Niezwykle trudno pisze mi się o dziełach, które wywarły na mnie tak duże wrażenie, że z miejsca otrzymały ode mnie najwyższą notę z możliwych. Mam nieodparte wrażenie, że nie potrafię odpowiednio dobrze i zadowalająco ubrać w słowa myśli i emocji, które mam w głowie dzięki tym ulubionym produkcjom. Jak bowiem przenieść na papier (w tym wypadku na ekran monitora) mój punkt widzenia, snując suche rozważania na temat samego filmu, gdy w ślad za argumentacją musiałbym przekazać także całą, budowaną latami miłość do kina, bagaż doświadczeń oraz wypisać w klarowny sposób, na co głównie zwracam uwagę w filmach, aby ktoś, kto czyta tekst taki jak ten, zrozumiał wszystkie intencje i poczuł to samo, co ja. Sami przyznajcie – to niewykonalne. Dlatego nie musicie wierzyć mi na słowo i uszanuję każdą odmienną opinię, tym bardziej że każdy widz postrzega kino w inny sposób. Ba, każdy miłośnik Quentina Tarantino darzy tylko jego poszczególne dzieła sympatią z innych powodów i ceni w jego podejściu do robienia filmów inną rzecz. Pewnego razu… w Hollywood to najlepszy i najbardziej dojrzały film, jaki nakręcił ten twórca. To także najpiękniejsza baśń w historii kina. Przez długie lata to dzieło będzie moim osobistym wyznacznikiem najlepszej sztuki mainstreamowej.
Od czasów pierwszych zapowiedzi dziewiątego filmu w reżyserskim dorobku Quentina Tarantino internet aż huczał od skrajnych opinii. Głównym powodem tarć i podwyższonych emocji był fakt, że Margot Robbie zagra Sharon Tate, a fabuła Pewnego razu… w Hollywood w którymś momencie skupi się na sekcie Mansona i bestialskim mordzie dokonanym w wynajmowanej przez Romana Polańskiego willi na Cielo Drive. Tarantino powszechnie znany jest z tego, że każdy jego film aż ocieka przemocą, krwią i kawałkami mózgu rozrzuconymi tu i ówdzie. Ludzie szybko dodali dwa do dwóch i rozpoczął się istny maraton teorii na temat tego, jak bardzo brutalna będzie sekwencja w domu Polańskiego, a oburzonych głosów tylko przybywało – o tym, że reżyser chyba się już skończył, skoro nie potrafi zająć się czymś innym niż rozgrzebywaniem tragedii ofiar nocy z 8 na 9 sierpnia 1969 roku. Tarantino jednak wiedział lepiej i nie ugiął się pod naporem krytyki. I chwała mu za to. W 100 % oddając ducha epoki, podjął opowieść o dwójce fikcyjnych bohaterów osadzonych bardzo mocno w prawdziwych, historycznych wręcz realiach. Rick Dalton to niegdysiejszy gwiazdor telewizyjnych westernów, który dzięki swoim rolom mógł przebierać w propozycjach i pozwolił sobie na wynajem luksusowej willi z basenem przy Cielo Drive, gdzie od niedawna po sąsiedzku mieszka TEN cholernie gorący polski reżyser – Roman Polański wraz z uroczą i cudowną Sharon Tate. Niestety Rick coraz częściej obawia się nieuchronnej, coraz bliższej zmiany – gatunek, w którym jest specjalistą, powoli odchodzi do lamusa, gdy tymczasem Dalton nie potrafi się zaadaptować do nadchodzących nowości w Fabryce Snów, wciąż marząc jednocześnie o tej nieśmiertelności, którą daje kino… Wiernie u jego boku tkwi od lat kaskader Cliff Booth, którego kariera także pikuje niebezpiecznie w dół. Utrzymanie zapewnia mu jednak układ z Rickiem, który płaci mu miesięczne pensje niezależnie od tego, czy będzie potrzebował dublera, czy nie. W chwilach, gdy Booth dokonuje drobnych napraw w wilii Ricka, gwiazdor dwoi się i troi, by grać w kolejnych produkcjach na tyle dobrze, by zostać zapamiętanym i mieć szansę na lepsze propozycje. W międzyczasie Sharon Tate z uroczą niewinnością i nieodpartym, dziewczyńskim wręcz urokiem rozkoszuje się tym, co Hollywood ma do zaoferowania. Kultową sceną będzie ta, w której grana przez Margot Robbie kobieta idzie do kina i ogląda na ekranie występ prawdziwej, tragicznie zmarłej żony Polańskiego.
