U nas w St. Cloud’s – John Irving – „Regulamin tłoczni win” [recenzja]

John Irving znowu to zrobił! Ponownie (po raz trzeci, na trzy moje podejścia do jego twórczości) sprawił, że po odłożeniu książki jego autorstwa nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszyscy inni pisarze są w porównaniu z nim jak dzieci we mgle. Błądzące, szukające z lepszym lub gorszym skutkiem drogi; tej drogi, którą każdy autor chciałby znaleźć. Drogi do serca czytelnika. No ale właśnie – dzieci. Temat rzeka, można by powiedzieć. Podobno małe to mały kłopot, duże – duży. Nie zmienia to faktu, że z reguły są kochane, często rozpieszczane przez babcie, dziadków, mamusie i tatusiów. Nie wszystkie mają jednak tak dobrze. Świat tak jest bowiem skonstruowany, że nie brakuje ani tych, które mamusi i tatusia nie posiadają, czyli sierot, ani tych, których narodzin mamusia i tatuś nie chcą, decydując się na aborcję. I to właśnie sieroty (zwłaszcza jedna z nich) oraz rozważania na temat nienarodzonych stanowią rdzeń szóstej (a trzeciej czytanej przeze mnie), wydanej trzydzieści lat temu powieści Amerykanina – Regulaminu tłoczni win. Obok Świata według Garpa jest to prawdopodobnie najbardziej poczytne dzieło pióra Johna Irvinga. Dlaczego? Po pierwsze – to genialna powieść, po drugie – powieść ta została zekranizowana (tytuł: Wbrew regułom). Mało tego, ekranizacja (a dokładnie sam Irving) nagrodzona została ponad dekadę temu Oscarem za najlepszy scenariusz adaptowany. Żeby było jeszcze ciekawiej, na podstawie filmu John Irving… napisał kolejną książkę. Wszystko jednak zaczęło się od Regulaminu… – powieści kontrowersyjnej, łamiącej tabu, zmuszającej do myślenia, a także… ciepłej i wzruszającej. O gustach się nie dyskutuje, a pisarz pisarzowi nierówny, śmiem jednak twierdzić, że taką książkę napisać mógł tylko jeden autor. I warta jest każdej minuty z nią spędzonej.

U nas w St. Cloud’s – zanotował w dzienniku doktor Larch – sieroty traktuje się jak potomków królewskich rodów.

Doktor Wilbur Larch, czyli jeden z dwóch najważniejszych bohaterów tej historii, był nie tylko lekarzem sierocińca i dyrektorem oddziału chłopięcego, lecz również, z własnej woli, kronikarzem miasteczka. Dlatego też jest chyba najlepszą osobą do tego, by opowiedzieć, gdzie (przez większą część) toczy się akcja powieści. Miejscowość St. Cloud’s w stanie Maine była przez cały prawie wiek dziewiętnasty obozowiskiem drwali. (…) Pierwotny obóz drwali nazywał się zwyczajnie – Clouds, czyli „chmury”, bo nad głęboką doliną chmury rozstępowały się bardzo niechętnie. Do późnych godzin przedpołudnia nad wartką rzeką wisiała gęsta mgła, a ryczące z odległości kilku kilometrów od obozu wodospady nieustannie rozpylały dookoła misterną mżawkę. (…) Zdaniem doktora Larcha, osada drwali zwana Clouds przeistoczyła się w St. Clouds z powodu nieposkromionej skłonności prowincjonalnych katolików do stawiania przymiotnika >>święty<< przed czym tylko się da – jak gdyby chcieli na siłę uszlachetnić to, co naturalną drogą nigdy nie dostąpiłoby szlachectwa. Nazwa St. Clouds utrzymała się przez blisko pół wieku, dopóki ktoś nie wcisnął w nią apostrofu – musiał to zrobić ktoś nieświadomy genezy osady i jej miana. Tyle tytułem odnoszącej się do fikcyjnego miasteczka, historyczno-geograficznej ciekawostki na wstępie. Zajrzyjmy więc dalej, w głąb St. Cloud’s, poznajmy pozostałych bohaterów tej opowieści.

Ogólnie rzecz biorąc, St. Cloud’s nie jest wielce rozrywkową mieściną, zwłaszcza zważywszy na fakt, iż „właściwa akcja” rozpoczyna się w roku 193- (choć autor cofa się nawet do roku 189-), co za tym idzie – trudno szukać w zapadłej dziurze, gdzieś w Maine uciech wielkiego świata. Przez większą część roku pogoda raczej nie rozpieszcza mieszkańców, a główne atrakcje turystyczne stanowią dworzec kolejowy oraz sierociniec, którego działalności wielu nie popiera. Dlaczego, mógłby ktoś spytać, przecież miejsce dające schronienie i opiekę porzuconym dzieciom należałoby wspierać. Pewnie i tak, gdyby nie mały drobiazg, mianowicie nie od dziś wiadomo, że doktor Larch, wspólnie z personelem – siostrą Edną i siostrą Angelą, nie odmawiają niektórym zesperowanym kobietom zakazanego zabiegu aborcji. Według uzależnionego od eteru Larcha każda kobieta powinna mieć prawo podjęcia indywidualnej decyzji na temat swojego ciała, a przede wszystkim życia, tak więc pacjentki dzieli się na te, które zamierzają urodzić i zostawić dziecko, oraz te, które rodzić nie mają zamiaru. Mowa jednak tylko o „medycznej” części budynku, zdecydowaną większość stanowi, podzielony na część żeńską i męską, sam sierociniec. To, jak różnorodne postaci serwuje nam w omawianym dobytku autor, jest wręcz niesamowite. Mimo wspólnego smutku i podobnych marzeń, każdy jest inny, każdy czymś się wyróżnia, choćby było to nawet moczenie pościeli w nocy czy astma. Wśród podopiecznych placówki znajduje się i on – główny bohater Regulaminu… – Homer Wells (nawiasem mówiąc, dzieci nazywane są przez pielęgniarki, a bohater swe imię zawdzięcza przyjemnemu wspomnieniu siostry Angeli, dotyczącemu kota). Homer początkowo niczym się  nie wyróżnia, co mija jednak z czasem, kiedy trzykrotnie zostaje adoptowany i zwracany do ośrodka. Broń Boże nie przez złe zachowanie, ma chłopak po prostu pecha. Lata mijają, główny bohater rośnie, dojrzewa, stając się w końcu najstarszym wychowankiem sierocińca. Czas nie mija mu jednak bezproduktywnie, Homer chce być użyteczny, dlatego też staje się ulubieńcem doktora, który traktuje go (nie okazując tego) jak syna i przekazuje mu znane sobie tajniki medycyny, w szczególności położnictwa. Najstarsza z sierot okazuje się być niezwykle pojętnym uczniem, który po kilku latach „studiowania” u boku mentora z łatwością potrafi odebrać poród czy wykonać aborcję (której akurat się nie podejmuje, nie podzielając poglądów doktora Larcha – wierzy bowiem, że życia poczętego nie można przerywać). Zresztą, co ja tu się będę rozpisywał o sierocińcu i Homerze, lepiej ujmie to zapewne sam doktor: Okrucieństwo jest rzeczą niewybaczalną, a jednak w sierocińcu, śmiem twierdzić, powinno się hamować miłość; jeśli się bowiem nie hamuje miłości w sierocińcu, żadna sierota nie zechce stamtąd odejść z własnej woli. Powstanie nowy typ sieroty: Homer Wells – sierota doskonała, której jedynym domem pozostaje na zawsze St. Cloud’s. Przebacz mi, Boże (lub ktokolwiek inny). Stworzyłem sierotę: nazywa się Homer Wells; jego miejsce jest na zawsze w St. Cloud’s. Z jednej strony nasz pan doktor rzeczywiście chce jak najlepiej dla podopiecznego, chce by poznał świat, ukończył studia medyczne i z czasem zastąpił go na stanowisku, z drugiej nie potrafi sobie wyobrazić życia bez Homera. Będzie jednak musiał, ponieważ pewnego dnia w sierocińcu pojawiają się Wally i Candy. Oboje wyglądają jak z bajki, młodzi, piękni i bogaci, a zarazem – wbrew pozorom – ani puści, ani zepsuci; to dobre dzieciaki, przy okazji rówieśnicy Wellsa. Mają plany na życie, które przerywa niespodziewana i niechciana ciąża. Rzecz jasna pragną wykonać zabieg, który dochodzi do skutku. W międzyczasie Homer i Wally zaprzyjaźniają się. Mało tego, Wally proponuje naszemu bohaterowi sezonową pracę przy zbiorze jabłek w rodzinnych Sadach Z Widokiem Na Ocean. Jak można się domyślić, oferta zostaje przyjęta, a Homer opuszcza St. Cloud’s. Jego przygoda dopiero się zaczyna.

Jeśli ktoś nie czytał omawianej tu powieści, a udało mu się dobrnąć do tego miejsca recenzji i klnie w tym momencie, że zbyt wiele szczegółów zostało już zdradzonych, uspakajam – nie można być w większym błędzie. W końcu to Irving! Facet jest po prostu z innej planety i robi to, co ja osobiście w książkach uwielbiam – snuje opowieść. Snuje i snuje, i snuuuuje, opowiada historię w historii, zamkniętą w jeszcze jednej historii, która z kolei zamknięta jest w… chyba sami wiecie czym. Wszystkie one współgrają, tworząc rozłożoną na kilkadziesiąt lat całość. Opis (lub jak kto woli – streszczenie) powyżej to naprawdę nic, to jak kropla w morzu. Autor niezwykle umiejętnie żongluje tematami oraz emocjami czytelnika. Napisałem wcześniej, że to sierociniec oraz dzieci (narodzone lub nie) stanowią szkielet tej powieści. To prawda, jednak poruszanych problemów i tematów jest tu znacznie więcej. Namiętność, kłamstwo, zdrada, nienawiść, segregacja rasowa, miłość względem dwóch osób jednocześnie, problem uzależnień, przemoc w rodzinie, nadzieje na spełnienie marzeń, odnajdywanie samego siebie. John Irving pisze… o życiu. Pada, rzecz jasna, również pytanie o to, czy lepsza przyszłość czeka porzuconą sierotę, czy też dla dobra wszystkich, lepszym rozwiązaniem jest to, by nigdy dziecko to nie przyszło na świat. Idąc dalej tym tropem – co pozwala człowiekowi stawiać się w roli Boga i decydować o życiu innych? Czy dwumiesięczny płód można już nazwać „życiem”? Irving nie patyczkuje się z czytelnikiem, nie owija w bawełnę, nie będąc przy tym – na szczęście – nachalnym. Nie sugeruje nam nawet, jakie jest jego stanowisko w tej sprawie, on po prostu opowiada historię; historię, którą pomimo poruszania drażliwego tematu czyta się lekko, bo nie natłokiem kontrowersji uwodzi Irving, a specyficznym spojrzeniem na świat.

Po wszystkich tych pochwałach, po rzucaniu hasłami typu: Irving znowu to zrobił, przydałaby się w tej beczce miodu łyżeczka dziegciu. Z jednej strony, książka oczarowała mnie, a z każdą kolejną godziną od zakończenia lektury doceniam ją jeszcze bardziej, z drugiej mogę powiedzieć, że ciut się zawiodłem. Wina nie leży jednak po stronie autora, a po mojej i pozostałych odbiorców. Na wszystkich portalach książkowych Regulamin tłoczni win oceniany jest jako najlepsza powieść Irvinga, same „ochy i achy”, jeśli więc dodać to tego film nagrodzony Oscarem (o którym za chwilę), to zapowiada się coś fenomenalnego. I tak właśnie widziałem to oczyma wyobraźni, sięgając po lekturę, napompowany balonik kazał mi myśleć, że oto sięgam po najlepszą książkę w życiu! Nie jest to najwybitniejsza powieść, jaką przeczytałem, i choć kapitalna, nie jest nawet w moim odczuciu najlepszą samego Irvinga (a przypominam, że na koncie mam dopiero trzy). Nie ma tu szaleństwa Hotelu New Hampshire, nie ma też głębi Modlitwy za Owena i o ile Regulamin uważam za książkę lepszą od Hotelu o tyle do Modlitwy trochę jej chyba brakuje. Nie ma powtarzalności (poza tematem II Wojny Światowej, tu nazywanej „wojną europejską”), żadne zwierze nie zostało wypchane, nikt nie poleciał do Wiednia, a słowo „niedźwiedź” pojawiło się, jeśli dobrze pamiętam, zaledwie raz. Tyle tylko, że same zwroty akcji nie są aż tak zaskakujące. Płyniemy razem z autorem, zatapiając się w świecie jego wyobraźni, jest niezwykle przyjemnie, brakuje tylko ciosu nokautującego, który wstrząsnąłby czytelnikiem. Oczywiście jest to tylko moje zdanie, w którym – jak już zauważyłem – jestem raczej odosobniony.

Wypadałoby jeszcze wspomnieć o ekranizacji Regulaminu …, czyli filmie Wbrew regułom (z którym zapoznałem się po skończonej lekturze, a przed napisaniem tej recenzji). Nie chcę nikomu umniejszać, jednak błagam – jeśli nie mieliście jeszcze do czynienia ani z książką, ani literackim pierwowzorem, zacznijcie od wersji papierowej. Nawet jeśli widzieliście już wyprodukowany w 1999 roku film, zajrzyjcie do książki! John Irving pisze w sposób nietuzinkowy (przy okazji mam nadzieję, że nikt nie ma mi za złe nazwanie innych pisarzy dziećmi we mgle, wiadomo – zdanie fana) i nie da się po prostu liczące 700 stron powieści zamknąć w dwugodzinnym filmie! Aktorsko jest co prawda bardzo dobrze, bo na medal spisali się m.in. Paul Rudd (Wally), Delroy Lindo (Pan Rose), genialna w roli Candy Charlize Theron (!!), a nawet nielubiany przeze mnie Tobey Maguire (Homer) dał radę. Jednak co z tego, skoro wyrzucono z ekranizacji dwie niezwykle ważne postaci, które w książce niejednokrotnie pchały akcję do przodu? Co z tego, skoro wycięto wiele istotnych scen, pozwalających zrozumieć zachowania poszczególnych postaci oraz więzi między nimi? I w końcu – co z tego, skoro samo zakończenie… jest inne. Gdybym nie znał powieści, uznałbym Wbrew regułom za naprawdę udany film, nie mogę jednak przejść obojętnie obok tego, że tę niezwykłą historię pozbawiono duszy. Dlatego też raz jeszcze proszę – sięgnijcie najpierw po Regulamin tłoczni win.

Zbliżamy się już do końca i w zasadzie niewiele więcej mogę dodać. Moje trzecie podejście do twórczości Johna Irvinga po raz kolejny okazało się być nader udane. Po raz kolejny w sposób lekki (powiedzmy) poruszone zostały poważne tematy, po raz kolejny autor sprawił, że odkładając jego książkę, poczułem się czytelniczo spełniony, dostałem umiejętnie wyważoną dawkę śmiechu, smutku i tematów wartych rozważenia, a wszystko to w historii, którą mógłbym czytać… i czytać… i czytać; mogłaby się nigdy nie skończyć. Dziękuję Ci, Johnie Irvingu, za to, że ponownie pokazałeś mi, że wybór świata literatury na swoją pasję był strzałem w dziesiątkę.

Dobrej nocy, Książęta Maine, dobrej nocy, Królowie Nowej Anglii!

Fot.: Prószyński i S-ka

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *