ulubieńcy maja

Ulubieńcy miesiąca: Maj 2019

Ale ten czas leci! Dopiero co pisaliśmy o ulubieńcach kwietnia, pogoda wcale nas nie rozpieszczała, wiosny było jak na lekarstwo… A teraz nie dość że już czerwiec, to w dodatku lato w pełni – upały dają się we znaki w całym kraju. Czym warto się kulturalnie orzeźwić i schłodzić? Może jakimś muzycznym hitem? A może lekturą komiksu w konwencji noir? Do polecenia mamy jeszcze serial, a także koncertowy odcinek specjalny pewnej produkcji, o której już wspominaliśmy na łamach portalu. W maju urzekł nas też film o sile psiej miłości. Poniżej o wszystkim opowiadamy oczywiście szczegółowo. Sprawdźcie, co i dlaczego trafiło na naszą listę pod tytułem: Ulubieńcy maja. Mamy nadzieję, że znajdziecie tu coś, co i Wam przypadnie do gustu :). A co Was zaczarowało w minionym miesiącu?


Paulina Markowska

Usłyszałam utwór I don’t care Eda Sheerana i Justina Biebera i pomyślałam: “Czyżbym właśnie słuchała hitu tegorocznych wakacji”? Kilka dni temu zdobyłam pewność. Stało się to po obejrzeniu teledysku do piosenki. To, co zrobili, mocno mnie zdziwiło. Zdziwiło, ale i niesamowicie rozbawiło. Od razu pokazałam wideo znajomej i chwilę potem śmiałyśmy się już razem. Takiego dystansu do siebie nie widziałam już od dawna. Łzy mi lecą strumieniami, gdy widzę piosenkarzy jako kobiety, lody czy pandy. Gratulacje dla osoby, która wymyśliła coś tak kreatywnego. Niektórzy powiedzą, że ten teledysk jest okropnie kiczowaty. Może i tak jest, ale już dawno tak się nie ubawiłam. Kocham Sheerana, za Bieberem nie przepadałam, ale po ich wspólnym klipie właśnie znalazłam swój numer jeden na nadchodzące lato. Dwa wielkie nazwiska połączyły siły i zrobiły coś nowego. Ale nie trzeba łączyć sił, aby wyszło coś naprawdę ekstra. Sheeran i Bieber w maju mnie rozbawili, a z kolei Margaret ze swoją płytą Gaja Hornby wzruszyła. Najpierw z płytą nagraną w całości po polsku był Dawid Podsiadło, a teraz ona.

Ed Sheeran & Justin Bieber - I Don't Care [Official Music Video]


Michał Bębenek

Pamiętacie przezabawny film Co robimy w ukryciu z 2014 roku? Ten stworzony przez Taikę Waititiego i Jemaine’a Clementa paradokument (a właściwie mockument) opowiadał o codziennym (nie)życiu czwórki wampirów zamieszkujących razem starą rezydencję na przedmieściach Wellington w Nowej Zelandii. Ich losy śledziła ekipa telewizyjna, a krwiopijcy byli bardziej niż chętni do ujawniania największych tajemnic swojej egzystencji. Sam film, jak i pomysł na fabułę, był na tyle oryginalny i zabawny, że wielką szkodą byłoby, gdyby całość została zamknięta w tylko jednym obrazie. Dlatego też duet Waititi & Clement postanowili przenieść swoją koncepcję do telewizji, w formie serialu What We Do in the Shadows. Sama fabuła nie odbiega znacznie od swojego filmowego pierwowzoru, zmienia się tylko miejsce akcji i bohaterowie. Nie ma w tym jednak niczego złego, po co bowiem zmieniać coś, co było dobre. Tym razem twórcy pokazują nam życie czwórki zupełnie nowych wampirów oraz ich niewydarzonego sługi mieszkających w starym domu na Staten Island w Nowym Jorku (dzielnica, a właściwie wyspa, uważana przez Nowojorczyków za największe zadupie swojego pięknego miasta). Mamy więc Nandora Bezlitosnego (Kayvan Novak), Laszlo (Matt Berry, doskonale znany fanom The IT Crowd), Nadję (Natasia Demetriou) oraz Colina Robinsona (Mark Proksch, którego pewnie kojarzycie z amerykańskiego The Office) – wampira energetycznego, który pożywia się nie krwią, lecz energią napotkanych ludzi, wysysaną za pomocą niezwykle nudnych monologów. Ważną postacią jest też sługa Nandora, Guillermo (Harvey Guillen), który od 10 lat nie może doczekać się, aż jego pan w końcu zamieni go w wampira. Cała ta barwna ekipa próbuje odnaleźć się we współczesnym Nowym Jorku i oczywiście wynika z tego całe mnóstwo rozbrajających gagów i sytuacji, wśród których oczywiście nie zabrakło także “spektakularnego” starcia z watahą miejscowych wilkołaków. Tematem przewodnim pierwszego sezonu jest jednak wizyta Barona – przedwiecznego wampira ze Starego Świata, który przybywa do Ameryki, aby sprawdzić, czy tutejsi krwiopijcy już podbili cały kontynent. Przygotujcie się też na bardzo zaskakujące gościnne występy w odcinku siódmym. Jeśli podobał Wam się film Co robimy w ukryciu, jego serialowe przedłużenie jest zdecydowanie warte obejrzenia. Salwy śmiechu gwarantowane!


