Obcy nie znaczy zły – Arthur C. Clarke – „Koniec dzieciństwa” [recenzja]

Rebis jest kolejnym wydawnictwem obok Maga, które rozpoczęło wznawianie klasyki science fiction. I bardzo dobrze, bo wiele tytułów, jak chociażby Kwiaty dla Algernona Davida Keyesa, od dawna jest wydawniczymi białymi krukami, hulającymi po Allegro za duży pieniądz. Ale ja dzisiaj nie o arcydziele Keyesa, wydanym zresztą równolegle z tytułem omawianym w poniższej recenzji. Mowa mianowicie o pierwszym bestsellerze od brytyjskiego mistrza gatunku, Arthura C. Clarke’a, czyli książce Koniec dzieciństwa. Powieść ta przypomniała mi, jak cholernie dobra jest stara literatura science fiction.

Doskonale, że wydawnictwa wznawiają klasykę, bo nowe pokolenie czytelników może sprawdzić, ile z dawnych wizji się urzeczywistniło albo przynajmniej, choć na trochę, zbliżyło do tego, czego doświadczamy w teraźniejszości. Czytając przez ostatnie lata powieści autorstwa gigantów s-f, jak John Brunner (Wszyscy na Zanzibarze), czy naszego Stanisława Lema (Powrót z gwiazd), byłem pod wrażeniem celności ich niektórych wyobrażeń. Przy okazji niezwykle podobała mi się alegoryczność oraz symbolika tych utworów. Tutaj niekwestionowanymi mistrzami byli chociażby Ray Bradbury w swoich Kronikach marsjańskich i Walter Tevis (Człowiek, który spadł na Ziemię). Po co o tym wspominam? Bo właśnie z takim nastawieniem sięgnąłem po Koniec dzieciństwa. Spodziewałem się, że dostanę mocno przestarzałą rzecz, jednak fabularnie poprowadzoną tak, że ja w roku 2019 uznam, iż wymowa powieści nie straciła ani trochę na aktualności. Szczególnie że Arthur C. Clarke ma swoim dorobku dzieła, które przetrwały próbę czasu, czego dobitnym przykładem jest słynna 2001: Odyseja Kosmiczna.

Nie odkryję prochu, stwierdzając, że przedstawiony na kartach powieści świat nie będzie tym, co znamy ze współczesnych wytworów gatunku science fiction. Wiedza o kosmosie, technologii, ogólnie rzecz biorąc nauka – dokonała olbrzymiego skoku, a żniwa tego zbierają współcześni autorzy s-f – Jacek Dukaj czy Neal Stephenson, których jednak książki momentami zamiast móc pochwalić się wartką fabułą przypominają często nudne rozprawy naukowe, gubiąc przy okazji esencję. Wiadomo, pisarze królujący w gatunku w drugiej połowie XX wieku również potrafili zbliżać się zdecydowanie ku „science” (Lem), jednak mam nieodparte wrażenie, że w porównaniu do współczesnych pozycji, wtedy liczyła się przede wszystkim wartka akcja, sensowna narracja oraz koncept, przestawiający pigułkę przyszłości ludzkości, niejednokrotnie gorzką do przełknięcia.

To nie jest pierwsze wydanie Końca dzieciństwa. Edycja Rebisu odrobinę różni się od poprzednich wydań. Dodano pierwszy, krótki rozdział, wprowadzający czytelnika od razu w fabułę. Na Ziemię w niedalekiej przyszłości (dla autora w niedalekiej przyszłości, bo trzeba mieć na uwadze, że Clarke wydał Koniec dzieciństwa w 1953 roku) przybywają bez ostrzeżenia swoimi ogromnymi statkami obcy, nie zamierzający – co zaskakujące – wcale zniszczyć Ziemi i ludzkości. Co więcej, posiadają oni zdecydowanie pokojowe zamiary, nie zrażają ich nawet próby obrony dokonywane przez mieszkańców Ziemi. Bomby jądrowe, spadające na kadłuby statków, absolutnie nie robią na przybyszach żadnego wrażenia. Cel wizyty obcych, których Ziemianie nazywają potem Zwierzchnikami, jest początkowo bardzo prosty, przejrzysty, a zarazem utopijny – chcą zjednoczyć państwa, wprowadzić pokój na świecie, zlikwidować biedę, przestępczość – urzeczywistnić świat idealny, wprowadzić ludzkość na wyższy poziom. Od razi pojawiają się pytania, na które autor z biegiem akcji odpowiada. Czy plan obcych się uda? Czy homo sapiens jest gotowy na poświęcenie swoich narodowych państw, aby mógł zapanować zupełny pokój? Czy utworzy się ruch oporu przeciwko nowym porządkom zaprowadzonym przez stojącego na czele obcych – Karellena – Zwierzchnika, przewijającego się na kartach całej powieści? Dlaczego przybysze z dalekiej galaktyki niechętnie się też ujawniają, sterując zmianami na Ziemi za pośrednictwem sekretarza głównego ONZ? I wreszcie najważniejsze pytanie – dlaczego obcy tak chętnie pomagają rasie, która prędzej czy później sama sobie przyniosłaby apokalipsę, nie zasługując swoimi czynami na jakąkolwiek pomoc?

Rozbicie książki na trzy części powoduje, że czytelnik nie zżywa się z konkretnymi postaciami. Mam na myśli to, że Koniec dzieciństwa zasadniczo nie ma głównego bohatera. Kreacje występujące na łamach książki służą autorowi do opowiedzenia historii, są jedynie środkiem fabularnym. Choć trzeba przyznać, że pomimo zasadniczo krótkiej ekspozycji bohaterów, jak Ricky Stormgren, Jan Rodricks czy Karellen – są oni do autentycznego polubienia. Jest to ułatwione, bowiem narracyjnie Koniec dzieciństwa płynie wartko, powieść jest wolna od męczących, fantastyczno-naukowych opisów, natomiast pełna jest zwrotów akcji, niejednokrotnie zaskakujących i powodujących u czytelnika spory szok i emocjonalny wstrząs, natomiast absolutnie nie są one pozbawione logiki i spójności. Dodam do tego, że autor ma lekki oraz przystępny styl, niejednokrotnie poetyzujący.

No właśnie, na pytanie, czy Koniec Dzieciństwa zdążył się brzydko zestarzeć, tak jak wiele opowiadań, nowel, książek z tamtych czasów, odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Posłużę się przykładem opisu sposobu porozumiewania się Zwierzchników między sobą. Nasunął mi się od raz na myśl film Nowy początek. Z tą różnicą, że ziemianie u Clarke’a nie rozszyfrowali języka obcych, którzy za to płynnie mówili… po angielsku. Nie wszyscy rzecz jasna. Na szczęście autor to przytomnie wytłumaczył wyjątkową inteligencją przybyszów, wielokrotnie przewyższającą ludzką. W takich przypadkach mam wrażenie, że Clarke mógł śmiało popuścić wodze swojej wyobraźni, podejrzewam jednak, że to nie było jego zamiarem. Sam wygląd obcych zresztą stanowił dla mnie jedną z największych zaskoczeń Końca dzieciństwa. Od razu podpowiem, że nie będzie żadnych zielonych ludków ani tym podobnych. Clarke bardzo symbolicznie, a zarazem prowokująco, wręcz obrazoburczo, przedstawił fizys obcej rasy, która przebyła na Ziemię panować nad ludzkością. Kolejnym przykładem pewnych sprzeczności na łamach powieści jest to, że autor nie zawraca sobie głowy na choćby tym, w jaki sposób człowiek ma przetrwać lot kosmiczny z prędkością światła, natomiast nie zapomina tym samym o zasadzie dylatacji czasu pomiędzy dwoma, różnymi układami odniesienia. Zresztą to autor w doskonały sposób wykorzystał już na sam koniec narracji.

Samo przedstawienie przyszłości Ziemi rzecz jasna trąci myszką. Więc pewne sprzeczności i zgrzyty oczywiście występują, ale one nie obniżają oceny całości. Ktoś sobie pomyśli, że dzisiaj łatwo mi prawić sądy i krytykować, natomiast ja absolutnie nie chcę narzekać na książkę mistrza science fiction, bowiem Koniec dzieciństwa to rzecz wielka, będąca bezsprzecznym klasykiem gatunku, a swoje miejsce w kanonie zawdzięcza temu, że Clarke porusza kwestie fundamentalne, niejednokrotnie zmuszając czytelnika do gorzkiej refleksji. To nie jest tylko książka o tzw. pierwszym kontakcie. Wydźwięk Końca dzieciństwa jest znacznie bardziej uniwersalny. Mam na myśli postawione pytanie: jak człowiek jest w stanie poradzić sobie z potęgą, bezkresem oraz tajemnicą Wszechświata? Najbardziej przerażające jest to, że nie dostajemy łatwej i jednoznacznej odpowiedzi. A warto ją poznać, bowiem sięgamy coraz dalej poza obręb Układu Słonecznego.

Fot.: Wydawnictwo Rebis


Przeczytaj także:

Recenzja audiobooka Fiasko, Stanisława Lema

Write a Review

Opublikowane przez

Jakub Pożarowszczyk

Czasami wyjdę z ciemności. Na Głosie Kultury piszę o muzyce.

Tagi
Śledź nas
Patronat

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *