Marzec wkradł się w nasze życie niepostrzeżenie, zostawiając w tyle króciutki luty, który mimo tylko dwudziestu ośmiu dni obfitował w istotne wydarzenia popkulturalne. Za nami ceremonia przyznania Złotych Malin, Oscary, Festiwal Sundance, Berlinale i… jeśli chodzi właśnie o filmy, to bezpowrotnie minął miesiąc najbardziej obfity w wartościowe produkcje, które mogliśmy obejrzeć na salach kinowych. Oczywiście nie samą kinematografią człowiek żyje, dlatego wbrew pozorom w zestawieniu nie królują filmy! W dzisiejszej odsłonie podsumujemy mijający miesiąc, zachwycając się muzyką, muzycznymi teledyskami, literaturą, serialami, wystawami oraz bezpłatnymi grami sieciowymi, które biją wszelkie rekordy popularności.
Jesteśmy również ciekawi, jacy byli Wasi faworyci! A jeśli jesteście zainteresowani naszymi – zapraszamy do lektury i liczymy, że nasi Ulubieńcy lutego podszepną Wam jakąś kulturalną perełkę, która i Was urzeknie.
Mateusz Cyra
Ulubieniec numer jeden dotyczy filmu, który pokochałem całym sercem. W zasadzie już od zwiastunów byłem pewny, że to dzieło, które bardzo przypadnie mi do gustu. Wybranie się do kina było w zasadzie czystą formalnością i… oj tak! Był to strzał w dziesiątkę. Ostatnio tego typu proste, nieskomplikowane, ale cholernie szczere i ludzkie historie przemawiają do mnie najmocniej, dlatego po dwóch seansach wystawiłem Green Bookowi najwyższą możliwą notę. I wiem, że taka ocena idzie w świat i czasem trzeba być bardziej wyważonym w takich przypadkach, zwłaszcza, gdy jest się krytykiem, ale myślę sobie, że niekiedy trzeba wrzucić na luz i iść za głosem serca, a to podpowiadało mi, że jest to jedna z tych produkcji, które na zawsze wpiszą się na listę dzieł ku pokrzepieniu serc. Opisywać szczegółowo, o czym jest film, nie będę – zrobiliśmy wyczerpujący temat Wielogłos wspólnie z Sylwią i to tam Was odsyłam. W każdym razie historia Tony’ego Vallelongi i doktora Shirleya jest niesamowitą układanką kontrastów, w dodatku napisano i zagrano to tak mistrzowsko, że Green Book powinien być materiałem szkoleniowym dla młodych adeptów sztuki aktorskiej. I tylko o pomstę do nieba woła kompletnie niezrozumiała decyzja Akademii o nieprzyznaniu nagrody w kategorii Najlepszy aktor dla Viggo Mortensena i wręczeniu statuetki dla Maleka, który… bardzo dobrze nauczył się ruchów scenicznych, wykonywanych przez Freddy’ego Mercury’ego. W każdym razie – jeśli jeszcze nie mieliście okazji wybrać się na film, który został uznany najlepszym filmem ubiegłego roku – musicie czym prędzej nadrobić zaległości.
Drugą połówkę lutego moje muzyczne serce skradła Daria Zawiałow i kolejny utwór promujący jej nadchodzącą płytę Helsinki. Jednak żeby być w pełni dokładnym, muszę wspomnieć, że tak naprawdę chodzi o teledysk, który w połączeniu z piosenką Szarówka wywołuje w odbiorcy piorunujące wrażenie! W chwili, w której powstaje ten tekst, wideo do najnowszego singla polskiej artystki ma ponad 760 tysięcy wyświetleń, a wynik ten osiągnięto w mniej więcej 15 dni. To cudowna wiadomość, tym bardziej że zarówno piosenka, jak i wydźwięk teledysku, zasługują na to, aby dotrzeć do możliwie najszerszej grupy odbiorców.
Daria Zawiałow już poprzednią płytą udowodniła niesamowitą dojrzałość artystyczną, a nowe single promujące Helsinki w zasadzie tylko podnoszą poprzeczkę, która tkwiła i tak dość wysoko. Pozwolę sobie tym razem pominąć kwestie muzyczne (choć te – jak już wspomniałem – są po prostu czołówką światową) i skupię uwagę na samym teledysku. Samochód, cudowny psiak na tylnym siedzeniu i kierowca jadący… gdzieś na koniec tytułowej szarówki. Kierowca wysiada, wypuszcza psa, rzuca mu piłkę i czym prędzej odjeżdża. Dalej nie chcę się już zagłębiać w temat – bo to trzeba obejrzeć samemu. Ten teledysk powinien być jednocześnie ogólnopolską kampanią społeczną, wyświetlaną Polakom w każdym możliwym miejscu – na sali kinowej zamiast niejednej durnej reklamy, w komunikacji miejskiej, w telewizji publicznej oraz niepublicznej… Może choć część z nas wykazałaby odrobinę empatii? Może choć część z nas zrozumiałaby wreszcie, że psa bierze się do domu nie dlatego, żeby spełniał kaprys nasz bądź naszych dzieci, ale dlatego, że te cudowne istoty potrzebują kochającego dwunoga, który zapewni mu opiekę, ciepło i pełny brzuszek.
Najcenniejsze w tym, co zrobiła Daria Zawiałow oraz cały sztab ludzi odpowiedzialnych za powstanie tego teledysku, jest to, że są osoby takie jak ja, dla których każde wyświetlenie wiąże się z potokiem łez, niezależnie od tego, jak dobrze znam każdy wers oraz każdą scenę. Autentycznie nie mogę wyjść z podziwu, że są wciąż artyści, którzy wykorzystują swoją pozycję do czegoś dobrego i nie robią tego na pokaz albo dlatego, że doradził im tak jakiś specjalista do spraw wizerunku, bo zaczynają spadać notowania. Bo tak szczere akcje, jak Szarówka, są w dzisiejszych czasach wszędobylskiego fałszu na wagę złota. Serdeczne dzięki za tak piękne teledyski oraz za tak silny głos w ważnej sprawie.
Sylwia Sekret
Najgorsze są spoilery. A spośród spoilerów najgorsze są te, bez których nie można opowiedzieć o serialu najważniejszej rzeczy. Zaczęłam oglądać Crazy Ex-girlfriend, ponieważ natknęłam się w Internecie na spoiler, który mnie zaintrygował, i tylko poprzez wiedzę o nim dałam serialowi szansę. W pierwszych odcinkach nie ma po nim śladu. Ba!, motyw, który mam na myśli, pojawia się dopiero w trzecim sezonie – a więc ostatnim z tych, które dostępne są na Netflixie. A jednak jestem wdzięczna losowi, że poznałam ten element świata przedstawionego, zanim usiadłam do oglądania serialu, bo bez niego – nawet gdybym odpaliła pierwszy odcinek – bardzo możliwe, że zniesmaczona odpuściłabym sobie dalsze oglądanie. Teraz wiem natomiast, że choć Crazy Ex-girlfriend to serial przedziwny, nietypowy i czasem irytujący widza – jest też w swoim gatunku dość oryginalny i z tą wiedzą, jaką posiadłam jeszcze przed pierwszym odcinkiem, a jakiej posiadać nie powinnam, zdawałam sobie sprawę niemal od początku, że wcale nie taki głupi, na jaki się „kreuje”.
Główną bohaterką Crazy Ex-girlfriend jest oczywiście czyjaś była dziewczyna. W dodatku nieco szalona. Już sam początek i opis serialu brzmią jak fabuła tandetnej komedii romantycznej z niezbyt wyrafinowanym humorem, prawda? I tak też pomyślałam, kiedy produkcja ta wyskoczyła mi w propozycjach na Netflixie. Ostatnio jednak daję szansę różnym gatunkom i lubię ryzykować, jeśli chodzi o seriale. Poza tym nie obyło się bez dowiedzenia się o serialu czegoś więcej w odmętach Internetu (stąd ów spoiler). Rebecca Bunch to młoda, utalentowana i ambitna prawniczka, której właśnie zaproponowano w kancelarii, w której pracuje, awans będący sporym wyróżnieniem. I kobieta zapewne przyjęłaby go bez mrugnięcia okiem, za to skacząc ze szczęścia, gdyby nie to, że chwilę wcześniej, zupełnym zrządzeniem losu, spotkała na ulicy Nowego Jorku dawnego znajomego. Nie oszukujmy się jednak. Nie jest to zwykły znajomy, lecz nastoletnia miłość kobiety z czasów letniego obozu. Na początku odcinka dostajemy zresztą tytułem wstępu retrospekcję ukazującą ich rozstanie, kiedy to on, znudzony letnim romansem i dramatyczną postawą dziewczyny, postanowił z nią zerwać tuż przed pożegnaniem. Przypadkowe spotkanie po latach nie pozostawia jednak żadnych wątpliwości w widzu, że bohaterka wcale nie zapomniała o Joshu, a wszystkie uczucia, wybuchły w jej sercu na nowo. Postanawia więc, zupełnie nagle, rzucić dotychczasową pracę i przeprowadzić się w ślad za ukochanym do West Coviny w Kalifornii.
Wiem, brzmi tandetnie, głupio i płytko. Ale wiecie co jest w tym serialu najlepsze? Że on w zasadzie wyśmiewa te wszystkie elementy, których nie brakuje w tego typu serialach. Nie wspomniałam również o najważniejszym – serial jest na wpół musicalem. W każdym odcinku mamy przynajmniej dwie piosenki śpiewane przez bohaterów (w głównej mierze Rebeccę, ale nie tylko). A – gwoli ścisłości – ja nie przepadam za musicalami! Warto jednak wiedzieć, że są one stylizowane na przeróżne style muzyczne, ukazując niejednokrotnie ich wady i mankamenty; poza tym często parodiują konkretne utwory i konkretnych artystów, jak np. ABBĘ, Shakirę, Bruno Marsa czy Eda Sheerana. I niejednokrotnie wychodzi to po prostu prześmiesznie.
Rebecca Bunch denerwuje, irytuje i potrafi doprowadzić widza do szewskiej pasji (dodajmy też, że nie jest typową serialową pięknością, za co kolejny plus dla produkcji). Ale wiedza, jaką zdobywamy w trzecim sezonie o tej bohaterce, poniekąd zmienia nasz punkt widzenia. Twórcy sporo ryzykowali, każąc czekać widzom tak długo. Moim zdaniem jednak ryzyko to się opłaciło, a Crazy Ex-girlfriend okazało się serialem, który umilił mi większość lutowych wieczorów i poranków, a czasem także i nocy. Ostrzegam jednak – to nie jest serial dla wszystkich. Trzeba odnaleźć się w tej stylistyce i zaakceptować ją. Jednak jeśli razem z twórcami będziemy wyśmiewać się z wielu motywów i parodii – możemy również ten serial pokochać. Ja z niecierpliwością czekam aż na platformę Netflix trafi 4. sezon, bo brakuje mi tego specyficznego humoru i wielu, naprawdę wielu prztyczków w nos – nos zarówno innych produkcji, jak i po prostu ludzi.
Wiktoria Ziegler
Nigdy nie lubiłam lutego. To taki zbędny miesiąc. Wieńczący zimę, zwiastujący wiosnę. Taki przejściowy. Dla mnie zawsze był mało wyrazisty – nigdy nie pamiętam, co robiłam w lutym. Pewnie tylko czekałam, aż się skończy. Cóż za wyrodny miesiąc. W lutym tego roku zaczytywałam się w reportażach. Przeróżnych. Ale jakoś intuicyjnie wybierałam takie, które mną w jakiś sposób wstrząsną. I tym sposobem luty 2019 skondensował się w jedno wielkie pytanie. Pytanie o człowieka i jego kondycję. Niewątpliwie ulubioną autorką tego miesiąca stała się dla mnie Justyna Kopińska. To dziennikarka, która na piedestale stawia zranionego człowieka, niedostrzeżonego przez społeczeństwo. Jest obrończynią osób znikąd, z nizin społecznych. Broni przed wysoko postawionymi urzędnikami, osobami posiadającymi koneksje i społeczną przychylność. Zaczęłam od reportażu Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie? Zamiast wstępu Paweł Moczydłowski zamieścił miniesej o tym, że ów reportaż stanowi współczesną wersję baśni (o ironio!) Nowe szaty króla Andersena. Demaskację oszustwa i wszechobecnego zła. To historia sierocińca w Zabrzu prowadzonego przez siostry boromeuszki. Siostry zakonne to osoby duchowne, od których intuicyjnie wymaga się głębszej empatii czy chęci pomocy innym, skoro są reprezentantkami takich, a nie innych ideałów. Nic bardziej mylnego. Siostry gnębiły wychowanków, stosowały kary rodem z… (sama nie mam pojęcia skąd) – przywiązywanie do kaloryfera, izolatka z kartą w oknie, wpychanie mydła do buzi. Siostry przyzwalały także na szerzące się molestowanie i gwałty wśród dzieci i młodzieży. Ale tytułowa siostra zakonna – Bernadetta, dyrektorka – otrzymała przecież nagrodę św. Kamila. To dobra, wyrozumiała osoba, która całe życie poświęciła dla innych – tak mówiono o tytułowej siostrze. Szkoda, że nie reagowała na gwałty wśród czteroletnich chłopców. Autorka mierzy się z trudnym zadaniem – jak opisać całe to zło? A opisanie go to jedyny hołd, jaki może złożyć ofiarom. Natomiast przeczytanie o tym, duchowe współczucie to jedyne, co ja mogę zrobić dla tych pokrzywdzonych ludzi. Zaczęłam kolejny zbiór reportaży Justyny Kopińskiej – Z nienawiści do kobiet. Również bolesny i trudny. Wydaje mi się, że obowiązkiem każdego z nas jest przeczytanie o złu, które dzieje się na świecie. Bycie świadomym. To intelektualna odwaga, która możemy podjąć. I tak właśnie jest dla mnie luty. Trudny. Obfitujący w moralne pytania, w zwątpienie. Skąd zło moralne? Tadeusz Różewicz odpowiada w wierszu Unde malum:
jak to skąd / z człowieka / zawsze z człowieka / i tylko z człowieka.
Przykre to. A Franz Kafka powiedział:
Sądzę, że powinniśmy czytać tylko ten rodzaj książek, które nas ranią i przeszywają […] Potrzebujemy książek, które wpływają na nas jak katastrofa […]. Książka musi być siekierą dla zamarzniętego morza wewnątrz nas.
Takich książek Wam życzę.
Anna Sroka-Czyżewska
Kiedy rozmyślałam nad książkami, które były najlepszymi czytanymi w lutym, jako pierwszy do głowy przyszedł mi Omen Davida Seltzera. Przypomniałam sobie, że kiedy byłam dzieckiem, jeszcze nieodpornym na wszelkiego rodzaju „przerażacze”, najczęściej wracałam myślami do Regan i Damiena – dwóch małoletnich ikon popkulturowego horroru. Opętana przez demona dziewczynka i syn samego diabła. To właśnie Egzorcysta Williama Friedkina z 1973 roku i Omen Richarda Donnera z 1976 roku były jednymi z pierwszych filmów grozy, które miałam szansę oglądać. I to właśnie o chłopcu antychryście chciałam dziś napisać.
Pierwszy raz wydany w Polsce jesienią 2018 roku Omen to nic innego, jak jeszcze bardziej mroczna i przekraczająca granice historia znana z kultowego już filmu. Wydana w Stanach Zjednoczonych, jako książka promująca film, miała być jedynie zabiegiem marketingowym, a okazała się niezwykle sprawnie napisanym horrorem, w niczym nieustępującym najlepszym powieściom grozy. W przeciwieństwie do Egzorcysty pióra Williama Petera Blatty’ego, Omen, w wersji powieściowej, nie zdobył takiego rozgłosu. Trudno się temu dziwić, bowiem książka ta to tylko nowelizacja scenariusza, a one bywają w zasadzie skazane na porażkę. Mimo wszystko Seltzerowi udało się stworzyć powieść godną, miejscami przyprawiającą o gęsią skórkę, a częściej o dreszcz obrzydzenia. Fragmenty te, z wiadomych przyczyn, nie mogły znaleźć się na ekranie, ale w doskonały sposób dopełniają znaną nam historię, lepiej motywując postępowania postaci i rozbudowują wątki pobieżnie zarysowane w filmie. Mroczny klimat, który niewątpliwie jest jedną z najsilniejszych stron książki, odpowiedni suspens, wspomniane wcześniej odważne sceny, dobrze prowadzona akcja oraz solidne zakończenie to atuty, na które niewątpliwie składa się powieść Seltzera. Mnie samej z trudem czytało się niektóre fragmenty, a jestem wielką fanką grozy w każdej postaci. Jednak aspekt religijny, obsceniczne satanistyczne rytuały i demoniczne dziecko, które okazuje się apokaliptyczną bestią, to wątki sięgające najmroczniejszych stron wiary, religii i kościoła.
Omen to powieść grozy z prawdziwego zdarzenia, dobrze napisana, emocjonująca i ciekawa. To w końcu historia już kultowa, a miłośnicy gatunku niewątpliwie powinni poznać jej literacką wersję. Typowy wątek walki dobra ze złem jest świetnie wykreowany, a złowrogi klimat i niepokojący rozwój wydarzeń nie powinny nikogo pozostawić obojętnym.
Małgosia Kilijanek
Luty (przynajmniej w połowie) wypełniły mi zachwyty muzyczne. Zaczęłam od wydanej w styczniu płyty MTV Unplugged Brodki, która stanowi zapis akustycznego koncertu, który odbył się 12 kwietnia 2018 w lubelskim Centrum Spotkania Kultur. Album ten to mieszanka utworów z płyt Granda, LAX i Clashes, a kluczem w ich wyborze było dopasowanie do siebie, by stworzyć pewną historię. Artystka starała się także, by koncert był przekrojowy i dynamiczny, o czym wspominała na związanym z premierą spotkaniu autorskim w warszawskim Empiku. Orkiestrowy początek płyty z kultowego cyklu MTV Unplugged zmienia się w bardziej psychodeliczne, post-rockowe dźwięki, by później przejść w kolejne zaskakujące aranżacje. Jednym z moich faworytów na trackliście jest cover utworu Heart-Shaped Box Nirvany, pełen melancholii i subtelności.
Kolejny utwór, który zajmował podium na mojej lutowej liście odtwarzacza to najnowszy singiel brytyjskiej grupy Foals, która zapowiedziała na ten rok wydanie dwóch albumów. Mają one poruszać niepokojące tematy dotyczące współczesności, takie jak ocieplenie klimatu, ciągła inwigilacja i odczuwalna niepewność. Exits, bo o nim mowa, to indierockowa zapowiedź Everything Not Saved Will Be Lost – Part 1. W nieco surrealistycznym klipie do utworu, z którego brzmienia nie tak łatwo oczyścić umysł, pojawia się aktor Gry o tron, Isaac Hempstead Wright, wcielający się w serialu w Brana Starka oraz francuska aktorka Christa Théret.
Singiel, który wywołał we mnie największe emocje, to Szarówka Darii Zawiałow. Przyprawił mnie o szybsze bicie serca i łzy w kącikach oczu… Teledysk, o którym wspomniał już wyżej Mateusz, to istna gra na emocjach, o wyjątkowo mądrym przekazie. Mam ogromną nadzieję, iż oprócz obdarzania odbiorców wzruszeniem, zmusi też do myślenia, jasno pokazując, że zwierzę to nie zabawka. Pozostając w muzycznym klimacie, muszę wspomnieć jeszcze o koncertach. W warszawskiej Sali Miłosza w PKiN 14 lutego odbył się koncert Joanny Longić i Hani Rani, czyli duetu Tęskno. Dziewczyny zaprezentowały wyjątkowe wersje utworów z płyty Mi, a obok nich na scenie pojawiła się gościnnie Misia Furtak. O płycie Misi pisałam już w Ulubieńcach stycznia. Jeżeli jednak nie znacie Mi oraz Co przyjdzie?, to zapraszam Was do zapoznania się z tymi pięknymi propozycjami. W lutym udało mi się również uczestniczyć w Wielkomiejskim Tourze Dawida Podsiadły i przekonałam się, że w filharmoniach da się stworzyć taneczne widowisko… Śmiem twierdzić, iż o Dawidzie w naszych ulubieńcach miesiąca wspominałam już wiele razy, ale póki co wszelkie opisy Małomiasteczkowego przedsięwzięcia i własne wrażenia zawarłam w recenzji.
Na koniec dodam jeszcze wątek artystyczny. W minionym miesiącu zwiedziłam Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Stambule, w którym wystawione są dzieła czołówki awangardowych twórców tureckich. Przyjemnie było zobaczyć w nim neonowe instalacje Sarkisa Zabunyana, którego prace gościły wcześniej w warszawskiej Zachęcie. Jednak za jedną z faworytek wśród tureckich artystów uznałam Mehtap Baydu, która w swej twórczości skupia się na tematach indywidualności w społeczeństwie. Jej performance z 2012 roku zaprezentowano na ekranie w muzealnej sali. Polegał na nakładaniu na siebie wielu sukienek i skupiał się na metaforze przybierania ról społecznych przez kobietę w trakcie jej życia, a następnie ich utraty. Warstwy sukien związane były z uwięzieniem ciała oraz utratą indywidualności. Na skłaniającej do przemyśleń ekspozycji znalazła się również rzeźba o podobnej wymowie.
Jakub Pożarowszczyk
Gruzja to zdecydowanie jeden z najgorętszych bandów ostatnich tygodni na krajowej scenie ekstremalnego metalu. Od pierwszych chwil, gdy ujawniony został kontrowersyjny teledysk do Opuść mnie, Gruzja jest tematem tego, czy to jest prawdziwy black metal, czy jednak popierdółka dla hipsterów. Nie będę ukrywał, że takie polemiki mnie niezmiernie bawią, szczególnie że w tym kraju jest 40 milionów ekspertów od wszystkiego.
Na pierwszy rzut ucha Gruzja to bezczelny, najbardziej obskurny black metal, jaki tylko można sobie wyobrazić. Dodając do tego totalnie chory growl wokalisty, mamy idealną receptę na płytę, która powinna trafić jedynie do absolutnie wąskiego grona maniacs, którzy lubią grzęznąć w błotnistym mule dźwięków. Jednak Gruzja ma zdecydowanie więcej do zaoferowania, niż nam się wydaje. Po pierwsze teksty, w których nie ma lasu, mgły, pogańskich bożków i innych takich tam, tylko jest nihilizm, pot, ulica, brud, brudna miłość, bocznice kolejowe i negowanie wszechobecnej estetyzacji i kultu… galerii handlowych. Naiwne? Wcale nie. Teksty pozostawiają olbrzymie wrażenie, fakt są trochę grafomańskie, za to posiadają mnóstwo odniesień do krajowej popkultury, jak chociażby w świetnym Manam. Słowa zawarte na I iść dalej niejednokrotnie potrafią wstrząsnąć słuchaczem, jak doskonały liryk w Opuść mnie (Czy wzrusza cię porno z młodości?/czy widzisz ich ciała dzisiaj poplamione łzami?). Nie dziwią mnie więc porównania do krakowskiej Odrazy, natomiast chyba te dwa zespoły należy porównywać na poziomie lirycznym i wizerunkowym, bo muzycznie to jednak nieco inna para kaloszy. Kończąc ten przydługi wywód, powiem, że I iść dalej to doskonały album, z charakterem i pomysłem na siebie, który pokazuje nieco inne spojrzenie na ekstremalne granie.
Mateusz Norek
Moim niekwestionowanym ulubieńcem i nowym pożeraczem czasu z zeszłego miesiąca jest gra Apex Legends. Nowe, darmowe battle royale studia Respawn Entertainment (Titanfall) wyszło bez absolutnie żadnych zapowiedzi i z miejsca podbiło serca graczy. Dla mnie wyglądało ciekawie i bardzo znajomo, bo wykorzystuje wiele elementów ze świata Titanfall, ale nie spodziewałem się, że wciągnie mnie tak mocno. Zresztą nie tylko mnie, bo moi znajomi wkręcili się jeszcze bardziej niż ja. Ale wystarczy powiedzieć, że to pierwsza gra od roku, dla której odłożyłem na dłuższą przerwę PUBG. Apex jest szybszy i bardziej przystępny, a do tego ma bardzo dobry model free to play i łączy najlepsze elementy wspomnianego Player Unknown’s Battlegrounds, trybu Blackout z nowego Call of Duty oraz Overwatcha. Do tego dodaje kilka swoich własnych elementów, które sprawiają, że rozgrywka jest mniej frustrująca. Polecam, nawet jeśli do tej pory taki tryb rozgrywki niespecjalnie Was interesował i nawet, jeśli nie macie drużyny, z którą możecie zagrać. Więcej na temat Apexa przeczytacie już niedługo w mojej recenzji.
Mimo że najnowszy album Małpy, Blur, wyszedł 22 lutego, to zdecydowanie najwięcej gościł w moich słuchawkach w tamtym miesiącu. Małpa jest specyficznym raperem, może nawet kilka lat nie nagrywać i nie udzielać się specjalnie w mediach społecznościowych, ale zapowiedź jego płyty to zawsze spore wydarzenie, budzące apetyt wśród słuchaczy. Przerwa między Mówi a Blur nie była co prawda aż tak duża, ale trzy lata to też niemało, zwłaszcza bez gościnnych występów. Blur nie jest krążkiem skomplikowanym i wielowarstwowym, ale jego spójność i charyzma Małpy sprawiły, że ciągle chcę do niego wracać. Co o tyle zaskakujące, że pierwszy singiel z Sariusem – Nie Wiem Co będzie Jutro – był raczej rozczarowujący. Ale po pierwsze, bez teledysku i na słuchawkach numer brzmi o wiele lepiej, a po drugie nie oddaje on melancholijnego klimatu płyty i jest właśnie takim klinem, zmieniającym na chwilę tempo albumu. Całemu Blurowi zdecydowanie najbliżej jest do drugiego singla, Budzę Się. Czuć tutaj sporo smutku, samotności i pesymizmu, a teksty Małpy, mimo swojej prostoty i osobistego wymiaru, są również uniwersalne. Muzyka idealnie współgra z rapem i z ostatnimi chwilami zimy. Ostatnio, kiedy wychodzę rano z domu, włączenie Wisły skutej lodem przychodzi mi już niemal instynktownie.
Fot.: M2 Films, Netflix, Świat Książki, Vesper, PIAS Poland, Godz ov War Productions, mymusic, Respawn Entertainment