Ten film dla mnie nie ma minusów. Dostrzegam potencjalny problem, który dla wielu widzów może zakrawać na wadę, a mianowicie bagaż doświadczeń odbiorcy w odniesieniu do twórczości Tarantino. Gdy mówię Quentin Tarantino – najpierw oczywiście przychodzą Wam do głowy kultowe tytuły. Takie jak Pulp Fiction czy Bękarty Wojny. Następnie widzicie poszczególne sceny i gagi w nich ujęte. Widzicie rozmowę o hamburgerach, taniec Mii Wallace i Vincenta Vegi, biblijne przemówienie Julesa Winnfielda, wycinanie swastyki na czołach nazistów, głupkowatego Hansa Landę wykrzykującego That’s a BINGO! czy przepychanki Bękartów odnośnie tego, który z nich najlepiej posługuje się językiem włoskim. To zaledwie wycinek z potężnego arsenału twórczości amerykańskiego reżysera i miłośnicy jego talentu oczekują właśnie takich błyskotliwych scen, które w mig staną się kultowe. Sęk w tym, że Pewnego razu… w Hollywood stanowi odwrócenie dawnych fascynacji Tarantino. Niegdysiejszą zabawę chronologią, dzielenie filmu na wyraźne akty i zabawę w błyskotliwe sceny-dialogi w swoim najnowszym filmie zastępuje płynnością czasu i akcji, gdzie jako wtrącenia służą wybrane momenty z filmografii Ricka Daltona, oraz nieco dojrzalszą niż zwykle estetyką. Nie znaczy to, że nowy film twórcy Django to słodki kociak, który stracił pazury. Wręcz przeciwnie – jednym z elementów, za który najbardziej cenię Pewnego razu… w Hollywood jest niebywała wręcz umiejętność zmiany klimatu. Gdy Cliff Booth trafia na ranczo, w którym kilka lat wcześniej spędził z filmowcami długie miesiące, a w którym obecnie rezyduje Rodzina Mansona, momentalnie znika beztroski, wakacyjny, zabarwiony erotycznie klimat, a w jego miejsce niepostrzeżenie wkrada się niepewność, napięcie i strach o głównego bohatera. Gdybym miał przy sobie nóż, z pewnością byłbym w stanie pokroić powstałą atmosferę. Coś pięknego. Emocje w czystej postaci.
Pewnego razu… w Hollywood zachowuje ducha dawnych dzieł Tarantino i również w tym filmie zdarzają się poszczególne sceny, które jako miniskecze wypadają bezbłędnie. Mam jednak wrażenie, że akurat tutaj jest ich najmniej, bo twórca miał inną wizję prezentacji – w tym wypadku liczy się całość, będąca baśniowo-wspomnieniową pocztówką Hollywood z końcówki lat 60. XX wieku oraz chęć rozprawienia się z mitem, który chyba do dziś jawi się jako najbardziej wstrząsające zdarzenie w kręgu kulturowym. Mam też pewną teorię: o ile Kill Bill miał być trylogią zemsty, która jednak nie dojdzie nigdy do skutku, o tyle dobrze się stało, że Tarantino zarzucił ten pomysł, bo zastąpił go znacznie lepszym. Bękarty wojny były formą zemsty na Adolfie Hitlerze oraz nazistach III Rzeszy za II wojnę światową, Django był formą zemsty na rasistach za cierpienia wymierzone w czarnoskórych, natomiast Pewnego razu… w Hollywood to zemsta na chorej sekcie za najgłośniejszą rzeź w historii popkultury. Kto dał Quentinowi Tarantino prawo do samozwańczego wymierzania sprawiedliwości za pomocą języka filmowego? A czy ktoś, poza nim samym, musiał? To kolejne dzieło, w którym wybitny scenarzysta i reżyser dokonuje zemsty na pewnych wydarzeniach z historii ludzkości… w imieniu całej ludzkości. Piękne to i cholernie satysfakcjonujące.
Pewnego razu… w Hollywood porusza całą masę wątków – to przedstawiciel buddy movie, w którym spektakularne uzupełniający się, przepełniony chemią duet DiCaprio-Pitt pokazuje nam siłę męskiej przyjaźni na dobre i na złe. Przyjaźni, która jest ważniejsza od kwestii finansowych czy miejsca w przemyśle rozrywkowym. To narracyjna perełka, w której dominujące tematy to męska przyjaźń, przemijanie, niespełnione oczekiwania, różnice klasowe Hollywood oraz wspólna egzystencja tychże, nieśmiertelność kina i walka o to, żeby dzięki filmom i serialom być właśnie jednym z tych nieśmiertelnych. Zresztą hołd dla kina tamtego okresu oraz sposobu jego powstawania to główny wątek tej produkcji. Przede wszystkim jednak ten film jest baśnią, w której fikcja miesza się z rzeczywistością, w której sztuczna scenografia miesza się z tą prawdziwą, w której – bardzo dygresyjna – opowieść stawiana jest wyżej niż pojedyncze memiczne sceny. To baśń, w którą wierzymy przez całe dwie godziny i czterdzieści minut, a końcowe uderzenie jest taką petardą emocjonalną, że trudno opisać emocje, które siedzą w człowieku po tym, co właśnie zobaczył. Pewnego razu… w Hollywood to już nie jest kino tak lekkie i dowcipne, jak poprzednie jego dzieła, ale absolutnie nie ma możliwości, by ktoś nie rozpoznał, że ma do czynienia z Quentinem Tarantino. I za tę dojrzałość oraz obranie innego kierunku cenię ten film, ale mam świadomość, że również za to mu się oberwie od świata.
Pewnego razu… w Hollywood to prawdziwy popis aktorstwa. Zachwyca zarówno pierwszy plan, jak i role epizodyczne. Z wiadomych przyczyn najwięcej uwagi poświęcę trójce Pitt-Robbie-DiCaprio, bo to oni grają pierwsze skrzypce w najnowszej produkcji Quentina Tarantino. Najcieplejsze uczucia budzi kreacja Brada Pitta, który ponownie udowadnia, że jest wybitnym aktorem, jeśli tylko współpracuje ze świadomym reżyserem. Jego Cliff Booth to podstarzały kaskader, który próbował z aktorstwem, ale nigdy nie udało mu się przekroczyć magicznej bariery dublera. Dlatego też od lat zadowala się funkcją kaskadera, chłopca na posyłki oraz dobrego kumpla swojego szefa, Ricka Daltona. To pogodny mężczyzna, za którym wlecze się zła reputacja z powodu plotek na temat śmierci jego żony. Booth spędza życie, wlokąc się od planu do planu, jeżdżąc samochodem po Hollywood, a w przyczepie czeka na niego wierny pies rasy pitbull. Pitt jest po prostu obłędny jako Cliff Booth. Emanuje z niego mieszanina serdeczności, pewności siebie i niezdzieralnej zawadiackości, a jednocześnie jest to typ, któremu bez mrugnięcia okiem powierzysz pod opiekę własny biznes i dzieci. Jeśli Pitt nie zgarnie statuetki Złotego Rycerza za ten film, to nie wiem, kiedy miałby po nią sięgnąć.
Na drugim biegunie znajduje się mój ulubiony aktor, Leonardo DiCaprio, który jakoś w świadomości widza na pierwszy rzut oka wypada bardziej blado niż Pitt. Błąd takiego rozumowania polega na tym, że rola DiCaprio nie jest tak linearna jak u starszego kolegi. Tarantino wykorzystuje talent DiCaprio na zupełnie innej płaszczyźnie, niż robi to z talentem Pitta. DiCaprio ma rolę wielopoziomową – już na samej tylko płaszczyźnie ekranowej (obserwujemy wycinki z filmów z Rickiem Daltonem w roli głównej, obserwujemy momenty, w których kręci kolejne filmy/seriale, ale obserwujemy także jego życie poza planami filmowymi) i wychodzi z powierzonego mu zadania obronną ręką. Jego kreacja to mieszanina wściekłości, determinacji, utraty wiary i pewności siebie wymieszana z narcyzmem, bólem istnienia i nadzieją, że to jeszcze nie koniec. Dlatego też na pierwszy rzut oka (i w porównaniu z Pittem) zdobywca Oscara za Zjawę zdaje się aż tak nie błyszczeć, ale to również spektakularne aktorstwo.
Ostatnim kluczowym ogniwem w tej układance jest Margot Robbie, za którą długi czas nie przepadałem. W ostatnich dwóch latach przekonała mnie jednak do siebie, a rolą Sharon Tate u Tarantino utwierdziła mnie w przekonaniu, że jest nie tylko ładna, ale i utalentowana. Dawno nie widziałem roli tak subtelnej. Nie tylko w wyrażanych gestach, sposobie poruszania czy wypowiadanych słowach, ale przede wszystkim w świadomości, w jaką rolę przyszło jej się wcielić. Dostała bardzo niewdzięczne i bardzo delikatne zadanie, z którego wyszła zdecydowanie obronną ręką. Sharon Tate w jej wykonaniu nie mówi zbyt wiele, a nawet jeśli mówi, to nie dostaje wybitnych kwestii, ale to jej postać, która żyje obok Bootha i Daltona, jest czynnikiem budującym napięcie, bo to na nią patrzy cały świat (widzowie).
Warto wspomnieć także o licznych rolach epizodycznych, bo lista nazwisk jest imponująca. Swoje pięć minut dostają między innymi: Maya Hawke (córka Umy Thurman i Ethana Hawke’a), Timothy Olyphant, Al Pacino, Dakota Fanning, Damian Lewis, Lena Dunham, Kurt Russell, Michael Madsen, Bruce Dern czy Margaret Qualley. I chociaż niektórzy z tych aktorów ledwie przemknęli przez ekran, miło było ich spotkać, tym bardziej że część z wymienionej ekipy to starzy Tarantinowscy wyjadacze. Rafał Zawierucha pojawia się w kilku scenach, głównie partnerując Margot Robbie, dostał nawet jeden dialog i widać, że Tarantino do postaci Polańskiego podchodzi w sposób ostrożny – ani go nie gloryfikując, ani nie demonizując.
Tarantino jest cholernym estetą i detalistą, dlatego nie może dziwić mnogość szczegółów tak wiernych epoce, na której się wychował, z której się wywodzi i która najprawdopodobniej go ukształtowała zarówno jako człowieka, jak i jako twórcę, artystę. Gwarantuję Wam, że ten film kryje w sobie multum smaczków i tylko czekać, aż pojawią się w sieci filmy w stylu 10 rzeczy, które umknęły ci podczas seansu najnowszego filmu Tarantino. I ta przytłaczająca ilość dekoracji, planów, ulic, samochodów, reklam, audycji radiowych i telewizyjnych, piosenek, ubiorów, wystrojów lokali, kin i domów sprawia, że ten film trzeba obejrzeć więcej niż jeden raz. Tym bardziej że tytułowe Hollywood jest jednym z bohaterów najnowszego dzieła Amerykanina. Warstwa techniczna jest tym bardziej warta uwagi ze względu na liczne fragmenty, w których oglądamy urywki filmów z Rickiem Daltonem w roli głównej. I mimo tego, że dominujący gatunek Daltona to western, przyjdzie nam oglądać różne jego wcielenia. Jak to zwykle u Tarantino – muzyka filmowa jest tutaj wydarzeniem, jednak w tym wypadku nie jest to tylko estetyczne wypełnienie ku uciesze widowni, bo piosenki zawarte w filmie są codziennością dla samych bohaterów. Jeśli za scenografię i muzykę nie posypią się Oscary, to będę w głębokim szoku.
Pewnego razu… w Hollywood to najbardziej kompletny film Quentina Tarantino. Jest cudowną wizją nieistniejącego już świata, do którego będę wracać tak często, jak to tylko możliwe. Nie raz wspominałem o tym, że to emocje są dla mnie głównym czynnikiem oceny filmu, a to arcydzieło aż od nich pulsuje. Przedostatni film jednego z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów na świecie zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że w zasadzie gdyby jakimś cudem ten ostatni nigdy by nie powstał, nie będzie mi przykro. Tarantino jest już bowiem nieśmiertelny.
Fot.: United International Pictures Sp z o.o
Film obejrzeliśmy dzięki Cinema City
2 Komentarze
Świetna, kompletna recenzja. Osobista i szczera. Oby takich więcej.
Film ma swoje plusy: obsada, klimat, muzyka, bajkowość i wiele innych.
Rola Leonardo DiCaprio świetna.
Czemu ten gościu nie ma półki pełnej Oskarów?
Całość filmu jednak do mnie nie trafia.