październik

Ulubieńcy miesiąca: Październik 2020

Nie pozostaje nic innego, jak pogodzić się z tą myślą i w kulturalnym stylu zmierzyć się z listopadem, w którym już zaczyna się świąteczna gorączka. Porzućmy jednak ogołocone z liści drzewa, porzućmy coraz niższe – mimo wciąż zaskakująco ciepłej jesieni – temperatury, porzućmy przedwczesne świąteczne dekoracje i zestawy prezentowe i jeszcze na chwilę skupmy się na minionym miesiącu. Październik w czasach przed pandemią to był taki typowo jesienny miesiąc, w którym spragnieni kultury ludzie mogli chodzić na festiwale, czego o tym roku powiedzieć się nie da. Coraz częściej jesteśmy zmuszani do siedzenia w domu, a kultura przechodzi do sieci. Na szczęście, bez względu na pandemię, zawsze znajdą się takie tytuły, które w danym miesiącu nas porwały i o których chcemy Wam opowiedzieć. W tym miesiącu królowały u nas seriale, filmy, muzyka, literatura, ale znalazło się także miejsce dla wyjątkowego podcastu. Cieplutko Was pozdrawiamy, Drodzy Czytelnicy, i równie gorąco zachęcamy do lektury tekstu o naszych ulubionych dziełach minionego miesiąca. Gwarantujemy, że znajdziecie tu coś dla siebie i może odkryjecie coś zaskakującego i godnego uwagi.  


Mateusz Cyra

Przesłuchałem w październiku 28 płyt, z czego tylko trzy to były rzeczy dla mnie kompletnie nowe. Nie są to jednak albumy na tyle dobre, by warto było wspomnieć choćby ich nazwę. Przeczytałem dwie książki, które niczego w moim życiu nie zmienią, przemęczyłem dwa sezony Współczesnej rodziny (wciąż oglądam to z przyjemnością, ten serial spełnia swoją funkcję w moim życiu, ale odczuwam już przesyt tym tytułem), a filmowo mój październik to ilościowo miesiąc chyba najgorszy (obejrzałem 4 filmy), ale za to wszystkie tytuły wspominam ciepło. O dwóch z nich (Obraz pożądania oraz Sekret bogini fortuny) pisałem obszerne teksty i jeśli ktoś jest zainteresowany, odsyłam do linków powyżej. 

Chciałbym zaznaczyć, że mój popkulturowy październik 2020 roku nie wyróżniałby się niczym szczególnym, gdyby nie Ten Podcast Filmowy. Odkrycie kompletnie przypadkowe, ale tym ważniejsze, bo tuż przed odpaleniem pierwszego odcinka, który mnie zainteresował (Topka filmowa – Netflix), postanowiłem, że jeśli będzie to kolejna gadanina o filmach, przy której prędzej zasnę, niż poczuję zainteresowanie lub dowiem się czegoś wartego uwagi, to porzucam podcasty w cholerę. Na szczęście tak się nie stało! Pierwszy przesłuchany odcinek chwilami mnie zaintrygował (dodałem na swoją listę wstydu Netflixa Wysokie loty oraz Trumps), chwilami nie zgadzałem się z miejscami niektórych filmów (Okja), ale w głównej mierze uzmysłowił mi, jak wielkie zaległości mam na tej platformie, jeśli chodzi o dział filmowy, i utwierdził mnie w przekonaniu, że osoby narzekające na zawartość biblioteczki Netflixa to po prostu filmowi ignoranci, bo tam jest mnóstwo perełek, które tylko czekają na odkrycie. 

Mam taką naturę, że uwielbiam wszelkie podsumowania, topki, rankingi i jak już wybór padł na jedną topkę, to przejrzałem, co też Panowie Konrad Korkosiński i Piotr Maszorek mają do zaoferowania. Kolejnym przesłuchanym odcinkiem była topka o Robinie Williamsie, potem wszystkie nolanowe, a później niemal każdego dnia podróż do pracy umilały mi te odcinki, których jeszcze nie przesłuchałem. Aktualnie  zostało mi tylko kilka, których nie mam za sobą tylko dlatego, że nie widziałem filmów, o których chłopaki opowiadają i głupotą z mojej strony byłoby narażanie się na spoilery

To teraz kilka słów o tym, dlaczego Ten Podcast Filmowy tak bardzo przypadł mi do gustu. Po pierwsze: rzecz najważniejsza na pierwszy rzut ucha (w tym wypadku nie oka z wiadomych przyczyn) – czyli bardzo miłe w brzmieniu głosy prowadzących. Nie umiem powiedzieć, kto ma lepszy głos – Konrad czy Piotr. Dlatego nie bijcie, ale pogodzę temat w ten sposób: obydwa głosy są świetne, ale to właśnie razem brzmią tak dobrze i tak przyjemnie się ich słucha. 

Po drugie: wybitna jakość nagrań oraz piorunujące umiejętności montażowe poszczególnych odcinków. To zdecydowanie czołówka krajowa, jeśli chodzi o jakość. 

Po trzecie: wiedza filmowa. Ten Podcast Filmowy prowadzą pasjonaci kinematografii, absolwenci szkół filmowych, aktorzy. Czuć miłość do kina w każdym wypowiadanym przez nich zdaniu, w każdej różnicy poglądów, jak i w każdej zgodzie w odniesieniu do jakiejś roli, sceny czy produkcji. Tę miłość czuć i ona mocno się udziela w trakcie słuchania. 

Po czwarte: tutaj będzie już troszkę prywaty, ale podoba mi się to, że mamy w gruncie rzeczy podobny gust filmowy. Mniej więcej w siedemdziesięciu procentach zgadzam się z sympatiami prowadzących, a pozostałe trzydzieści rozkłada się między odmienne zdanie lub zaciekawienie, bo o jakimś tytule nie słyszałem bądź go nie widziałem. 

Dlatego, jeśli nie jesteście przekonani do podcastów, macie problem z tą formą, to dajcie szansę Temu Podcastowi Filmowemu. Jeśli oni nie odmienią Waszego zdania, to najzwyczajniej w świecie podcasty nie są dla Was. A jeśli lubicie podcasty, ale nie znaliście dotąd tego konkretnego, koniecznie nadróbcie zaległość, bo to rzecz zbyt dobra w polskim Internecie, żeby była tak niszowa.


Magda Kwaśniok

Nie wyobrażam sobie innego ulubieńca października niż najlepszy serial Netflixa, jaki udało mi się w ostatnim czasie zobaczyć. Wystarczy powiedzieć, że produkcja Allana Scotta i Scotta Franka skłoniła mnie do uruchomienia wśród znajomych gorącej linii z dziadkami, wujkami i wszystkimi krewnymi, którzy przypadkiem mogą mieć… szachy. Mowa oczywiście o Gambicie królowej, który bez reszty skradł moje serce i skupił całą uwagę na parę dni, co jest niemałym osiągnięciem – wszak maraton zafundowałam sobie nieco ponad tydzień przed premierą serialu Król, na który czekałam tak długo, jak długo jestem zakochana w książkowym pierwowzorze Szczepana Twardocha. Trudno mi jest wybrać największą zaletę historii Beth Harmon – genialnej szachistki, która mimo ogromu problemów psychicznych, a może właśnie dzięki nim, odnalazła się w zdominowanym przez mężczyzn świecie, zaliczając przy tym niewiarygodny awans społeczny i finansowy. Jeśli jednak musiałabym zdecydować, który aspekt Gambitu… hipnotyzuje najbardziej, byłaby to chyba właśnie główna bohaterka, grana przez zjawiskową Anyę Tylor-Joy. Niewiele jest w historii telewizji tak pełnokrwistych kobiecych postaci, które mimo przejścia z pozoru typowej drogi od zera do bohatera, nie mają nic wspólnego ze sztampowym american dream. Targana emocjami i nałogami Beth Harmon jest najlepszym przykładem osoby, która za talent słono zapłaciła, a sukces okupiła obsesją i obłędem. Dzięki wszystkim wadom i potknięciom bohaterki powołanej do życia przez Waltera Tevisa, autora książki, na podstawie której powstał serial, Harmon wydaje się po prostu ludzka, a przez to widzom znacznie łatwiej przychodzi kibicowanie jej zarówno podczas turniejów, jak i niełatwych zmagań życiowych. I tu dochodzimy do kolejnego, równoprawnego bohatera serialu, brylującego na pierwszym planie. Gdyby ktoś w podstawówce pokazał mi szachy w taki sposób, w jaki zrobili to twórcy hitu Netflixa, prawdopodobnie sama zainwestowałabym w szachownicę.

Gambit królowej jest przepełniony ujęciami z potyczek głównych bohaterów, od których wprost nie da się oderwać wzroku. Dynamiczne prowadzenie kamery nadaje scenom turniejów iście sportowego charakteru, a jednak twórcy nie stracili przy tym z oczu tego, co najważniejsze – dzięki charakterowi filmowanej dyscypliny skupili uwagę na najdrobniejszych gestach i mimice postaci. Na wyróżnienie zasługuje również nienachalna ekspozycja w dialogach, która nawet takim laikom jak ja pozwoli poradzić sobie z symbolicznym wymiarem taktyk szachowych, wybieranych przez bohaterów, które wyraźnie podkreślają najważniejsze cechy poszczególnych postaci. Oprócz tego, jak prowadzona jest fabuła, Gambit królowej stoi na bardzo wysokim poziomie pod względem technicznym, w zasadzie w każdym aspekcie (no, może jeden montaż przyprawił mnie o zgrzytanie zębów) – począwszy od utrzymanych w stylu lat 60. strojów, przez piękne, opływające luksusem wnętrza i klimatyczną ścieżkę dźwiękową, na estetycznych ujęciach skończywszy, wszystko pozostaje ze sobą spójne. Nie można zapomnieć także o polskim akcencie – Vasilym Borgovie, szachiście z ZSRR, w którego wcielił się Marcin Dorociński. Wiem, że w pierwszym odbiorze rola Dorocińskiego wydaje się epizodyczna, ale to tylko pozory. Jeśli bowiem spojrzymy na to, jak duży wpływ ma grany przez niego bohater na losy Beth, okazuje się, że Borgov pozostaje jedną z kluczowych postaci dla rozwoju fabuły. Sam Dorociński zaś w moim przekonaniu zasługuje na pochwałę – na podstawie paru zdań, które było mu dane wypowiedzieć, stworzył postać zwyczajnie ciekawą, a ostatnia scena z jego udziałem doprowadziła mnie do wzruszenia. O tym serialu mogłabym napisać jeszcze naprawdę sporo, ale nie chcę Was odciągać od seansu. Gambit królowej zdecydowanie must see tej jesieni. 


Patryk Wolski

Wieczorami staram się wyciszać, wybierając obejrzenie czegoś rozluźniającego, zamiast np. grać do upadłego. Przez długi czas taką funkcję pełnił serial Przyjaciele, który jednak znam już prawie na pamięć i gdy zbliżałem się do końca ostatniego sezonu, poczułem, że potrzebuję jakiejś odmiany. Doszedłem do wniosku, że muszę znaleźć coś, co już znam i nie wymaga ode mnie pełnego skupienia, a najlepiej, jeśli minęło sporo czasu, od kiedy oglądałem to poprzednio. Zacząłem analizować sitcomy dostępne na Netfliksie – Community było fajne, ale widziałem ten serial niedawno. Współczesna rodzina po jednym odcinku mnie od siebie odrzuciła i nie ma szans na poprawę u mnie swoich notowań. Brooklyn 9-9 mnie bardzo kusiło i już było faworytem, ale przypomniałem sobie o innym serialu, który czekał tuż za rogiem, a ja go zignorowałem. Na tyle dawno oglądałem Jak poznałem waszą matkę?, że wiele rzeczy już pozapominałem. I to był strzał w dziesiątkę! Nie dość, że bawi mnie lepiej, niż się spodziewałem, to po kilku latach przerwy, gdy ja również urosłem o kilka lat życiowych doświadczeń, przemyśleń i obaw, historia Teda stała mi się jeszcze bliższa. W przeciwieństwie do Przyjaciół wspomniany wyżej serial potrafi również skutecznie uderzyć we wrażliwe struny i przyznać się muszę, że kilka razy coś ścisnęło mnie za gardło. Jak poznałem waszą matkę? to opowieść o poszukiwaniu szczęścia, czasami wręcz w desperacki sposób i oglądając zarówno komiczne, jak i dramatyczne koleje losów Teda i jego przyjaciół, wielokrotnie czułem, że w tę narrację mogę również wpisać siebie. I co prawda kłóci się to z moimi oczekiwaniami co do funkcji tej produkcji w moje wieczory, ale absolutnie nie żałuję tej decyzji. Myślę, że tego właśnie teraz potrzebowałem.


Małgorzata Kilijanek

W październiku udało mi się wybrać do (pustego) kina i obejrzeć najnowszy film Piotra Domalewskiego Jak najdalej stąd. To historia o relacjach, nie tylko rodzinnych, problemach życia codziennego, polskich realiach i marzeniach. Siedemnastoletnia Ola (Zofia Stafiej) mieszka w warmińsko-mazurskim miasteczku wraz z matką, opiekującą się jej starszym bratem z niepełnosprawnością; nie zdała egzaminu na prawo jazdy, ale bardzo chce go zdać, gdyż marzy o obiecanym przez ojca samochodzie. Tata pracuje w Irlandii, by utrzymać rodzinę, ale kwestia tego, w jakim stopniu mu się to udaje, jest dyskusyjna. Jeden telefon z miejsca jego pracy zmienia wszystko: ojciec nie żyje. Ola musi polecieć do Irlandii, aby ściągnąć ciało do Polski, ale jak można się domyślić, nie jest to najprostsza sprawa, szczególnie kiedy nie ma się pieniędzy. Film ten staje się opowieścią o zbyt szybkim wepchnięciu w dorosłość, rozbitej rodzinie, potrzebie rozgrywania przed publiką, czyli sąsiadami, przedstawienia o scenariuszu dalece odbiegającym od prawdy, z tematem przewodnim: „tak wypada”. To dokumentacja emigracji za chlebem, poszukiwaniu lepszego życia poza szarą Polską, ale też codziennych zmagań z problemami systemowymi i doklejonych uśmiechach ku boskiej chwale, jedynie na pokaz. Zofia Stafiej, Arkadiusz Jakubik, Kinga Preis, Shane Casey kreują bardzo wiarygodnie postacie, a przejmująca fabuła dramatu nie pozostawia obojętnym. Szczególnie uderzająca staje się końcówka, w którą idealnie wpasowuje się wybrzmiewający w tle Eden Hani Rani.

Z zainteresowaniem, przy każdej możliwej okazji w minionym miesiącu wsłuchiwałam się w ogrom mądrych zdań, które padały w podcaście Filipa Springera Nie wiem. Dziennikarz i autor reportaży wpadł na pomysł, by zapytać mądrych ludzi o to, czego nie wiedzą. Na pytanie odpowiadają wybitne w swoich dziedzinach osobowości – artyści, myśliciele i naukowcy.

Filip Springer rozmawia […] z osobami znanymi ze swoich kompetencji, wykorzystywanymi w debacie publicznej do objaśniania świata, ale także takimi, które pozostają w cieniu. Pyta je i ich o to, czego ciągle nie wiedzą, co nie daje im spokoju, czego nie rozumieją mimo wielu lat namysłu i badań w swoich obszarach.

Do tej pory wsłuchiwać się można w okołodwudziestominutowe monologi między innymi historyczki sztuki Andy Rottenberg,  pisarki Julii Fiedorczuk, architektki Ewy Kuryłowicz, ekonomisty Jerzego Hausnera, malarza Wilhelma Sasnala czy reżyserki Agnieszki Holland. To zachwycające, wyjątkowe i otwierające oczy na pewne kwestie wypowiedzi. Jeśli zastanawiacie się, czy ci, którzy objaśniają nam świat, są w stanie objaśniać go, wciąż odpowiadając na pytanie, czego nie wiedzą, to koniecznie wysłuchajcie dzieła Springera, dostępnego w Audiotece. Idealnie wpasowuje się w jesień 2020 roku, nieco rozjaśniając jej szarości. 

Filip Springer "Nie wiem" | Rozmowa z Tadeuszem Sławkiem

Pozostając w temacie tego, w czym można się zasłuchiwać, w październiku w utworach zapętlanych przeze mnie znalazły się między innymi te wyjęte z playlist żyję w kraju ⚡💪, I am a strong woman! czy „MUZYKA NA PROTEST” – WASZA PLAYLISTA #SEXEDpl. Na zakończenie podzielę się więc utworem Uprising zespołu Muse, który zagościł także w odpowiednim kontekście w moim ulubionym Radiu Nowy Świat.

Muse - Uprising [Official Video]


Mateusz Norek

Napisać, że szalenie czekam na premierę Cyberpunka 2077, to właściwie nie napisać nic. Niestety CD Projekt Red kolejny raz, mimo zapewnień, że listopadowy termin wydania jest ostateczny, ponownie przełożył premierę, tym razem na grudzień. Muszę przyznać, jestem przez to i zły, i pełen obaw co do jakości samej gry oraz tego, czy za miesiąc nie usłyszymy o kolejnych opóźnieniach. Niemniej nadal czekam i oglądam uważnie każdy kolejny odcinek Night City Wire. W październiku natomiast dość niespodziewanie otrzymałem książkę, zamówioną chyba prawie dwa miesiące wcześniej, o dość mało wyszukanej nazwie Cyberpunk 2077. Jedyna oficjalna książka o świecie gry. Przyznam się szczerze, że nie oczekiwałem po niej wiele, byłem nawet pewny, że zamawiając ją za niemal 50 zł, zapewne przepłacam. Byłem więc naprawdę pozytywnie zaskoczony, tak jej wykonaniem, jak i zawartością. Formatem książka ta przypomina duży komiks, takie skojarzenie nasuwa również porządny, kredowy papier, twarda okładka i oczywiście wydawca – Dark Horse razem ze Znakiem. Całość jest bogato ilustrowana i o ile zgadzam się z opiniami, że faktycznie niektóre grafiki umieszczone są w kiepskiej rozdzielczości, o tyle całość na pewno się broni, sporo jest też artów, których nie widzieliśmy wcześniej. No i właśnie, nie jest to artbook, więc idealna jakość zdjęć nie jest tutaj najważniejsza. Najważniejsza jest za to treść, a tej jest naprawdę sporo. Już na pierwszy rzut oka widać, że książka była przygotowywana w konsultacji z CD Projekt Red, bo kolejne rozdziały i ich zawartość wyraźnie korespondują z tematami prezentacji Night City Wire. Ostatnia prezentacja dotyczyła motoryzacji i z książki miałem okazję wcześniej dowiedzieć się właściwie wszystkiego, co zostało na niej pokazane. Publikacja zaczyna się wprowadzeniem z krótką historią świata, by potem obszernie opisać wszystkie najważniejsze aspekty świata gry – miasto Night City wraz ze wszystkimi dzielnicami, gangi nim rządzące, opis dostępnych rodzajów broni i ich producentów, najważniejsze technologie przyszłości, a nawet opis warstw społecznych i mody. Cyberpunk 2077. Jedyna oficjalna książka o świecie gry to ostatecznie blisko 200 stron naprawdę kompleksowego przewodnika po Night City w bardzo przystępnej, jak na jakość wydania, cenie, który z czystym sumieniem mogę polecić każdemu fanowi nadciągającej produkcji CD Projekt Red. 


Magda Przepiórka

Liu Cixin to pisarz rozchwytywany, popularny i niezmiernie w Chinach ceniony. Choć tam już wcześniej jego proza była znana, to dopiero za sprawą książki Problem trzech ciał zaczęto mówić o autorze więcej poza granicami Azji. To czysta literatura z gatunku fantastyki naukowej, momentami z naciskiem na jej podgatunek hard. Sporo tu kwestii zawiłych, ścisłych, które jednak całe uniwersum rozbudowują i czynią oryginalnym.

Problem trzech ciał rozpoczyna trylogię Wspomnienie o przeszłości Ziemi. To historia, w której bohaterowie, ich głębia psychologiczna czy też styl nie są tak istotne, jak sama idea autora, sposób jej przedstawienia oraz nakreślona rzeczywistość. I choć później, szczególnie w tomie drugim – Ciemny las – problem literackości serii gwałtownie i boleśnie się unaoczni, to trzeba przyznać, że naukowe kwestie poruszane przez Liu Cixina są angażujące. Problem trzech ciał został nagrodzony w 2015 roku prestiżową nagrodą Hugo. Można mniemać, że światowy rozgłos i międzynarodowe pozytywne opinie dodały odwagi i buty Liu Cixinowi. Kolejny, drugi tom trylogii to opowieść, która nadal charakteryzuje się surowym, ścisłym, rzeczowym i zwięzłym podejściem, w którym na subtelności, niedosłowności czy niedopowiedzenia fabularne brak miejsca, ale widać, że autor chciał, próbował stworzyć dzieło lepsze od poprzednika. I poetyckie marzenia mu do głowy wleciały. Przez to Ciemny las momentami jest ciężką przeprawą, irytującą przygodą. Metafory są toporne, porównania dławią, a w zamyśle poetycki język drażni i sprawia wrażenie tak ciężkiego, nietrafionego, patetycznie męczącego i fałszywego, że nie sposób te bardziej liryczne fragmenty znieść. O dziwo jednak Wspomnienie o przeszłości Ziemi jest trylogią, od której nie potrafię się odsunąć. Wciąż mnie do niej ciągnie, wciąż jestem ciekawa, na jaki pomysł naukowy, który w naszej rzeczywistości mógłby znaleźć swoje uzasadnienie, wpadnie Cixin. Niesamowita jest pod tym względem dalekowzroczność, wyobraźnia i kreatywność autora. Na co dzień inżynier, korzysta ze swojego doświadczenia i z łatwością przenosi na karty fikcyjnej, choć wcale nie niemożliwej historii, kolejne fizyczne teorie, futurologiczne gdybania, wymiarowe domysły.

Patrząc wyłącznie na Wspomnienie o przeszłości Ziemi pod względem hard science fiction – i skupiając się na aspekcie naukowym (chociażby winda kosmiczna, nanomateriał czy wielowymiarowe sofony) – jest to opowieść bardzo dobra, oryginalna, świeża, choć wcale nie nowatorska. Jednak sięgając po tę historię, trzeba mieć na uwadze, że Cixin stylowo, momentami też i narracyjnie, sobie nie radzi. Przez to cała literacka przygoda wywołuje skrajne emocje. Pod względem gatunkowym może nie tyle urzeka, ile angażuje i istotnie pochłania. Gdy jednak pisarz za daleko odskakuje, fragmenty stają się nieznośne. Jakby nie było, emocji zatrzęsienie, choć poruszenia czytelniczego w tym wszystkim mało. Niemniej nadal uważam, że sięgnięcie po Wspomnienie o przeszłości Ziemi było dla mnie opłacalne i sporo radości mi sprawiło. Nie wiem tylko, czy tyleż tej radości sprawi i tym czytelniczkom i czytelnikom, którzy z gatunkiem sf nie za bardzo się przyjaźnią lub też dopiero przyjaźń zaczynają. Ach, i jeszcze jedna kwestia, która niezmiernie mnie u Liu Cixina zirytowała. Mianowicie, wybitnie drażniąco patriarchalne podejście, traktowanie bohaterek przez bohaterów jako osób, które potrzebują opieki, ratunku, ochrony, bo do tego przecież zostały stworzone. Nieznośne to było, w Ciemnym lesie najgorzej to strawić. A jeden z największych plusów spoza tematyki science fiction? Zdecydowanie opis fragmentów rewolucji kulturowej w Chinach lat 60. – to akurat ma miejsce w tomie pierwszym.


Jakub Pożarowszczyk

Oj, działo się w październiku. Zacznę od kojących, progresywnych dźwięków Norwegów z Gazpacho, na których szczerze mówiąc, dawno położyłem krzyżyk gdzieś na etapie LP Molok (2015). Podszedłem do odsłuchania Fireworker nieco z obowiązku, jednak zostałem miło zaskoczony. Poczułem podobny przypływ emocji niczym podczas obcowania z opus magnum zespołu, czyli albumów Night (2007) i Tick-Tock (2009). To dobra rekomendacja, aby zapoznać się z nowym dziełem ekipy Jana Henrika Ohme. Drugim, często goszczącym na moim Spotify albumem z kręgu progresywnego rocka była koncertówka niestrudzonego Rogera Watersa – Us+Them. Dawny lider Pink Floyd zaprezentował swoisty the best of jego macierzystego zespołu i najlepsze fragmenty najnowszej solowej płyty Is This The Life We Really Want? Pomimo wieku Waters jest w doskonałej formie, niekoniecznie wokalnej, ale to już mu dawno wybaczyłem. Z gigantów rocka zaskoczył Robert Plant kompilacją Diging Tree, która przynosi nieco dobroci w postaci niepublikowanych wcześniej utworów artysty. Jakko Jakszyk, wokalista i gitarzysta King Crimson, skrzyknął swoich zespołowych kolegów (Fripp, Levin, Harrison, Collins) na solowym albumie Secrets & Lies i wyszedł mu kawał naprawdę wybornego okołokarmazynowego grania; sprowokowało to przy okazji pytania o nowe nagrania współczesnego wcielenia King Crimson. Blue Oyster Cult dokonali za to naprawdę udanego comebacku po 20 latach krążkiem The Symbol Remains. Natomiast Bon Jovi albumem 2020 raczej się skompromitował i jego nowa muzyka jest totalnie do zapomnienia.  À propos szeroko rozumianej americany, to Joe Bonamassa popisał się kolejnym, świetnym krążkiem – Royal Tea. Tym razem gitarzysta mocno zainspirował się brytyjskim bluesrockiem z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych i zafundował swoim fanom najlepszą płytę od czasów Different Shades of Blue...

W świecie metalu również się działo. Six Feet Under, a dokładniej wokalista tego zasłużonego bandu dla death metalu – Chris Barnes, dobitnie pokazuje, że czasami jednak lepiej ze sceny zejść. Odpowiednio wcześnie zejść. Albo zainspirować się Anglikami z Benediction, którzy pierwszym od 12 lat albumem pokazali, że mimo poważnego wieku daleko im jeszcze do emerytury. Podobne wrażenie sprawiają na nowym minialbumie bogowie metalu śmierci z Carcass. Norwedzy z Enslaved krążkiem Utgard potwierdzili dobrą formę z ostatnich dokonań i coraz śmielej pukają do metalowego mainstreamu.

Październik obfitował jeszcze w wiele płyt, natomiast od 23 października kręciła się w moim odtwarzaczu tylko jedna – Letter to You od Bruce’a Springsteena & The E Street Band. Żeby było jasne – Boss nieprzekonanych do swojej twórczości już nie przekona. Sądzę jednak, że fani są zachwyceni. Z tego materiału bije szczerość i niepohamowana energia oraz entuzjazm. Materiał tworzono i nagrano „na setkę” w domowym studiu Springsteena w pięć dni. Co więcej, Springsteen odkopał trzy fantastyczne kompozycje napisane jeszcze na początku lat siedemdziesiątych i jeśli ktoś lubi jego twórczość do momentu Darkness Of The Edge of Town (1978), będzie wniebowzięty. Większość nowych numerów została osadzona w stylistyce, którą Boss eksploruje od czasów The Rising (2002). Ekspresowy czas nagrania albumu słychać dobitnie. Kompozycje nie są wypolerowane, jak chociażby na Western Stars, są bardzo szorstkie, Springsteenowi niejednokrotnie łamie się głos, jak w If I Was the Priest, a muzycy nie zawsze trafiają w idealny dźwięk. Za to Letter to You wręcz kipi od emocji. Czuć autentyczną radość muzyków The E Street Band ze wspólnego muzykowania, a w tekstach Bruce sięga głęboko myślami w przeszłość, wspomina przy tym swoich nieżyjących druhów (nie tylko z The E Street Band, ale też z The Castiles pierwszego, poważnego zespołu Bossa) i wraca myślami do wspaniałych czasów, w których on wraz z przyjaciółmi mieli tylko jedno marzenie, jako młodzi, nieopierzeni, buńczuczni muzycy. Łatwiej będzie mi to opisać, cytując fragment kompozycji Ghosts:

Old Fender Twin from Johnny’s Music downtown

Still set on 10 to burn this house down

Count the band in then kick into overdrive

By the end of the set we leave no one alive.

Polityki zatem, komentarza do czasów współczesnych nie uświadczymy za bardzo, jednak potęga twórczości Springsteena polega na tym, że on swoją muzyką zawsze daje nadzieję i to uczucie towarzyszy mi w trakcie słuchania Letter to You. Jak dobrze, że go mamy.


Patrycja Słodownik

Prestiż, sława, pieniądze – jak wielkie mają one znaczenie w dzisiejszym świecie, zapewne każdy z nas zdaje sobie sprawę. To one określają nasze miejsce w hierarchii społecznej w myśl zasady: „Im więcej masz, tym wyżej stoisz”. Jednak czy bogactwo jest równoznaczne ze szczęściem w każdym aspekcie życia? Czy każdy na nie zasługuje? I do czego można się posunąć, aby stać się niebotycznie bogatym?

Na te pytania doskonale odpowiada film Seana Durkina. Było to moje pierwsze spotkanie z dziełem reżysera. Mimo że nie znam innych jego filmów, uważam, że Gniazdo jest dziełem  szalenie interesującym i skłaniającym do refleksji nad własnym życiem oraz jego sensem.

Na początku poznajemy Rorego 0’Harę – przykładnego męża, ojca i głowę rodziny, którego głównym celem jest zapewnienie odpowiedniego statusu materialnego pozostałym członkom rodziny. Czy mu się to udaje? Na samym początku nie. Plan jest ambitny, gorzej z wykonaniem. Allison, jego żona, nie buja w obłokach jak główny bohater, stara się myśleć perspektywicznie i odkłada, ile tylko może, na przyszłość.

Sytuacja zmienia się diametralnie w momencie zdobycia nowej pracy przez Rorego. Przeprowadzka do nowego miejsca dla żony i dzieci Rorego, a dla niego samego powrót w rodzinne strony, staną się początkiem końca rodzinnej sielanki.

Wynajęcie dworku, zapisanie syna do prestiżowej szkoły, rozpoczęcie budowy szkółki jeździeckiej – to inwestycje, które mają zostać w szybkim czasie pokryte, dzięki genialnym pomysłom Pana O’ Hara. Obserwując jego poczynania, można zauważyć pewien wzór  zachowań – mianowicie swoje pragnienia, marzenia traktuje jak rzeczywistość. Natomiast osoby, czy sytuacje, które temu przeczą, stara się usuwać ze swojego życia. Zachcianki męża zaczynają być finansowane przez Allison, która ma serdecznie dość życia w złotej bańce, która jest jego marzeniem. Cała ta sytuacja doprowadza do wielu negatywnych scen  pomiędzy małżonkami, okraszonych kłamstwami, nienawiścią czy upodleniem. Różnice w podejściu do pieniędzy i sposobu ich gromadzenia konfliktują Rorego i Allison.

Film genialnie prezentuje dwa podejścia do życia. Pozwalając widzowi zobaczyć plusy i minusy każdego z nich, a także zadecydować, które podejście jest lepsze.

Na uwagę zasługuje obsada aktorska w filmie – na pierwszy plan oczywiście wysuwa się Jude Law (tytułowy Rory), który genialnie wciela się w zagubionego mężczyznę posiadającego wielkie marzenia i plany na przyszłość, których jednak nie potrafi zrealizować, mimo wielu kłamstw, nieczystych zagrywek i kombinatorstwa. Marie Coon (Allison), którą kojarzę z filmu Zaginiona Dziewczyna, doskonale wciela się w rolę ekonomicznej opiekunki domu, bez której rodzina O’Hara byłaby niewydolna finansowo.

Film mogę polecić z czystym sumieniem, jest on na tyle uniwersalny życiowo, że każdy z Widzów z pewnością uszczknie jego kawałek dla siebie. 

Gniazdo - Zwiastun PL (Official Trailer)


Klaudia Rudzka

Być może nie jest to najprzyjemniejszy i najlżejszy seans, który dane mi było obejrzeć w październiku, jednak na pewno zasługuje on na uwagę. Film dokumentalny Morderstwo po amerykańsku: Zwyczajna rodzina niemalże relacjonuje przebieg poszukiwania zaginionej Shannann Watts i jej dzieci. Polecam zarówno osobom orientującym się w tej głośnej sprawie, jak i tym, którzy chcieliby obejrzeć zatrważający dokument. Ilość materiałów archiwalnych oraz treści z kamer jest wręcz zadziwiająca, przez co odnosimy wręcz wrażenie, że śledzimy reality show – niestety z bardzo przerażającym finałem. Jest to jedna z tych produkcji, które można określić mianem „polecam-nie polecam” ze względu na ładunek emocjonalny, który ze sobą niesie, jednak realizacyjnie warto. 

American Murder: The Family Next Door | Official Trailer | Netflix

Fot.: Netflix, Rebis, M2 Films, Ten Podcast Filmowy, Znak

październik

Write a Review

Opublikowane przez

Mateusz Cyra

Redaktor naczelny oraz współzałożyciel portalu Głos Kultury. Twórca artykułów nazywanych "Wielogłos". Prowadzący cykl "Aktualnie na słuchawkach". Wielbiciel kina, który od widowiskowych efektów specjalnych woli spektakularne aktorstwo, a w sztuce filmowej szuka przede wszystkim emocji. Koneser audiobooków. Stan Eminema. Kingowiec. Fan FC Barcelony.  

Małgorzata Kilijanek

Pasjonatka sztuki szeroko pojętej. Z wystawy chętnie pobiegnie do kina, zahaczy o targi książki, a w drodze powrotnej przeczyta w biegu fragment „Przekroju” czy „Magazynu Pismo”. Wielbicielka festiwali muzycznych oraz audycji radiowych, a także zagadnień naukowych, psychologii społecznej i czarnej kawy. Swoimi recenzjami, relacjami oraz poleceniami dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami Głosu Kultury.

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Patryk Wolski

Miłuję szeroko rozumianą literaturę i starego, dobrego rocka. A poza tym lubię marudzić.

Mateusz Norek

Z wykształcenia polonista. Zapalony gracz. Miłośnik rzemieślniczego piwa i nierzemieślniczej sztuki. Muzyczny poligamista.

Magda Przepiórka

Psychofanka Cate Blanchett, Dario Argento, body horrorów Davida Cronenberga, Rumuńskiej Nowej Fali i australijskiego kina. Muzyka to beztroskie, ale i mocniejsze polskie brzmienia – przekrój dekad 70/80 – oraz aktualne misz-masze gatunkowe w strefie alternatywy. Literacko – wszystko, co subiektywnie dobre i warte konsumpcji, szczególnie reportaże podróżnicze. Poza popkulturą miłośniczka wojaży wszelakich.

Patrycja Słodownik

Uwielbia spędzać czas na czytaniu książek z gatunku: thriller, horror, kryminał. Kocha mocne wrażenia, intrygi, tajemnice oraz niejednoznaczne postaci. Nie pogardzi książkami o rozwoju osobistym, w myśl zasady, że człowiek uczy się o sobie przez całe życie. Wolny czas spędza także w kinie i teatrze. Nie lubi nudy, więc stara się wycisnąć życie jak cytrynę!

Klaudia Rudzka

Kino w każdej postaci, literatura rosyjska, reportaż, ale nie tylko. Magister od Netflixa, redaktor od wszystkiego. Właściwy człowiek we właściwym miejscu – chętnie zrelacjonuję zarówno wystawę, koncert, płytę, jak i sztukę teatralną.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *