To się nie wydarzyło, choć to prawda – Greta Gerwig – „Lady Bird” [recenzja]

Ach… dojrzewanie! Kto z nas pamięta jeszcze ten piękny czas… Oczywiście żartuję – dojrzewanie to pełen mąk i trudności okres, który po prostu trzeba przejść, a który nie wiadomo, dla kogo jest trudniejszy: dla samego zainteresowanego czy dla jego rodziców. Film Grety Gerwig Lady Bird opowiada o nastolatce, która przeżywa okres buntu, w dużej mierze skupiający się na konfliktach z matką. Konfliktach, które – co ciekawe, zazwyczaj nie mają jakichś konkretnych powodów. Biorą się znikąd i często znikają… nie wiedzieć kiedy i gdzie.

Christine McPherson, w rolę której wcieliła się bardzo przeze mnie lubiana Saoirse Ronan, to nastolatka ucząca się w katolickim liceum. Pozornie wyróżnia się w tłumie – ma włosy zafarbowane na odcień oscylujący gdzieś pomiędzy pomarańczem a różem, ubiera się w sposób może nierzucający się w oczy, ale z pewnością można o niej powiedzieć, że ma swój styl. Zamiast używać imienia nadanego jej przez rodziców, woli, by mówiono na nią Lady Bird. Ów pseudonim posłuży jej zresztą do wykonania dość nietypowych plakatów wyborczych, kiedy będzie kandydowała na przewodniczącą szkoły – bynajmniej nie po to, żeby wygrać, czego nie omieszka zaznaczyć dyrektorce. Sęk w tym, że ta cała “inność” i wyjątkowość, którą chce się wyróżniać Lady Bird… Nie różni się niczym od tego, co myśli o sobie każdy nastolatek i jak się kreuje. Nie jest to jednak wadą filmu, a właśnie jego zaletą. Obserwowanie Christine jak epatuje wyjątkowością, którą postrzega swoimi oczami, myślenie, że nikt tak nie odczuwa pewnych emocji, jak właśnie ona, bunt wobec rodziców i ich kontroli (która może przejawiać się chociażby w nadaniu dziecku imienia, którym to “musi” się posługiwać) – jest urocze, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że słodkie. Nie jest bowiem niczym innym jak obserwowaniem całego dorastającego pokolenia, od wieków przekonanego o swojej wyjątkowości i zupełnie innym spojrzeniu na świat.

Lady Bird jest więc poniekąd opowieścią uniwersalną, a momentami być może nawet o nas samych. Myślę jednak, że o wiele bardziej emocjonalnie odbiorą ten film dziewczyny i kobiety, ponieważ bardzo istotna jest tu relacja matki z córką, a tego żadna, nawet najbardziej zbliżona relacja ojca z synem, matki z synem czy ojca z córką, nie będzie w stanie podrobić. Greta Gerwig na szczęście nie epatuje dramatycznymi wydarzeniami lub otwartą wrogością matki i córki wobec siebie. Raczej maluje przed nami obraz typowej, niezbyt łatwej relacji kobiet, które ogromnie się kochają, mają zbliżone charaktery i chyba trudno im przyznać, że tak mocno się szanują i – kochają właśnie. Doceniam to, że postać matki nie nosi w sobie znamion złej macochy czy matki wyrodnej. Marion McPherson to po prostu matka, która chce dla swojej córki jak najlepiej, sama pewnie pamiętając swoje – niezbyt mądre – wybory. Kocha Christine cholernie mocno i cholernie nie wychodzi jej okazywanie tej miłości – obie te kwestie dokumentuje jedna konkretna scena – bardzo wzruszająca zresztą.

Oprócz opowieści o tej trudnej relacji mamy także oczywiście – jak to w historii o dojrzewaniu – pierwsze miłości i zauroczenia. Lady Bird, jak na zbuntowaną marzycielkę przystało, zakochuje się dość łatwo i całym sercem. Dwa jej związki, jakie obserwujemy, są kompletnie od siebie różne. Pierwszy jest pełen delikatnej miłości i oparty na przyjaźni (dlaczego się rozpada, dowiecie się z filmu – nie ode mnie), drugi natomiast opiera się na fascynacji, namiętności i kończy jeszcze szybciej niż ten pierwszy. Również dziewczyńskiej przyjaźni nie mogło zabraknąć w Lady Bird. I choć tytułowa mała kobietka tak bardzo pragnie się wyróżniać i tak bardzo myśli, że jej się to udaje – także na tym polu popełnia te same błędy i gafy, co jej rówieśnicy z różnych epok. Wstydzi się swojego skromnego domu, marzy jej się okazała willa, do której mogłaby zaprosić znajomych bez uczucia żenady. Porzuca długoletnią przyjaciółkę na rzecz pociągającej znajomości z popularną w szkole dziewczyną… Nie dziwi nas także ta wszechogarniająca chęć przeżycia czegoś wyjątkowego, bycia tam, gdzie dzieje się coś ważnego, a także to przygnębiające uczucie, że (choć ma się tylko naście lat) życie nas omija, serwując wszystkim innym fascynujące przygody i warte spisania dramaty.

Lady Bird na całe szczęście jest jednak filmem świeżym i ciepłym – przy tym całym nagromadzeniu schematów, które mogliśmy oglądać już w niejednym filmie o dorastaniu. Nie może być jednak zarzutem to, że stworzono film o czymś, wykorzystując najważniejsze cechy tego czegoś. Nie da się stworzyć filmu o dojrzewaniu bez dojrzewania. A właśnie to wszystko, o czym wspomniałam, a co wprowadza do swojego filmu Greta Gerwig, na owo dojrzewanie się składa. Wielu malkontentów potraktuje ten film jako tak zwaną opowieść o niczym – i z jednej strony będą mieli rację, a z drugiej nie. Bo jeśli życie jest historią o niczym…. To co nią nie jest? Nie bez powodu po seansie Lady Bird pojawiają się tu i ówdzie porównania lub luźne nawiązania do filmu Boyhood. Tam też była ta słynna opowieść o “niczym”. Czyli o dorastaniu, odkrywaniu świata, poznawaniu siebie, o relacjach i więziach rodzinnych. Cóż to za czasy, że takie opowieści mianujemy “opowieścią o niczym”.

Reżyserski debiut Grety Gerwig stoi na bardzo wysokim poziomie aktorskim. Osobiście jestem fanką Saoirse Ronan, odkąd pierwszy raz zobaczyłam ją na ekranie, a było to podczas seansu filmu Brooklyn (kolejny film o “niczym”). Oprócz zapadającej w pamięć urody, młoda kobieta może pochwalić się naprawdę ogromnym talentem aktorskim objawiającym się przede wszystkim właśnie w niesamowitej naturalności, która – mam wrażenie – pozwoli jej wcielić się w niemal każdą rolę. Równie dobrze wypada jej ekranowa matka, czyli Laurie Metcalf. Nawet kiedy ich postacie żyja akurat w dobrych relacjach, czuć między nimi napięcie, co wynika ze świetnej chemii tych dwóch aktorek. Reszta obsady również spisała się dobrze – w tym znany z Tamtych dni, tamtych nocy Timothée Chalamet, który bezbłędnie gra tego “wyjątkowego” chłopaka, dla którego naiwne dziewczyny tracą głowy, a także Lucas Hedges, którego znamy chociażby z mocnego dzieła pod tytułem Wymazać siebie.

W wydaniu DVD Lady Bird mamy dostępną ścieżkę dźwiękową w pięciu wersjach językowych (licząc z oryginalną), a napisy dostępne są w trzynastu językach. Materiałem dodatkowym jest bardzo ciekawy i wzbogacający film komentarz reżyserki i scenarzystki (choć sama o sobie woli myśleć jako o realizatorce filmu), Grety Gerwig, a także operatora Sama Levy’ego. Choć to oczywiście Gerwig “kradnie” ten materiał niemal w stu procentach. Dowiadujemy się z jej komentarza, jak to się stało, że właśnie ci aktorzy zostali obsadzeni w swoich rolach, za co ich ceni i jak wypadli na castingu. Opowiada także o tym, jak wiele z tej historii jest opowieścią o niej samej. Co ciekawe, z rozbawieniem wspomina, że o wiele więcej ma ona raczej z Karla (w którego wcielił się Timothée Chalamet) niż z tytułowej Lady Bird. Reżyserka wypowiada też niesamowicie ciekawe zdanie, kiedy wspomina, że każda historia, którą opowiada, zaczyna się od czegoś inspirowanego jej własnym życiem. Mówi wtedy:

To się nie wydarzyło, choć to prawda

I myślę, że jest to idealne zdanie określające prawdziwość Lady Bird. Ta historia może i nie wydarzyła się naprawdę, ale jest w niej zawarte tyle samo prawdy, co w niejednym filmie dokumentalnym.

Lady Bird to opowieść o niczym – powiedzą jedni. Lady Bird to opowieść niemal o wszystkim – powiedzą inni. Chciałabym napisać, że każde z nich będzie miało na swój sposób rację, ale byłoby to jedynie ładnie wyglądające zdanie, niemające pokrycia z tym, co naprawdę myślę. Dorastanie to żadne nic. Relacje z członkami rodziny to żadne nic. Poszukiwania siebie – choćby najbardziej trywialne – to żadne nic. Wyprowadzka na studia to żadne nic. Miłość to żadne nic. W końcu: życie to żadne nic. Jest więc Lady Bird opowieścią bogatą w treści, lecz formą nie zadowoli fanów kina akcji i twistów fabularnych skręcających kark kinomaniaka. Sęk w tym, że z tych ostatnich można wyrosnąć, a do opowieści takich jak Lady Bird – trzeba dorosnąć.

Fot.: Filmostrada

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *