Witamy w kolejnej odsłonie cyklu Aktualnie na słuchawkach, w którym będziemy dzielić się przemyśleniami na temat czterech płyt, wystawimy im oceny, wskażemy naszym zdaniem najmocniejsze oraz najsłabsze utwory i podzielimy się z Wami teledyskiem (jeśli będzie dostępny). Słuchanie kolejnych płyt na potrzeby tego cyklu to dla nas poszerzenie horyzontów, wyjście ze strefy komfortu, eksploracja nieznanych muzycznie terytoriów i przede wszystkim dobra zabawa. W nowej odsłonie Aktualnie na słuchawkach omawiamy wyłącznie nowości muzyczne z poprzedniego miesiąca. Dlatego też dziś przeczytacie (i, miejmy nadzieję, posłuchacie) o nowościach września, za miesiąc o nowościach października, później listopada itd. Nasze teksty będą się ukazywać raz w miesiącu, zwykle w pierwszym tygodniu nowego miesiąca. Da nam to łącznie 48 recenzji płyt rocznie. W każdym miesiącu postaramy się umieścić w zestawieniu przynajmniej jedną płytę mainstreamową oraz wyłuskać takie albumy, po które naszym zdaniem warto sięgnąć, mimo niskiej lub nawet znikomej rozpoznawalności muzyków, którzy je stworzyli. Dodatkowo postaramy się napisać, z jakim artystą bądź albumem kojarzy nam się omawiany wykonawca lub jego płyta. W tym miesiącu przedstawimy Wam między innymi We Were Promised Jetpacks.
Nasz zespół redakcyjny odpowiedzialny za Aktualnie na słuchawkach to Patryk Wolski i Mateusz Cyra. Patryk jest miłośnikiem rocka, głównie pociągają go odłamy hard i stoner. Mateusz z kolei to niepoprawny Stan Eminema, miłośnik lirycznego rapu oraz amator jazzu i muzyki filmowej. Naszym wspólnym mianownikiem jest naprawdę szeroko pojęty indie rock oraz muzyka folk. Możecie spodziewać się zatem sporej różnorodności muzycznej.
Pamiętajcie też, że na samym dole przypinamy playlistę Aktualnie na słuchawkach 09/21 dostępną na Spotify, na której umieściliśmy naszym zdaniem najfajniejsze piosenki z września 2021 roku.
Patryk Wolski:
Wykonawca: Candlebox
Tytuł: Wolves
Data premiery: 17 września 2021
Najsilniejszy punkt: All Down Hill From Here, Let Me Down Easy
Najsłabszy punkt: Nothing Left to Lose
Gatunek: hard rock
Kojarzy mi się z: Collective Soul
Ocena: 7/10
Epoka muzyki grunge przeminęła szybko i nagle, zresztą tak samo, jak się pojawiła na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Okres buntu amerykańskiego młodego pokolenia przypadł na czas gwałtownych przemian społecznych i ekonomicznych, a zrezygnowana młodzież chwytała za gitary i przelewała swoją złość w muzyczne nuty. Do historii przeszły zespoły tworzące Wielką Czwórkę z Seattle, ale oczywiście to nie byli jedyni przedstawiciele tego gatunku. Candlebox, swoją drogą również zespół z Seattle, wbił się w tę burzliwą epokę świetnym debiutem, do którego od czasu do czasu lubię wrócić, bo to naprawdę dobry kawałek grunge’u. Niestety, podobnie jak inne sławniejsze zespoły tego nurtu, ich kariera muzyczna nagle wyhamowała, chociaż w przypadku Candlebox przyczyną nie była śmierć jednego z członków zespołu. Po licznych perturbacjach Candlebox powróciło na scenę muzyczną, ale już nie jako ci sami, gwałtowni i nabuzowani młodzieńcy. Jak pokazał czas, cichym zabójcą muzyki grunge okazał się wyczerpujący wokal, który dla wielu wokalistów, po kilku latach intensywnego wydzierania się na scenie, był już nie do odtworzenia. Głos Kevina Martina również został nadszarpnięty przez pazur czasu, co możemy zaobserwować na najnowszym krążku grupy. Wolves to wciąż ciekawy, mocny rock, ale już bez grunge’owej otoczki. Wrażenie zwłaszcza robi początek płyty – All Down Hill From Here i Let Me Down Easy to świetne, żywiołowe otwarcie albumu, chociaż w przypadku tego drugiego możemy już usłyszeć, że Candlebox lubi korzystać z brzmieniem country, co potwierdza następny utwór Riptide. Niemniej, w typowo hard rockowych kawałkach wciąż słyszymy, że Kevin Martin ma jeszcze coś do udowodnienia. Na Wolves mamy do czynienia również z utworami spokojniejszymi i sielankowymi, charakterystycznymi dla muzyki w stylu Americana. Najnowszej płyty Candlebox słucha się przyjemnie, chociaż bez szału – nie ma tu jakiegoś hitu, który zostałby ze mną na dłużej czy specjalnie dla niego chciałbym wrócić do płyty Wolves. Jeśli jednak liczyliście na porcję nowego grunge’u, to musicie się cofnąć do początkowych płyt Candlebox.
Wykonawca: Sufjan Stevens & Angelo De Augustine
Tytuł: A Beginner’s Mind
Data premiery: 24 września 2021
Najsilniejszy punkt: Back To Oz, Lost In The World, Cimmerian Shade
Najsłabszy punkt: You Give Death A Bad Name
Gatunek: indie rock, indie folk
Kojarzy mi się z: Bon Iver
Ocena: 6/10
Współpraca Sufjana Stevensa z Angelo De Augustine poskutkowała całkiem udaną płytą w stylu indie folk. Artyści przygotowali płytę pełną intrygujących dźwięków i nastrojowej, onirycznej muzyki. Szukacie płyty do zasypiania? No to mam dla Was kolejną już propozycję. A Beginners Mind to relaks gwarantowany – nie zaskoczy nas tu nagła zmiana klimatu i nie wyrwie nas z letargu nagła ściana dźwięku. Będąc adwokatem diabła, można jadowicie wbić szpilę duetowi Stevens & De Augustine, że ich wspólny album jest monotonny. I chociaż wciąż mam tak, że większości utworów nie potrafię rozróżnić, to nie uznaję tego za wadę. Jeśli muzyka ma dać odprężenie, to właśnie A Beginner’s Mind jest tego dobrym przykładem. Co do podziału ról obu artystów – z ręką na sercu muszę przyznać, że twórczości Angelo De Augustine nie znam w ogóle, natomiast Sufjan Stevens już w tym roku wybrzmiał w moich słuchawkach przy okazji pięciotomowego wydawnictwa Convocations, ale nie przekonał na tyle, aby o nim do tej pory wspomnieć. Wygląda na to, że jednak będę musiał dać mu drugą szansę, bo według Wikipedii to właśnie Stevens gra tutaj pierwsze skrzypce – a właściwie prawie wszystko gra, bo lista obsługiwanych przez niego instrumentów jest zdumiewająca. A wokal? Wygładzony, wyciszony, właściwie akompaniujący instrumentom. Ostatecznie A Beginner’s Mind jawi się jako przyjemna w odbiorze, spokojna płyta, na której ciągle można wyłapywać małe, muzyczne smaczki.
Mateusz Cyra:
Wykonawca: We Were Promised Jetpacks
Tytuł: Enjoy the View
Data premiery: 10 września 2021
Najsilniejszy punkt: Fat Chance, Don’t Hold Your Breath for Too Long, If It Happens
Najsłabszy punkt: nie potrafię wskazać.
Gatunek: indie rock
Kojarzy mi się z: Frightened Rabbit, Manchester Orchestra, The Twilight Sad
Ocena: 8,5/10
Czas na wyznanie: ten zespół pokazała mi w 2011 roku moja żona. Wtedy nie było tak łatwego legalnego dostępu do muzyki, dlatego znaliśmy tylko ich debiutancki album, który do dziś bardzo lubimy, ale prawda jest taka, że o istnieniu tego zespołu zapomnieliśmy na ładnych pięć lat. Moja redakcyjna muzyczna aktywność sprawiła, że w trakcie wyławiania potencjalnie interesujących nowości natknąłem się na znajomo brzmiącą nazwę. Po chwili wszystko wskoczyło na swoje miejsce i wiedziałem, że będzie to ten album, który z pewnością muszę przesłuchać. Okazało się, że Enjoy the View to bardzo solidny zestaw piosenek, a w odbiorze nie przeszkadza mi wyrwa trzech albumów szkockiego zespołu, których po prostu nie znam. Ze zrozumiałych przyczyn trudno mi więc porównywać ich dokonania oraz stawiać jakieś tezy odnośnie do rozwoju lub ewolucji grupy. Dlatego też będzie to czysta ocena płyty. Na albumie dominują gitary. W najróżniejszych konfiguracjach – od ponurych, przez te naładowane energią, które idealnie sprawdzą się na koncertach, po takie zachowujące dawnego ducha We Were Promised Jetpacks – czyli z zacięciem pop rockowym. To piękny, pochmurny indie rock, wciąż grany z olbrzymią pasją, mimo iż zespół od debiutu dzieli dwanaście lat. Taki lekko pesymistyczny rodzaj grania nie wszystkim przypadnie do gustu, ale we mnie tkwi przekonanie graniczące z pewnością, że Enjoy the View znajdzie się w mojej czołówce najlepszych albumów 2021 roku.
Wykonawca: Alessia Cara
Tytuł: In The Meantime
Data premiery: 24 września 2021
Najsilniejszy punkt: Box In The Ocean, Shapeshifter
Najsłabszy punkt: Slow Lie
Gatunek: electropop, RnB
Kojarzy mi się z: Melanie Martinez, Ariana Grande
Ocena: 6,5/10
To co? Żeby tradycji stało się zadość – lecimy z wyznaniem: Alessia Cara była dla mnie muzyczną białą kartką, kiedy zaczynałem słuchać tej płyty. A tak mi się przynajmniej wydawało. Dopiero po kompletnym przesłuchaniu płyty zorientowałem się, że przecież to jest ta dziewczyna, która nagrała kiedyś sławne Here.
To album o odczuwaniu wszystkiego naraz, a Cara przebija się przez swój własny chaos sprawnymi tekstami. Dominują tutaj rozważania na temat egzystencjalnego kryzysu spowodowanego przekroczeniem ćwierćwiecza i druzgocącego rozstania, ale z perspektywy dojrzalszego odbiorcy nie jest to na szczęście zalew infantylnych myśli. Kanadyjska artystka na przestrzeni 18 piosenek prowadzi nas przez pięć etapów żalu — zaprzeczenie, złość, targowanie się, depresja i… remont mieszkania. Wszystko to skąpane jest w przyjemnych, przyjaznych dla uszu słuchacza dźwiękach, dzięki temu nawet smutne i nieco przygnębiające wersy gubią ciężkość, co pewnie w wielu sytuacjach by mi przeszkadzało, ale w przypadku twórczości Cary wypada dobrze, zwłaszcza że artystka zdaje się być niesamowicie szczera w swoich piosenkach, co procentuje u odbiorcy. Oczywiście niech moje miłe słowa Was nie zmylą – to nie jest jakiś rewelacyjny album, który nadaje się do słuchania godzinami. Formuła wokalistki dość szybko się wyczerpuje i często bywało tak, że nie dawałem rady dosłuchać do końca całej płyty, ale biorę to na siebie – niezbyt często przekonuje mnie do siebie mainstreamowy pop, poza nielicznymi pojedynczymi utworami.
Playlista – Aktualnie na słuchawkach 09/21
Podobne wpisy:
- Aktualnie na słuchawkach #8: The Passenger, Viagra…
- Aktualnie na słuchawkach #19: Koniec Świata, Jagoda…
- Aktualnie na słuchawkach #17: The War on Drugs,…
- Aktualnie na słuchawkach #10: The Dust Coda, The…
- Aktualnie na słuchawkach #14: Inhaler, Bleachers,…
- Aktualnie na słuchawkach #15: Halsey, deafheaven,…