrać, więc mam jeszcze kilka pozycji do sprawdzenia.
Pamiętacie, jak miesiąc temu pisałem o tragikomedii z grą The Day Before? Może ktoś szepnie słówko ludziom z Fntastic, by i oni wzięli udział w kolejnym Steam Next Fest i wydali demo swojego tytułu – wtedy rozwialiby wątpliwości, że ich tytuł jest realną, grywalną grą ;).