Paweł Filipczyk

Sztampowa fabuła i wybitne rysunki. Tak w skrócie można scharakteryzować pierwszy tom serii Blacksad, zatytułowany Pośród cieni (wydany w oryginale po raz pierwszy w 2000 roku). O komiksie, którego autorami są Juan Díaz Canales i Juanjo Guarnido, warto jednak napisać więcej. Sama historia jest wprawdzie dosyć przewidywalna, lecz w tym przypadku nie stanowi to większego problemu. Pełno tu rekwizytów, postaci i rozwiązań fabularnych typowych dla konwencji noir, a opowieść podąża utartymi dla tej stylistyki ścieżkami. Teoretycznie aż się prosi o wplecenie jakichś bardziej zaskakujących wątków, ale z drugiej strony Pośród cieni to wręcz esencjonalny czarny kryminał, który – pomimo wykorzystania doskonale znanych patentów – dostarcza niemałej dawki satysfakcji z lektury, a przesadne komplikowanie fabuły mogłoby mu jedynie zaszkodzić.

O czym jest ten komiks? John Blacksad, zmęczony życiem prywatny detektyw, dowiaduje się o śmierci swojej dawnej kochanki. Wyrusza więc w głąb „miejskiej dżungli”, by na własną rękę odnaleźć zabójcę. Blacksad miałby zapewne twarz Humphreya Bogarta, gdyby nie był kotem – bohaterami cyklu hiszpańskich twórców są bowiem spersonifikowane zwierzęta. To oczywiście nic oryginalnego (nawet na polu kryminałów noir), lecz należy zwrócić uwagę na to, że postaci przedstawione są w niezwykle udany sposób. I tu przejdę do ilustracji autorstwa Guarnido. Na palcach obu rąk mógłbym zliczyć tak doskonale narysowane historie. Każdy kadr to tak naprawdę małe dzieło sztuki. Dopracowane tła, dbałość o detale, przemyślane stylowe kolory, świetnie oddane dynamika i mimika postaci. I te kapitalne ujęcia z góry! Moim faworytem jest całostronicowy kadr, na którym widzimy z góry zdemolowany pokój w mieszkaniu głównego bohatera. John leży na kanapie i pali papierosa, a obok niego – na podłodze – znajduje się zastrzelony gangster. Mocna rzecz.

Blacksad od lat był jedną z moich największych komiksowych zaległości i cieszę się, że w końcu sięgnąłem po tę serię. Pierwszy tom traktuję trochę jako rozgrzewkę: sama opowieść jest „tylko” niezła, ale szata graficzna wynosi całość na wyższy poziom. Druga część jest ponoć jeszcze lepsza. Na pewno to sprawdzę.


Małgosia Kilijanek

Moi majowi ulubieńcy zaliczają się do kategorii muzycznej. Co więcej, trzy pozycje z czterech to echa pokoncertowe. 10 maja w Teatrze Capitol odbyła się premiera płyty Jerzego Mączyńskiego z formacją Jerry & The Pelican System z serii Polish Jazz. Jak można przeczytać w jej opisie, choć artysta inspiruje się raczej wolnością i majestatem tych ptaków, fascynuje go wielobarwność i ptasia niezależność, to ryzykancka natura pelikanów także odbija się w twórczości kwintetu. Ich ryzyko to nic innego jak wyrażanie swojego głosu, głosu nowego pokolenia, które nie boi się zredefiniować pojęcia jazzu. I pewnie nawet się nad tym nie zastanawiają, bo Jerzy Mączyński tworzy po prostu swoją muzykę. Nie sposób temu zaprzeczyć. Urodzony w 1995 roku Mączyński swoją twórczością wyróżnia się na tle znanych jazzowych kompozycji, czyni to w sposób niekonwencjonalny i zaskakujący. Przekonajcie się sami, zapoznając z najnowszym albumem.

 

Kolejne muzyczne widowisko odbyło się w warszawskim Niebie 16 maja. Na scenie pojawiła się Hania Rani wraz ze swoim pianinem i wyczarowywała przepiękne historie, nie tylko instrumentalne; jej subtelny głos zachwycająco pobrzmiewał w wypełnionej po brzegi sali. Miesiąc temu w ulubieńcach opisywałam jej najnowszą płytę, Esję, jednak na koncercie pojawiły się też utwory, których nie znajdziemy na płycie. Wyjątkowo urzekł mnie home. Wersja dostępna w internecie, którą tutaj załączam, na żywo okazała się jeszcze piękniejsza.

hania rani - home | feat. staszek czyżewski

Cztery dni później w SPATIF-ie kameralny koncert zagrał Tomasz Mreńca, prezentując repertuar ambientowy, przy pomocy skrzypiec, elektroniki i syntezatorów. Nieco mrocznemu, chłodnemu klimatowi muzyki towarzyszyły chmury dymu i błyski świateł. Subtelność przełamywana trzaskami i absorbująca atmosfera przywołały wspomnienia z koncertu Williama Basinskiego na Tauron Festiwalu. W Warszawie było równie magicznie. Tomek to król ambientu.

A na koniec RIOPY, pianino i I love you. Utwór odkryty w audycji OFF Control w Czwórce. Wszelkie opisy wydają się zbędne. Posłuchajcie. Z tym muzycznym odkrycie zostawiam Was już prawie w połowie czerwca.

RIOPY - I Love You [Studio Session]


Natalia Trzeja

Wraz z początkiem maja natrafiłam na bardzo ciekawą informację: 11 maja obchodzimy Dzień Psiej Mamy! I tylko tyle wystarczyło, bym wyskoczyła z fotela, wyściskała psa (trust me, he loves it) i zaczęła świętować, najlepiej z trzydniowym wyprzedzeniem. Chociaż z moim wariactwem na punkcie własnego czworonoga wystarczy mi byle jaka okazja, aby zasypać swojego dzieciaka prezentami: Dzień Dziecka, Dzień Czekolady, Dzień Listonoszy czy Dzień Motyla Kapustnika (sprawdzałam, istnieje taki dzień – zapraszam 30 czerwca), to jednak zrobiło się jakoś tak ciepło na serduszku, kiedy dowiedziałam się o zapoczątkowaniu nowego (mojego!) święta („obchodzimy” je dopiero drugi raz w historii). I jak to w przypadku walentynek, najlepiej świętuje się przy pizzy, dobrym filmie i lampce wina; oczywiście %% tylko dla właścicielki, przecież dzieciak jest niepełnoletni. Po sukcesach takich produkcji jak Był sobie pies (który nawet doczeka się drugiej części!), Marley i Ja czy Mój przyjaciel Hachiko musiałam zatrzymać się w psich klimatach, więc tym razem mój wybór padł na film Rok pod psem. I jedyne, co mogłam powiedzieć po seansie, to: Dlaczego dopiero teraz go zobaczyłam?!?.

Jest to historia Jona Katza (Jeff Bridges), wypalonego i osępiałego pisarza, który na dodatek przeżywa kryzys twórczy. A wszyscy wiedzą, jak trudny jest to moment dla każdego artysty. Coś, co dodaje mu skrzydeł, niespodziewanie się wypala i zmuszony jest odnaleźć własną moc twórczą a jak nie… to czy dalej jest artystą? W tym przypadku Jon postanawia zaadoptować niesfornego i szalonego psa. Bardzo, BARDZO szalonego. Z jednej strony Jon musi poradzić sobie z własnym kryzysem, ale również zmuszony jest do wychowania swojego nowego dziecka. Właśnie teraz zacznie się dla niego okres, z pozoru jeden z najgorszych, ale… wszyscy wiemy, jak cienka granica jest między nienawiścią a miłością. Tutaj miłość pojawiła się bardzo szybko.

Pierwsze, co pomyślałam po obejrzeniu tego filmu, to: Czy właśnie obejrzałam film biograficzny o własnym psie? I chociaż rasa w ogóle się nie zgadza, to charakterek jak najbardziej. Ale nie jest to główny powód mojego wyboru na ulubieńca miesiąca (nooo, może częściowo). Tym, co najbardziej urzeka w filmie, jest głęboka więź, jaką może stworzyć człowiek z puchatym czworonogiem, nawet jeśli ta relacja zaczyna się naprawdę burzowo. Jest to naprawdę urzekająca relacja, głęboko wzruszająca, która skruszy niejedno stwardniałe serce i sprawi, że po seansie mamy ochotę wtulić się w naszego pieska i nie wypuszczać go z objęć do końca dnia, a nawet i dłużej. A sam Jon nie wie, jak wielki wpływ będzie miał na niego nowy członek rodziny, ponieważ aby zapanować nad baaardzo niezależnym psem, trzeba najpierw poradzić sobie z własnymi demonami. A tych Katz trochę posiada. Nie tylko zyska nowego towarzysza, ale i pomoże zapanować nad samym sobą i kto wie… może przywróci artystyczną wenę? Jest to fantastyczna opowieść o stopniowo rodzącej się przyjaźni; o pięknej miłości, która nie zawsze przybiera formę relacji damsko-męskich i o jej wpływie na głównego bohatera. Czy naprawdę to człowiek musi być tym, kto pomoże nam spojrzeć na świat z zupełnie innej strony? A może wystarczy włochata kulka energii i bezwarunkowej miłości? Film zrobił na mnie duże wrażenie, bez góry chusteczek się nie obyło i tym bardziej dziwi mnie to, że tak późno dowiedziałam się o tym filmie (który w tym roku skończy aż 10 lat!).


Sylwia Sekret

O serialu Crazy Ex-girlfriend pisałam już w Ulubieńcach lutego, będąc po obejrzeniu 3 dostępnych wtedy na Netflixie sezonów. A tymczasem niedawno na platformie tej pojawił się czwarty, najnowszy, a zarazem (niestety) ostatni sezon produkcji, która umiliła mi niejeden wieczór i niejedną bezsenną noc. I choć czwarta odsłona serialu, za którym stoi w dużej mierze odtwórczyni głównej roli, Rachel Bloom, była w moim odczuciu najsłabszą (choć nadal oglądałam z przyjemnością!), to na listę: Ulubieńcy maja trafia jej zakończenie. Nie chodzi mi jednak o finałowy epizod, a o odcinek specjalny, zatytułowany Yes, It’s Really Us Singing: The Crazy Ex-Girlfriend Concert Special! Rachel Bloom wraz z wieloma aktorami, których znamy z serialu, stworzyli show, podczas którego śpiewają wybrane utwory z serialu. Można oczywiście kłócić się o to, czy zostały wyśpiewane najlepsze piosenki (mnie osobiście brakowało tej o wietrze, z drugiego sezonu – Santa Ana Winds), ale faktem jest, że jakaś selekcja musiała zostać przeprowadzona, bowiem we wszystkich sezonach zaśpiewano łącznie (jeśli się nie mylę) 129 utworów. Podczas odcinka specjalnego usłyszymy, jak aktorzy śpiewają na żywo między innymi: I’m So Good at Yoga (sezon 1, odcinek 2), My Sperm Is Healthy (sezon 3, odcinek 8), We Should Definitely Not Have Sex Right Now (sezon 2, odcinek 1), The Moment Is Me (sezon 3, odcinek 3), Period Sex (pierwszy raz pojawia się w sezonie 2, odcinku 3) czy Let’s Generalize About Men (sezon 3, odcinek 1). Cały koncert zastał ciekawie zaplanowany, a między większością utworów mamy płynne przejścia. Nie brakuje na scenie humoru, a po aktorach widać, że oprócz ciężkiej pracy udział w serialu był dla nich także niezłą frajdą. Z kolei patrząc na licznie zgromadzoną publiczność, jej zachowania i stroje, nie ulega wątpliwości, że nie brakuje aktywnych i mocno zaangażowanych fanów serialu.

Koncert okazał się świetnym pomysłem, aby zakończyć serial, pożegnać się z widzami w nieco mniej typowy sposób, a także, by udowodnić, że wielu z tych aktorów naprawdę potrafi śpiewać. Jedyne, czego żałowałam, to to, że nie pojawił się aktor pierwotnie wcielający się w rolę jednego z facetów głównej bohaterki; miałam nadzieję, że zobaczymy zarówno starego, jak i nowego Grega. W Każdym razie… koncert oglądało się świetnie i można było pośpiewać lub chociaż ponucić z aktorami. Szkoda tylko, że to już koniec Crazy Ex-girlfriend i tych prześmiewczych, a czasem i bardzo odważnych i kontrowersyjnych piosenek.

Let's Generalize About Men (Live) - The Crazy Ex-Girlfriend Concert


Fot.: HBO, Egmont Polska, FX Network, Netflix

 

ulubieńcy maja

Write a Review

Opublikowane przez

Sylwia Sekret

Redaktorka naczelna i współzałożycielka Głosu Kultury. Absolwentka dyskursu publicznego na Uniwersytecie Śląskim (co brzmi równie bezużytecznie, jak okazało się, że jest w rzeczywistości). Uwielbia pisać i chyba właśnie to w życiu wychodzi jej najlepiej. Kocha komiksy, choć miłość ta przyszła z czasem. Zimą ogląda skoki narciarskie, a latem do czytania musi mieć świeży słonecznik.

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Michał Bębenek

Dziecko lat 80. Wychowany na komiksach Marvela, horrorach i kinie klasy B, które jest tak złe, że aż dobre. Aktualnie wiekowy student WoFiKi. Odpowiedzialny za sprawy techniczne związane z Głosem Kultury.

Natalia Trzeja

Piszę, więc jestem. I straszę w horrorach. Bu.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *